Trucker z niespokojną duszą

Marek Michel - dziś: trucker z niespokojną duszą, a kiedyś (30 lat temu) : wueskowy obieżyświat. W latach 70-tych o jego wyprawie mówiła cała Polska, bo objechał cały świat na niewielkim motocyklu WSK 125 ccm! Pozornie, od tamtych dwóch kółek do wielkiej osiemnastokołowej ciężarówki jest ogromny dystans, ale przykład Marka Michela pokazuje coś zupełnie odwrotnego.

Krakowianin jest dzisiaj prawdziwym amerykańskim truckerem i ma na koncie ponad 5 milionów mil w USA i Kanadzie! Myślicie, że po milionach kilometrów za kierownicą trucka zapomniał o dalekich wyprawach małym motocyklem? Absolutnie nie. W każdej rozmowie z redakcją wraca do swoich wspomnień, dzieli się wrażeniami z tej niezwykłej podróży.

Polish footbolists - very good!

- "Wueska" była zwykłym seryjnym egzemplarzem, jedynie jej wygląd zewnętrzny był niezwykły - zaczyna swoja długą opowieść Marek Michel. Kazałem ją pomalować na biało, żeby była dobrze widoczna, założyłem dodatkowe bagażniki i kanistry.

Wyruszył w samo południe 1 lipca 1974 roku sprzed krakowskich Sukiennic, po wykonaniu honorowej rundy wokół Rynku. Wziął ze sobą śpiwór, 15 kg różnego rodzaju części zapasowych, 100 filmów, aparat fotograficzny i... dwie kanapki przygotowane przez troskliwa matkę.

- Były świetne - opowiada Marek - zjadłem je już w Krzeszowicach (po niespełna godzinie jazdy - przyp. red.). Trasa podróży wiodła przez Niemcy, Francję, Hiszpanię, Maroko, Tunezję, Libię, Egipt, Liban, Syrię, Turcję, Iran, Afganistan, Pakistan, Indie, Tajlandię, Australię, Fidżi, Stany Zjednoczone, Holandię, Belgię, a następnie ponownie przez Francję i Niemcy do Krakowa.

Pierwsze, bardzo niezwykle spotkanie z Polakami miał w niemieckim miasteczku Murhardt. Przebywała tam akurat reprezentacja polski w piłce nożnej, złota" jedenastka Górskiego.
- Serdecznie radowałem się z sukcesów Polaków w mistrzostwach świata - mówi Marek. Trener Górski bardzo wnikliwie dopytywał się o moje wyposażenie. Na koniec wyciągnął przepiękny, sportowy dres z napisem "Polska" i wręczył mi go ze słowami: Synku drogi, w tak daleki świat jedziesz, więc musisz wyglądać elegancko". Nie przeczuwałem wtedy, że ten strój i autografy piłkarzy będą miały w mojej wędrówce niebagatelne znaczenie. Kiedy przejeżdżałem przez kraje Północnej Afryki w swoim dresie, wykrzykiwano: Polska - Lato, Deyna! Polish footbolists - very good!" Wszystko to było bardzo mile dla samotnego Polaka, ale okazało się mieć również bardzo praktyczny wymiar.

- Trzeba pamiętać, ze granice afrykańskie to istny koszmar - wyjaśnia. Wypadło mi nieraz spędzać na nich po kilka lub kilkanaście godzin. Przed dojazdem do punktu granicznego wkładałem więc swój" piłkarski dres, zapalałem pełne światła i z hukiem na sygnale, eksponując wszędzie napisy Polska" dojeżdżałem do straży granicznej. Witały mnie wtedy również okrzyki: Polish is very good!" Oczywiście, nie było wówczas mowy o jakimś odkładaniu mojej odprawy, przepuszczano mnie chętnie i - z zapewnieniami o przyjaźni - wyprawiano w dalszą drogę. Pamiątkowa księga, w której miałem autografy piłkarzy wystarczyła czasem za paszport.

W Afryce jechał wzdłuż wybrzeża.

