WSK zaczyna latać
Wspomnienia z przeszłości

Pracując w Aeroklubie Bielsko–Bialskim równocześnie pobierałem naukę w tamtejszym Liceum Lotniczym. Po uzyskaniu dyplomu miałem podjąć pracę w Instytucie Lotnictwa, ale zostałem wezwany do ówczesnego Prezesa Ligi Lotniczej, gen. pil. Michała Jakubika, którego przy różnych okazjach spotykałem już wcześniej. Od niego usłyszałem, że otrzymam nakaz pracy w Świdniku, bo do tej pory ja korzystałem z możliwości latania, a teraz pora dać taką samą szansę innym.

W Świdniku grupa entuzjastów lotnictwa zaczęła tworzyć aeroklub i potrzebowali tam szefa wyszkolenia i instruktora, aby można było rozpocząć szkolenie lotnicze.

Zręby tworzącego się pierwszego w Polsce aeroklubu robotniczego (później fabrycznego) już powstały. Dokonali tego miejscowi i lubelscy entuzjaści lotnictwa: Zbigniew Piasecki (długoletni kierownik aeroklubu), Andrzej Ciesielski, bracia Zbigniew i Zdzisław Klimkiewicze (budowniczowie wytwórni) oraz Wojciech Trawinski, Nikodem Buchowiecki (późniejszy instruktor samolotowy), Jan Cholewka (późniejszy ppłk. pilot), Julian Kaleta (późniejszy pil. śmigłowcowy i szybowcowy pil. doświadczalny), Tadeusz Chwałczyk (późniejszy dziennikarz lotniczy), Eugeniusz Mycek (pilot szybowcowy) i Zofia Wysocka (jego późniejsza małżonka) oraz Krzysztof Rojowski (późniejszy rzeczoznawca IKCSP). Ich staraniom o dostęp do latania sprzyjali: dyrektor naczelny wytwórni Aleksander Smolarkiewicz, jego zastępca ds. handlowych Paweł Drożdrzyński, szef działu kontroli technicznej wytwórni Bronisław Ratajczak (znany, przedwojenny fachowiec lotniczy) i spora grupa innych przedwojennych pracowników lotnictwa, którzy pełnili w wytwórni różne funkcje. Jednakże głównym promotorem powstającego klubu był, mający bezpośredni kontakt z dyrektorami wytwórni, asystent dyr. naczelnego, Antoni Grabowski.

Jego pomoc i życzliwość była bezcenna. Bez takiego wsparcia organizowanie klubu trwałoby znacznie dłużej. Teść Antoniego, Piotr Widelski, przedwojenny pracownik Lubelskiej Wytwórni Samolotów, kierował remontem przydzielonego klubowi samolotu CSS13. Aeroklub Lubelski przeniósł się już na Radawiec, ale lotnisko dzieliliśmy jeszcze z eskadrą szkolną Oficerskiej Szkoły Lotniczej. Wśród instruktorów tej jednostki i szkolonych przez nich podchorążych odnalazłem starych kumpli, z którymi kilka lat wcześniej stawialiśmy nasze pierwsze lotnicze kroki. Byli wśród nich Władysław Stopka (późniejszy pilot LOT-u, znany wśród lotników jako „Mundzio”), Czesław Filonowicz (późniejszy generał lotnictwa), Tadeusz Majewski (późniejszy płk. pil. i długoletni działacz lotnictwa) i Józef Raże (zginął śmiercią lotnika, wkrótce po promocji).

Mundek i Czesiu w soboty poczytywali sobie za punkt koleżeńskiego honoru przedstawiać mi kelnerów z wszystkich lubelskich restauracji. Do Lublina dojeżdżało się wagonami towarowymi, w gumowcach. W przechowalni dworcowej trzymało się w walizce buty „wyjściowe” i przybory do czyszczenia obuwia. Gumowce do walizki, wyjściówki na nogi i w miasto. Najczęściej nasz obchód gastronomiczny rozpoczynaliśmy od „Europy”. Siedząc przy kieliszku i zakąsce zwykle bujaliśmy w obłokach i po godzince przechodziliśmy „na drugi krąg”, tzn. zmienialiśmy lokal i da capo al fine. Tylko zakąski się zmieniały. Taka turystyka gastronomiczna zwykle kończyła się rannymi powrotami do hotelu i niedzielnym leczeniem ciężkiej głowy. Niecierpliwie czekaliśmy na zakończenie remontu CSSa. Po wykonaniu i skompletowaniu dokumentacji szkoleniowej (Julek przy tym wykonał ogrom pracy), trzeba było jeszcze ruszyć do „Warszawki”, aby uzyskać oficjalne zgody na rozpoczęcie latania.

Taka prosta dzisiaj podróż, wówczas była całą wyprawą. Aby wsiąść do stającego na „starej” stacji pociągu (stacja Świdnik Miasto jeszcze wówczas nie istniała) trzeba było w nocy odległość z budującego się osiedla do stacji pokonać, brnąc przez liczne kałuże. Pokonywanie ich nocą powodowało dodatkowe utrudnienie, bo nie sposób było odgadnąć ich głębokość. Gumowe obuwie było więc do pokonania tej drogi nieodzowne. Jak się jednak pokazać w Warszawie w gumowcach? Odprowadzający mnie koledzy nieśli więc moje „wyjściowe” buty, a drugi teczkę z dokumentami klubowymi. Ja oświetlałem drogę latarką. Jak na złość pociąg z Chełma nadjechał kilka minut przed wyznaczonym czasem i zanim zdążyliśmy do niego dobiec, ten był już ponownie w ruchu. Wskoczyłem na stopnie ostatniego wagonu, otworzyłem drzwi i usiadłem w ich progu. Gdy Julek wrzucił na pomost teczkę i ściągał mi z nóg gumowce, Krzysiek rzucał w moją stronę butami. Jeden rzut był celny już za drugim razem, ale drugi but trafił w moje ręce w ostatniej chwili, dopiero przy czwartym rzucie. Byłaby niezła heca, gdybym musiał w Warszawie wysiąść z pociągu w jednym bucie i drugą stopą w skarpetce. Szczęśliwie, buty były na nogach i zaniosły mnie tam gdzie było trzeba. Tego samego dnia, znowu w nocy, wróciłem do Świdnika z wymaganymi zezwoleniami w teczce.

