O katechezie, prażonej kukurydzy i Świdniku
Refleksje księdza proboszcza Tadeusza Nowaka

Do pracy w parafii Kazimierzówka przyszedłem w 1971 r., bezpośrednio po studiach i oczywiście po święceniach. Pracę katechetyczną rozpocząłem we wrześniu. Przydzielono mi wtedy wszystkie szkoły średnie oraz SP nr 2. Był też czas, kiedy miałem część Szkoły Podstawowej nr 3, która wtedy mieściła się w LO. Oprócz tego, jeszcze w sobotę do południa, uczyłem w szkole w Kazimierzówce; po południu zaś był czas ślubów. Trzeba było szybciutko coś zjeść i pędzić do kościoła.

W Świdniku miałem prowadzić katechezę w ciągu pięciu dni. Do dyspozycji mieliśmy domek jednorodzinny państwa Dulów. To była dolna część tego domku, cztery salki. Uczyłem religii razem z ks. Wąsikiem, każdy z nas miał dwa pokoje, z tego jeden na szatnię i poczekalnię jednocześnie, a drugi był salą lekcyjną. W jednej małej salce musiałem niekiedy pomieścić ponad sześćdziesięcioro dzieci. Przy tak dużej liczbie dzieci, trudno było zajęcia nazwać lekcją. A było tak chyba ze 12 lat. Na początku, jak zobaczyłem te warunki, to włosy mi na głowie stanęły. Wtedy nie było dni wolnych, a niedziela dla księdza tym bardziej nie była dniem wolnym. Mały kościółek w Kazimierzówce i cały Świdnik. Msza św. za Mszą. Tłumy świdniczan szły szosą albo przez las. Pięknie to wyglądało.

Warunki do pracy były trudne i tak się do dzisiaj zastanawiam, jak to było możliwe, że temu podołałem. Oczywiście młodość, zapał, dużo energii i chęci. Jakiś romantyzm towarzyszył mi wtedy, praca wśród młodzieży i dzieci, środowisko. Pomocna była serdeczność ludzi, szczególnie rodziców dzieci katechetyzowanych. Wspaniała młodzież, przychodziła na lekcje religii, mimo trudnych warunków lokalowych i nieprzychylności szkolnych władz. Nie było przecież takiego obowiązku, a wręcz było to źle widziane. Nie to, co dzisiaj: piękne sale, pojedyncze klasy. Wtedy oni byli biedni, przychodzili i tłoczyli się. Ale dla nich ksiądz był rzeczywiście autorytetem.
Pomocą i osłodą w tej pracy katechetycznej była także rodzinna atmosfera w domu państwa Dulów. Ich mieszkanie było naszym drugim domem. Na przerwie przychodziło się tam odpocząć, napić herbaty albo kawy, a nierzadko coś zjeść. Nie czekaliśmy aż pani Halina powie: „może księdzu zrobić kanapkę?”, tylko jak byliśmy głodni, to sami zaglądaliśmy do lodówki i szykowaliśmy sobie jedzenie.

A bywało, że jak rano trzeba było odprawić Mszę św. o 7, a już na 8 czy 830 być w punkcie katechetycznym, to nie bardzo był czas na jedzenie. Dopiero potem, po dwóch, trzech lekcjach zaczynało się odczuwać głód. Szło się wtedy na górę, otwierało lodówkę i co było braliśmy sobie do jedzenia. A z wyżywieniem było różnie; był też czas, kiedy sami gotowaliśmy obiady. Pamiętam taki okres jednego roku, na wiosnę, że jako obiad wystarczała mi drożdżówka i pół litra mleka od pani Włoskowej – mamy nieżyjącego już ks. Włoska. Klasa, z którą miałem lekcję, wysyłała delegację do pani Włoskowej: jedni biegli po drożdżówki, drudzy lecieli po mleko, wszystko dla księdza. Był czas, że i pani Dulowa nam gotowała. To osoba miła, serdeczna i życzliwa księżom, czuliśmy się tam jak w domu, po prostu dobrze. Dbała o czystość w salach, była miła dla dzieci, zapraszała do siebie rodziców, przyprowadzających swoje dzieci na katechezę. Był to trudny okres, ale jednocześnie czas, który mile się wspomina. Tę wielką życzliwość ludzi, dzieci i młodzieży. Potem znaleźliśmy taką życzliwą starszą panią, którą nazywaliśmy „Babcią” - mieszkała na ul. Kościuszki. To ona przygarnęła nas i u niej stołowaliśmy się przez parę lat.
Z dojazdem z Kazimierzówki do Świdnika, do punktu katechetycznego, też nie było łatwo. Przez cztery lata, wiosną i latem, aż do późnej jesieni dojeżdżałem rowerem. Miałem rower firmy Paffaro i nim jeździłem. W zimie chodziło się na piechotę. Trzeba było zdrowo zasuwać, żeby zdążyć. Potem ks. Wąsik kupił sobie krążownika - jak na owe czasy – Syrenkę, to już we dwóch dojeżdżaliśmy samochodem. Potem dorobiłem się i ja samochodu. Pierwszym moim samochodem była taka malutka zastawka, niebieściutki garbus, którą nazwałem Karolcia. Już jak miałem Karolcię, to nie było problemu, bo nią dojeżdżałem.

