Ludwik Kardasiewicz
Epizody

Jak dostałem się do niewoli między Mińskiem Mazowieckim a Dębami Wielkimi i żegnałem się ze światem. Przedzieraliśmy się do Rydza Śmigłego, który miał swój sztab dowodzenia w fortach wokół twierdzy brzeskiej. Szedłem w szpicy przez takie zadrzewienia, jakby zagajnik. Tam „Szwaby” złapali mnie i kolegę. Popędzili jakieś 3 km do wioski, postawili pod stodołą, kazali oprzeć rączki na belkach. Nawet nie liczyłem, że przeżyję. Pamiętam jeszcze, jak stałem wówczas odwrócony twarzą do ściany.

Ponieważ znałem język niemiecki, rozumiałem komendy, słyszałem też szczęk broni. W pewnej chwili doszedł do moich uszu okrzyk „załaduj broń”, a później „cel” i jeszcze tylko to jedno słowo zostało - „pal”. Nagle słyszę krzyk. Niemiec biegnie i drze się „Nicht schiessen, nicht schiessen, halt, nicht schiessen” („zatrzymać, nie strzelać!”). I w ten sposób przeżyłem. A już żegnałem się ze światem – czułem, jak taki film w ułamku sekundy przelatuje mi przed oczyma.

Nakarmiono nas polską grochówką. Później popędzili nas do takiego prowizorycznego obozu, gdzie pole było ogrodzone drutem kolczastym. Za tymi drutami kolczastymi przeleżałem na ziemi półtora dnia, później wsadzili mnie do samochodu. Zawieźli do Mińska Mazowieckiego, na teren koszar, do 7. Pułku Ułanów Mazowieckich. Tam byłem dwa czy trzy dni. Większość z nas leżała na zewnątrz. Ja dostałem się do ujeżdżalni krytej. Wprawdzie pachniało tam nawozem, ale przynajmniej było cieplej. Z jedzeniem i piciem było bardzo źle. Nawet wody nie można było dostać. Później nas wypędzili na szosę, załadowali na wielkie samochody, którymi normalnie woziło się bydło do rzeźni.

W tych samochodach przewieźli nas do Ostrowi Mazowieckiej, na północ od Warszawy. Była tam Zawodowa Szkoła Podchorążych Piechoty (ja byłem w Szkole Podchorążych Rezerwy). Spędziliśmy tam noc. Później przegnali nas na dworzec. Stamtąd już w wagonach towarowych przewieźli do Ostrołęki. Mieliśmy być wywiezieni do obozów niemieckich, ale do tego nie doszło. Prowadzili nas trójkami, kolumną, więc postanowiliśmy zwiać. Jak przechodziliśmy przez wioskę, to jedna trójka skoczyła w lewo, druga w prawo. Prawie co pięć metrów, z jednej i drugiej strony szli Niemcy z karabinami gotowymi do strzału. Otwierali ogień, jak tylko coś się poruszyło. Oczywiście strzelano za nami. Ja wpadłem na jakieś podwórze, później do sadu za nim i w las. Biegłem, dokąd miałem siły. Później padłem, zasapany. Ale trzeba było biec dalej. W ten sposób uratowałem życie, ale na szosie (była to szosa przy trasie między Mińskiem Mazowieckim a Warszawą) najechał na mnie samochód, którym jechali pijani oficerowie niemieccy. Niemcy się mną nie zajęli. Pomógł mi chłop, który wiózł kartofle do Warszawy. Rzucił mnie nieprzytomnego na kartofle i podwiózł do szpitala. Po dwóch tygodniach odzyskałem przytomność. Stopniowo, przez kolejne dni ustępował bezwład rąk, nóg i kręgów szyjnych. Dopiero wiosną 1940 r. przestałem chodzić o kulach.