- Moje drogi przez Czarny Kontynent ciągle łączą się z przerażeniem i... fascynacją. Do tego dochodziło zirytowanie. Bo niby jak tu tankować pojazd, kiedy paliwo przypomina wszystko, tylko nie to, co należałoby się silnikowi?! Podróż przez góry Atlas utkwiła mi w pamięci szczególnie mocno. Droga była ciekawa i szalenie niebezpieczna dla motocyklisty: pełno zakrętów, przepaście, nie najlepsza nawierzchnia. Najgorsze jednak to zakręty. Zdarzyło się, że na odcinku 250 km nie spotkałem nawet kilkudziesięciu metrów prostej drogi.Wręcz nieziemskie widoki obserwowałem nocą : wtedy wydawało mi się, że jestem chyba w kosmosie. Połyskujące światło gwiazd widziałem wszędzie: nad sobą i w dole. Gdy jednak te w górze były prawdziwymi gwiazdami, w dole - świeciły po prostu niezliczone, odległe ogniska obozowisk pasterzy i koczowników - rozciągające się aż po horyzont.

Wędrując przez Libię, odwiedził... Polaków. W tamtych latach, na tak zwanych eksportowych budowach pracowało tam około 6 tysięcy naszych rodaków.

- Te kontakty bardzo mnie radowały. Przecież mimo tak wielu atrakcji na każdym kroku, tęsknota za krajem odzywała się coraz częściej. Toteż przyjęli mnie bardzo serdecznie i gościnnie. Nocne rodaków rozmowy" mącił jedynie fakt, że obowiązywała w Libii zupełna prohibicja. No cóż, fetowano mój przyjazd pomarańczowym soczkiem.

- Pojechałem również do Tobruku, odwiedzić cmentarz wojskowy Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich. Własna poniewierka i zmęczenie wzmogły jeszcze silnej wzruszenie, które mnie tam ogarnęło. Nagle bowiem, w środku pustyni, wyrasta piękny ogród z ogromna ilością róż, a na kamiennych płytach - rzędy polskich nazwisk.

Fatamorgana.

- Słońce prażyło niemiłosiernie, więc znalazłem własny sposób na upał. Na głowę kładłem nieduży ręcznik. Bez niego bowiem bardzo gorące powietrze powodowało pękanie ust, a nawet skóry na całej twarzy .Mając zaś takie popękane usta, nie można się śmiać, zjeść kwaśnego owocu, czy w ogóle czegokolwiek zjeść. Zwłaszcza, że chleb był tam dość twardy. Tempo podróży było różne - średnio 500 km na dobę.

- Nie były to oczywiście najwyższe nasze możliwości, to jest moje i motocykla. Zdarzyło się bowiem, że na odcinkach pustynnych maksymalne przebiegi wynosiły około 1000 km na dobę. W tej sytuacji, rzecz jasna, zmęczenie podróżą było obłędne. Pamiętam, że jadąc tak motocyklem przez kilka dni z rzędu spotkałem nagle na drodze... swoją rodzinę. Rozmawiałem z mamą, widziałem znajomych z kraju. Co dziwniejsze, te przywidzenia nie były w stanie mnie przerazić. Drogo zapłaciłbym kiedyś przy takim zmęczeniu. Przez kilka godzin szukałem przydrożnej restauracji. której nie było. Dopiero potem doszedłem do wniosku, ze mi się to śniło i powinienem ruszać w dalszą drogę. Tylko że w tym zmęczeniu straciłem orientacje, z której strony przybyłem i w którą mam jechać. Pomyliłem kierunki i nawet nie pamiętam, ile razy tak krążyłem ,aż wreszcie zatrzymałem się kompletnie załamany.

Bliski Wschód

osiągnąłem w drugiej połowie lipca (1974 roku). Przepłynąłem statkiem z Aleksandrii w Egipcie do Bejrutu w Libanie, bo przejazd przez Izrael , ze względu na strefę wojenną był niemożliwy - wyjaśnia Marek Michel. - Ta część świata wydawała mi się wtedy fascynująca, niepokojąca, niespokojna... Dla zmotoryzowanego przybysza, Bliski Wschód był jednak przede wszystkim żonglerką. Żonglerką między chodzącymi prawą i lewą stroną, między jeżdżącymi absolutnie wbrew przepisom ludźmi, miedzy zwierzętami i pojazdami.