Starałem się przyciągnąć młodzież na różne sposoby, np. dawałem jej możliwość zadawania trudnych pytań. Czasami były one tak trudne, że nie bardzo umiałem odpowiedzieć. Ale starałem się przygotować w domu, mówiłem: „Przepraszam Was”, szczególnie, gdy chodziło o starsze klasy. Pamiętam, jak uczniom technikum zaproponowałem, że w czasie katechezy znajdziemy czas, żeby odpowiadać na trudne pytania. Jak się chłopcy przygotowali na kolejną lekcję, jak mi zaczęli stawiać pytania, to mi się gorąco zrobiło.  Miałem wtedy dylemat, czy plątać się, dać się zapędzić w kozi róg, czy powiedzieć krótko: „Chłopcy, na to pytanie nie dam rady odpowiedzieć, przygotuję się i odpowiem wam następnym razem”. Potem pamiętam komentarz, kiedy idąc na górę usłyszałem, jak na dole jeden z nich powiedział: „Ale cwaniak, nie dał się złapać”. Ale to ich przyciągało i interesowało. Pytania zadawali różne, szczególnie takie, które interesują młodzież. „Czy można się całować czy nie można?” itd. Ale były i trudne, mądre pytania, natury teologicznej i jak czasami padały, brałem notatki ze studiów, książki albo jechałem do Lublina do moich profesorów mówiąc: „Profesorze, ratuj, bo mnie tutaj przyciskają do muru i nie wiem jak odpowiedzieć na takie pytanie”. W tym czasie tworzyły się różne sekty, więc młodzież przyprowadzała swoich kolegów, którzy zetknęli się z takimi sektami. Wówczas przystępowałem do publicznej dyskusji. Starałem się być szczery; jeśli czegoś nie wiedziałem, nie potrafiłem, mówiłem to otwarcie i wyraźnie. Autorytetu wcale przez to nie traciłem, bo przygotowany na następną lekcję, ku radości z obu stron, ich i mojej, na te pytania odpowiadałem.

Również był to czas rozkwitu tzw. piosenek religijnych, słynnego francuskiego zakonnika Duvala. Te wszystkie piosenki śpiewało się przy gitarze. Zwykle, do tamtej pory, pieśń religijna była poważna i liryczna, zwykle opracowana na organy. A tu nagle rozkwit piosenek religijnych śpiewanych z gitarą. To był szok, ale młodzież szybko to chwyciła, stało się to bardzo modne. Powstawały wtedy zespoły młodzieżowe. Żeby przyciągnąć młodzież na katechezę i do kościoła, przynosiłem taśmy z tymi piosenkami. Założyliśmy także taki pierwszy zespół. Pamiętam, że kierownikiem muzycznym tego zespołu i instrumentalistą był pan Jacek Zakrzewski (obecnie pracuje w Miejskim Centrum Profilaktyki w Świdniku) i wielu innych. Niezapomniani Ula Bartoszczyk, Boguś czy Rysio. Bardzo szybko w Kazimierzówce zapełniliśmy młodzieżą tzw. Mszę młodzieżową. A stało się to właśnie dzięki tym zespołom. Wielu parafianom taka forma Mszy nie podobała się. Krytykowali: jak można z gitarą w kościele śpiewać takie „fidrygały”, jak to nieraz mówili, jak ksiądz śmie na to pozwalać? Jedna z pań nawet poradziła nam, żebyśmy wzięli tę gitarę i po łąkach biegali z tymi piosenkami, a nie w kościele. Na początku i sam proboszcz ks. Jan Hryniewicz, patrzył z boku na te wyczyny, ale kiedy zorientował się, że młodzież garnie się do kościoła, że to zaczyna ją przyciągać, to włączył się i nawet kupił instrumenty muzyczne. Do dzisiaj mamy dyplom zespołu, który brał udział w Festiwalu Piosenki Religijnej „Sacrosong”. Zajęli drugie miejsce i było to wielkie wydarzenie.