Kilka dni później, inspektor IKCSP z Warszawy, sympatyczny Fabisiak, dokonał przeglądu technicznego samolotu, a wykonywany oblot potwierdził w pełni prawidłowość przeprowadzonego remontu. Nareszcie latanie mogło się rozpocząć. Do składu pierwszej szkolnej grupy zakwalifikowali się: Andrzej Ciesielski, Jasiu Cholewka, Julek Kaleta, Wojtek Trawiński i Irena Pietrzak, która jednak po pierwszych lotach musiała ze szkolenia zrezygnować. Lataliśmy codziennie, mimo typowo jesiennej pogody, wykonując po kilkadziesiąt startów. O sprawność samolotu dbał wieczorami, a czasami i w nocy, niezawodny pan Piotr. Wreszcie, gdy pogoda zaczęła przemieniać się powoli w zimową, grupa się „opierzyła”, tzn. że zaczęła wykonywać loty samodzielne, bez mojej obecności na pokładzie. Pozostawało mi jedynie przyglądać się wykonywanym lotom z ziemi. Na okres zimy latanie było zawieszone, bo nie mieliśmy niezbędnego sprzętu i wyposażenia.
Ponieważ oficjalnie byłem na etacie inspektora kontroli technicznej, przesiadywałem w biurze Ratajczaka, zajmując się tzw. „analizą braków” czyli szukając przyczyn wadliwej produkcji części do miga.

Moja pierwsza zima w Świdniku nie była łaskawa. Zrobiło się szaro, brudno, zimno i nudno. Niedogrzane pomieszczenia w hotelu i w pracy, wilgotne ściany i taka sama odzież. Wszędzie zalegające, klejące się błoto, niedostatki zaopatrzenia w żywność i na dodatek moich kumpli z eskadry przeniesiono do Podlodowa. Nic więc dziwnego, że po otrzymaniu kolejnej propozycji od Juliana Bojanowskiego, abym przeniósł się do instytutu, moja decyzja była szybka.

Gdy skruszony zjawiłem się przed obliczem dyrektora Smolarkiewicza, odniosłem wrażenie, że ten moim powrotem wcale nie był zdziwiony. Spodziewałem się, że będę musiał się kajać i przyjdzie mi słuchać kazań, a nic takiego mnie nie spotkało. Skorzystałem więc z przyjaznej atmosfery i w krótkich zdaniach przedstawiłem - wcześniej przemyślany - plan przejęcia i remontów samolotów z Bielan. Ku mojemu zaskoczeniu, propozycje zostały przyjęte życzliwie i uzyskawszy potrzebne upoważnienia i pełnomocnictwa, z miejsca mogłem zabrać się do roboty. Do realizacji nowego zadania udało mi się pozyskać wspaniałych ludzi, doskonałych fachowców. Kierownictwo nad całością remontów przyjął Aleksander Ratajczak, remontem silników miał się zająć Wacław Kurtz (więzień Oświęcimia, późniejszy wieloletni mistrz na „Starcie”). Płatowce Bocianów podjął się wyremontować Piotr Widelski. Ważkę postanowiono remontować i przebudować na samolot dyspozycyjny w zakładach remontowych w Poznaniu. Ja miałem się zająć załatwianiem wszelkich formalności i potrzebnym zaopatrzeniem.

Z panem Bronisławem wybraliśmy się do Gątek. Tam wybraliśmy 10 wyselekcjonowanych silników i z żalem patrzyliśmy na to wszystko co pozostało, bo powiedziano nam, że w najbliższych dniach pójdzie to na złom. Silniki były zapakowane w oznakowanych skrzyniach, opatrzonych stosowną dokumentacją. Gdy wszystkie niezbędne przygotowania w wytwórni zostały zakończone, gdy zostały ściągnięte do Świdnika silniki i gdy samoloty zostały przebazowane do miejsc remontu przez bielańskich pilotów, robota ruszyła pełną parą.

Dzisiaj, kiedy od opisywanych przeżyć minęło sporo lat, wspominam te przepracowane 32 lata w WSK „PZL–Świdnik” z dużym sentymentem. Były też chwile przykre, ale nie zaczerniają one pamięci. Zresztą, życie nie może być usłane samymi różami. Nawet one mają kolce. Mam jednak dylemat. Za chwile miłe, przyjemne, pożyteczne, pouczające, których było tak wiele, komu lub czemu jestem winien szacunek i wdzięczność?

Lotnisku, budynkom, statkom powietrznych na których latałem, kolegom, z którymi współpracowałem, przełożonym, swojemu losowi… Składam globalne podziękowanie!

Jeśli czasami dokonuję w myślach rozliczania przeżytych lat, to jestem wdzięczny Najwyższemu, że pozwolił mi latać i w międzyczasie spotkać tak wielu wspaniałych ludzi. Dopiero po 70–tce w pełni uświadomiłem sobie, jak wielki i cenny jest ludzki potencjał. Tylko żal, że może on być on skierowany zarówno na czynienie dobra, jak i zła.

Ryszard Kazimierz Kosioł