- W niepokój wprawiał mnie przede wszystkim stan tamtych pojazdów. Coś takiego, co ma kierownicę, cztery kółka i porusza się z warkotem już jest właściwie samochodem i nikt się temu nie dziwi. Ja jednak z niepokojem ustępowałem na widok podobnego zjawiska.

"Koza" za... kozę.

W Bejrucie spędził cały dzień w areszcie. Został zatrzymany przez bojowników palestyńskich za to, że zrobił zdjęcie... kozie.

- Jako miłośnika zwierząt a i studenta Akademii Rolniczej w Krakowie zafascynowało mnie przedziwne zwierzę na pastwisku: miało niezwykle chude nogi, jedno oko niebieskie, drugie żółte, jeden róg sterczał w prawo, drugi - zupełnie do góry. Taki okaz trudno spotkać w najlepszym zoo. To była strasznie śmieszna koza. Przykucnąłem, zrobiłem zdjęcie. Podeszło do mnie dwóch typów spod "ciemnej gwiazdy" i dalej wymachiwać rękami. Coś mówili, pokazywali, żebym oddał aparat. Myślałem, że to zwykle oprychy. Zaczęła się szamotanina. Momentalnie pojawili się ludzie w mundurach, palestyńscy fedaini. Potem było kilka godzin przesłuchań : po co robiłem zdjęcie, dlaczego mam tak dobry aparat, dlaczego aż 100 filmów, dlaczego w ogóle jestem na terenie obozu uchodźców palestyńskich?! Ja zaś zawędrowałem tam w poszukiwaniu tanich melonów. Owoce te kosztowały w tym miejscu 3-krotnie mniej. I tak spożywałem "owoce" swojej nieostrożności. Na szczęście fedaini przyjęli moje wyjaśnienia i puścili wolno. Nawet film zostawili w aparacie.

Kraje Bliskiego i Dalekiego Wschodu są niebezpieczne dla turystów również z innych powodów. Nieprzystosowanym do tamtejszych warunków grożą różne choroby przewodu pokarmowego. Szczególnie groźna jest ameba. Wywołuje ją stworzonko wielkości setnej części milimetra, żyjące zazwyczaj w wodzie lub zanieczyszczonym pokarmie. Człowiek, do którego dostanie się ameba, ma nikłą szansę na wyleczenie. Z powodu męczącej, długotrwałej biegunki zapada na anemię, cierpi również straszliwe bóle brzucha i wątroby, ponieważ często wywiązuje się ropień wątroby i innych narządów.

- Po przyjeździe do jakiegoś miasteczka, natychmiast szukałem czegoś w rodzaju restauracji, gdzie mogliby mi zapewnić pełen garnek czystego wrzątku - opowiada Marek Michel. - Z niego przyrządzałem sobie herbatę, a następnie kupowałem świeży chleb w piekarni - najchętniej gorący. Miałem wtedy pewność, że chleb jest czysty , bez ameby. W sklepikach kładą bochenki jeden na drugim, przekładając je brudnymi szmatami.

Z motocyklem w plecaku.

- Kilkaset kilometrów za Kabulem nie uwierzyłem tubylcom, którzy twierdzili, że droga, którą wybrałem, jest nieprzejezdna. Potem okazało się, że przeszła tamtędy ogromna skalna lawina. Wracać nie miałem po co, bo do najbliższej stacji benzynowej było 400 km, a ja miałem benzyny tylko na 250 km . Przepchać motocykl przez zwały kamieni nie dało się - mówi Marek Michel. Gdy zaczął rozbierać motocykl i przenosić go na drugą stronę urwiska, był świt. Ostatnie śruby dokręcał już po zachodzie słońca . Położył się na asfalcie tak jak stał w ubraniu i butach. Na to, żeby wyciągnąć z torby śpiwór nie miał już siły. W Indiach zmienił pierwotny plan podróży, który zakładał odbycie wyprawy dookoła świata w 80 dni, jak w książce Juliusza Verne'a .