Przynosiłem magnetofon i kasety, staraliśmy się śpiewać i słuchać. To też był taki element przyciągający młodych ludzi. Pamiętam przebój, tylko nie wiem już, kto to śpiewał, „Prażona kukurydza”. Ten przebój wszędzie się słyszało. Chłopcy na przerwie krzyczeli: „Idziemy dziś na religię, bo ks. Nowak przynosi "Prażoną kukurydzę". Takimi sposobami starałem się przyciągać młodzież. I młodzież przychodziła.

Trzeba powiedzieć, że wprawdzie były to trudne czasy, ale wspominam je z wielkim sentymentem, a nawet rozrzewnieniem. Uważam ten okres za wielką przygodę mojego życia. Realizowałem swoje kapłaństwo wśród tłumu dzieci i młodzieży. Tworzyły się fajne przyjaźnie. Bywało, że młodzież przychodziła do kościoła, a po Mszy świętej do mojego pokoju i tam korzystali ze wszystkiego, co było do dyspozycji - płyty z muzyką, taśmy, kawa, herbata i ciastka musiały być zapewnione. Był to miły czas, rzeczywiście człowiek był wtedy młody, pełen entuzjazmu. Potem już nie było tak miło, wszystko stało się takie normalne. Przyszedł okres na piękne sale katechetyczne w kościele, a ja powoli wycofywałem się z katechezy, przygotowując się do roli administratora parafii. Starszy pan, siwiejące włosy.

A nie brakuje ks. pracy z młodzieżą, tego nauczania?

Brakuje, ale rekompensuję to sobie, ponieważ wybrałem w niedzielę Mszę świętą z udziałem dzieci. Mam kontakt z nimi, staram się niekonwencjonalnie prowadzić te Msze święte, wprowadzając dużo dialogów z dziećmi. Po każdej Mszy są konkursy. Z nagrodami nie ma problemu, jest wspaniała prasa dla dzieci i młodzieży: „Mały Gość Niedzielny”, „Tęcza”. A jeśli chodzi o spotkania z młodzieżą, to biorę udział w konferencjach dla młodych ludzi, przygotowujących się do sakramentu małżeństwa. Nie tracę tego kontaktu, ale czasami tęsknię za pełną pracą i spotkaniami z młodzieżą oraz katechizacją. Nie pozwala mi jednak na to brak czasu i sił. Ciężko dziś jest uczyć, a młodzież inaczej podchodzi do katechezy. Dzisiejsza rzeczywistość i sytuacja rozbijają ją moralnie, zanikają wszelkie autorytety. Młodzież wulgarnie odnosi się do wszystkich, do starszych i do nauczycieli. Tworzą się postawy nihilizmu i obojętności, czasami drwiny, a nawet agresji. Nie jest to łatwe. Znam ten problem z relacji katechetów, którzy nieraz przychodzą załamani, przeżywając to, co ich spotkało. Próbuję ich wtedy pocieszać. Wspólnie szukamy dróg dotarcia do młodzieży i utworzenia klimatu wzajemnego zrozumienia.

Mnie może było łatwiej, bo ciągnęło mnie do zawodu nauczycielskiego. Już od małego zawsze lubiłem bawić się w szkołę. Kiedy zebrało się nas kilkoro, to zaraz robiłem dyktanda lub zadawałem inne zadania. Potem skończyłem studium nauczycielskie (matematykę z fizyką). Miałem doskonałego przedwojennego nauczyciela od przedmiotów pedagogicznych i dydaktycznych. Wykładowcy przekazywali nam, wzbogacając swoim doświadczeniem, budowę jednostki lekcyjnej i wszystkie jej tajniki, całą posiadaną przez siebie wiedzę. Na studiach „przeszedłem” pierwsze lekcje pokazowe z katechezy. Ciągnęło mnie do zadań nauczycielskich, a patrząc z perspektywy czasu widzę, że ułatwiło mi to kontakt z młodzieżą.

Jak ksiądz wspomina Świdnik w kontekście swojej pracy i życia?

Nie potrafię patrzeć na Świdnik z dystansu, a dobre oceny są najczęściej chłodne. Jestem tu prawie od początku, tak jakbym się tu urodził. Tu żyję, tu pracuję, przeżywając radości i trudności. Dlatego trudno jest mi oceniać na chłodno, z zewnątrz. Dla księdza pierwsza praca, parafia jest jak pierwsza, najgorętsza miłość. Choćby później był na kilkudziesięciu innych, to zawsze na tej pierwszej zostawia się najwięcej serca. A Świdnik jest moją pierwszą parafią i w tej miłości tkwię. Kocham Świdnik, kocham tych ludzi. Tu żyję, rozwijam się, tu zostawiam całą swoją siłę i energię, serce i miłość. To wszystko dzieje się tutaj, w Świdniku.

Rozmawiały Agnieszka Wójcik i Urszula Klimkiewicz