Nie można być chojrakiem
Janusz Ochalik

Ppłk rez. Janusz Ochalik, pilot doświadczalny, jeden z tych, którzy na stałe wpisali się w historię naszego lotnictwa. Był oblatywaczem pierwszego w Polsce, wyprodukowanego seryjnie w WSK Świdnik śmigłowca - za którego sterami usiadł 23 marca 1956 roku.

Wykonał pierwsze loty na późniejszych konstrukcjach, m. in. na „Sokole”. Był pierwszym pilotem śmigłowcowym Wojska Polskiego. Wielokrotnie brał udział w akcjach ratowniczych, a także m.in. pomagał przy instalacji anteny na dachu 15–piętrowego wieżowca lubelskiej stacji telewizyjnej.

Jak wyglądało Pana zetknięcie się z lotnictwem?

- Urodziłem się w Iłży koło Radomia, ale w 1937 przenieśliśmy się do Mielca, gdzie mieszkaliśmy do 1946 r. Skończyłem tam małą maturę, później poszedłem do Liceum Mechaniczno – Lotniczego w Warszawie. Potem służba czynna, tzw. Szkoła Oficerów Rezerwy. Stamtąd był nabór do lotnictwa, a że miałem z lotnictwem coś wspólnego – mieszkałem przecież w Mielcu, blisko lotniska, interesowałem się też tym, więc poszedłem do Dęblina. Dostałem się do Oficerskiej Szkoły Lotniczej, ukończyłem ją w 1951 r., a później sam zostałem instruktorem i byłem nim przez 5 lat. W którymś momencie dowiedziałem się, że jest nabór na nowy sprzęt, na śmigłowce, napisałem raport i przysłali mnie do Świdnika. Skończyłem kurs teoretyczny i praktyczny.

I tak zostałem w Świdniku, jako pilot wojskowy oblatywacz. W 1975 r. przeszedłem do rezerwy, ale w dalszym ciągu pracowałem jako pilot doświadczalny – cywilny. Latałem do 1990 r. Na samolotach i śmigłowcach wylatałem 9800 godzin, w tym 1200 na samolotach, resztę na śmigłowcach.

Na czym polega praca pilota – oblatywacza?

Jest to kwalifikowanie wyprodukowanego sprzętu do dalszej eksploatacji, czyli sprawdzanie wszelkich parametrów. Jest specjalny program, według którego się lata i który informuje, co trzeba sprawdzić, żeby sprzęt był gotów do eksploatacji w jednostkach. Jeden śmigłowiec oblatuje się minimum 45 minut. Jest to oblot główny. Następnie są jeszcze loty poprawkowe, po usterkach wykrytych w oblocie głównym. Z każdej serii natomiast robiło się próby, po 15 godzin, bo sprawdzało się radio, zasięg, zużycie paliwa, stateczność, sterowność, urządzenia nawigacyjne. Przed każdym lotem były wielogodzinne przygotowania, konsultacje z konstruktorami.

To niebezpieczny zawód?

Jest to niebezpieczne, ale co nie jest? W tamtym roku gałąź się urwała i mało nie spadłem z drzewa… Jak się jest młodym, to się nie myśli o niebezpieczeństwie. Pewnie, że przychodzą jakieś załamania i wielu pilotów ma od czasu do czasu blokadę psychiczną – jeden nie może latać na wysokościach, drugi mówi, że będzie miał wypadek i nie przeżyje, ale to wszystko przechodzi. Poza tym nie można być chojrakiem. Najgorsze są te lata młodzieńcze, bo jak się człowiek dorwie, to lata i zdaje mu się, że świat podbije, że go wszyscy podziwiają. A przecież z dołu nie widać, kto leci…

Praca pilota wiąże się z wyjazdami za granicę, na pewno był Pan w ciekawych miejscach.

Oprócz Ameryki i Australii byłem chyba wszędzie. Szkoliłem w lotach AGRO za granicą, oblatywałem sprzęt, który szedł statkami czy samolotami, a potem był tam składany, oblatywałem maszyny po remontach. W Iraku byliśmy w Abugreb, teraz tak często mówią o tamtejszym więzieniu. My tam mieliśmy lotnisko, więzienie widziałem, tylko wtedy to było jeszcze na świeżym powietrzu, więźniowie siedzieli przykuci do palm. Nie było żadnych budynków, tylko całość ogrodzona. Raz nas chcieli zestrzelić w Iraku na granicy syryjskiej. Służby nie powiadomiły nikogo, że lecimy na opryskiwanie czy opylanie, no i usiedliśmy dosłownie pół kilometra przed strefą, gdzie strzelają.

Miał Pan jakieś groźne awarie? - Wypadków groźnych nie miałem, obyło się bez większych awarii. Małe, jak wszędzie, się zdarzały. Kiedyś przy podejściu do lądowania zablokowało się sterowanie, ale nawet nie zdążyłem się przestraszyć, bo nie wiedziałem dokładnie, co się stało. Manewr lądowania musiałem wykonać w stylu samolotowym, a nie ze zwisu. Dopiero później się okazało, że to właśnie jakaś śruba zablokowała sterowanie.

Jak Pan wspomina Świdnik z tamtych lat?

Kiedy tu przyjechałem, to zabudowany był teren tylko do fontanny i dalej jeszcze dwa bloki, a potem już nic. Ale to były jedne z moich najlepszych lat. Przyszedłem tutaj jak miałem 25 lat, wtedy myślało się tylko o zabawie, o rozrywkach, chociaż oczywiście także pracowałem i to dużo. WSK Świdnik produkowało wtedy 30 śmigłowców miesięcznie. Oblatałem chyba najwięcej śmigłowców – przez okres 25 lat.

Nie brakuje Panu latania?

Po zawale zdałem sobie sprawę, że to koniec. Teraz już mi tego nie brakuje, odzwyczaiłem się, minęło w końcu prawie 15 lat. Początkowo było nie za bardzo, głowę zadzierałem w górę, patrzyłem… Teraz wolę ryby, grzyby.

Czy latanie to była Pana pasja czy po prostu wykonywany zawód?

To, że trafiłem do lotnictwa, to przypadek. Do pewnego czasu być może była to również pasja. Są ludzie, dla których latanie jest rzeczywiście pasją. Na pewno inni powiedzą, że byli zakochani w lotnictwie, że nie mogli bez tego żyć. Jeśli mógłbym latać, to pewnie bym latał, ale kiedy zdałem sobie sprawę, że nic z tego nie będzie, to pożegnałem się bez większego żalu.

Rozmawiała Agnieszka Wójcik