W 1946 r. na apel Gomułki, który był wtedy Ministrem Ziem Odzyskanych, wyjechałem do Zielonej Góry i tam pracowałem przez 5 lat. Rozpocząłem studia zaoczne w Poznaniu. Obrona pracy dyplomowej miała miejsce nie w Poznaniu, a na Politechnice Warszawskiej, ponieważ zostałem przeniesiony do Warszawy na Okęcie. Kurs magisterski był organizowany tutaj, w Świdniku, przez dyr. Smolarkiewicza. W tamtych czasach co najmniej połowa powojennych inżynierów miała jedynie dyplom inżyniera zawodowego I stopnia. Taki rodzaj licencjatu. Kurs przygotowawczy magisterski trwał dwa i pół roku, żeby sobie gruntownie przypomnieć wcześniej przerobiony materiał. Wykłady prowadzone były przez profesorów z Politechniki Krakowskiej, Lubelskiej, Warszawskiej. Później na Politechnice Krakowskiej zdawaliśmy egzaminy wstępne.

Przerwałem naukę ze względu na stan oczu. Po prostu w dzień pracując, a „wkuwając” wieczorami, doprowadziłem do pogorszenia stanu wzroku. Na WSK najpierw byłem kierownikiem biura technologicznego montażu. Dotyczyło to montażu skrzydeł, kadłuba, nawet łoża silnika, lawety. Technolodzy prowadzili poszczególne zespoły, takie jak skrzydło, tylna część kadłuba, usterzenie, laweta – te wszystkie zespoły prowadził technolog prowadzący. Później Ministerstwo zdecydowało, że będziemy tylko robili skrzydła, tylną część kadłuba, usterzenie, lawetę, na której montuje się działko i inne podzespoły. Okresowo produkcja w tych zespołach była wykonywana i następnie wysyłana do Mielca, który montował całość tych Migów. Wykonano kilkaset sztuk. Dość dobrze się sprawowały.

Po zakończeniu wojny w Korei zaczęliśmy produkować śmigłowce Mi–2. Niezależnie od Świdnika istniały jeszcze dwa zakłady terenowe i kilkadziesiąt zakładów, które produkowały podzespoły i części, np. WSK Rzeszów, Mielec, Warszawa. Zjednoczenie Przemysłu Lotniczego liczyło wtedy ponad dwadzieścia zakładów. Świdnik posiadał dużą liczbę pracowników - około 12 tys., Mielec zatrudniał ponad 20 tys. Pracowałem jako zastępca Głównego Technologa. W 1953 r., na polecenie dyr. Smolarkiewicza, zorganizowałem ponad 30-osobową grupę technologów. Do pomocy dostałem inż. Kordasa. Na prośbę Zjednoczenia Przemysłu Lotniczego zostaliśmy oddelegowani do WSK Okęcie w Warszawie, gdzie od kwietnia do listopada 1954 r. dokonaliśmy opracowania procesów technologicznych seryjnie produkowanego tam samolotu szkoleniowego „Junak 2 i 3”. Celem było zagwarantowanie zamienności części i zespołów oraz poprawy niezawodności samolotów. W oparciu o opracowane przez nas założenia, kalkulacje i harmonogramy prac, w latach 1956–1958 przygotowanych, i uruchomiono na Okęciu produkcję kilku wersji samolotu PZL 101A i B lub „Gawron”. W sumie, przez prawie 16 lat wykonano tam kilkaset sztuk „Gawronów”, w tym ponad 130 na eksport do Węgier, Bułgarii, Turcji, Indii. Później zostałem projektantem.

To było moim kierunkiem jeszcze przed przybyciem do Świdnika. Musiałem zorganizować biuro projektów, które mieściło się najpierw w moim mieszkaniu. W soboty, niedziele i wieczorami wykonywaliśmy tam dokumentację. Inne biura projektowe były zawalone robotą. Nie mieli ludzi, którzy zrobiliby dokumentację. To właśnie było nasze zadanie. Wykonać odpowiednią dokumentację. W 1956 r. przeszedłem ze stanowiska Głównego Technologa do Kontroli Jakości.

Opracowały Agnieszka Wójcik i Urszula Klimkiewicz