- Pragnąłem zobaczyć jak najwięcej, nie tylko połykać kilometry . I zwiedzałem dużo. Starałem się również zebrać sporo informacji przydatnych do moich studiów. Studiowałem zootechnikę i gromadziłem materiały na temat mojej przyszłej pracy magisterskiej. Temat wydaje się dzisiaj trochę dziwny: Rodzaje uprzęży zwierząt gospodarskich krajów Afryki i Azji". Porobiłem setki zdjęć i notatek. Czyniłem swoje obserwacje nieraz ze ściśniętym sercem. Uprząż tamtejsza to nie przyrząd ułatwiający prowadzenie zwierzęcia. To raczej narzędzie tortur.

Z Indii odbył długą

podróż samolotem do Australii, przez Tajlandię i Hong Kong. Po raz drugi na trasie musiał rozbierać motocykl na małe podzespoły.

- Hindusi zapakowali pięknie motocykl w solidną skrzynię z troski o cenny ładunek. Okazało się, że skrzynia wazy kilka razy więcej niż motor, a cały transport kosztuje astronomiczną sumę, prawie 3000 dolarów ! Wściekły jak pies, złapałem za łom i oswobodziłem motor z pancernego pudła. Aby zmniejszyć wagę, wyjąłem silnik jako najcięższy i najmniejszy po to, żeby zabrać go na podręczny bagaż. Proszę się nie śmiać, to nie lipa! Resztę powiązałem w parę tobołków i nadałem na zwykły bagaż.

Przez australijskie bezdroża.

- Po wylądowaniu w Darwin, w Australii i złożeniu motocykla, dotarłem wieczorem na jakieś odludzie, gdzie znalazłem małą podłą restaurację. Postanowiłem się tam pożywić, jako że innego wyboru nie miałem, aczkolwiek trzem podejrzanym typom bardzo źle patrzyło z oczu. Po chwili dwóch znikło, kiedy zaś wyszedłem za nimi, zobaczyłem, że gorliwie dostają się do moich bagaży. Chojrakiem zbytnim nie jestem, ale miałem gaz łzawiący i pozdrowiłem ich jego dawką i jakimś kijem, który wpadł mi w rękę. Ten trzeci typ wystawił ryj z knajpy, ale stchórzył i wrócił, ja zaś na motor i gazu! Po paru minutach zauważyłem pościg, więc wyłączyłem światła. Jechali jakimś
starych jeepem. Mimo, ze skręciłem w bok z drogi raz i drugi, byli ciągle za mną. W końcu znalazłem przyczynę: podczas hamowania światło stop wskazywało im drogę. Niewiele myśląc, wyrwałem przewód z lampy i znów skręciłem w bok. Po paru chwilach konałem ze śmiechu, kiedy to ich stary jeep minął mnie, ukrytego za zakrętem. Droga z Darwin do Sydney usiana była trupami zwierząt potrąconych przez samochody. Najwięcej leżało kangurów. Albo może tak przejeżdżającym się wydaje.

- Zabity kangur wydziela straszliwą woń, że można oszaleć! - wyjaśnia przyczyny tej statystyki Marek Michel. - Ja również uczestniczyłem w podobnej kraksie na drodze, z tym, ze od razu stałem się sprawcą masowego "zabójstwa". Wjechałem kiedyś na teren trochę bagnisty. Droga - na szczęście - niezła i nagle, ta droga podskakuje. To żaby przechodziły z jednej łąki na drugą. Szły lawą : około 60 m, co mnie poważnie wystraszyło. Jak desperat włączyłem pełne światła, wysoko uniosłem stopy i... po żabach! Później patykiem skrobałem motocykl.

Ameryka, Ameryka.

W Sydney był gościem australijskiej Polonii. I to jakim! - Ze wszystkich cech ludzi, wśród których przebywałem na całym świecie, najbardziej odpowiada mi staropolska gościnność. Nawiasem mówiąc, życzliwość w stosunku do mnie charakteryzowała także Algierczyków, Libijczyków i Hindusów. Dzięki temu mój skromny budżet wcale nie ucierpiał. Ale naprawdę moje oczekiwania przeszła Polonia amerykańska. Po wylądowaniu w Los Angeles, narobiła takiego hałasu, że nawet "Los Angeles Times", dziennik o czteromilionowym nakładzie, puścił relację o mnie na trzeciej stronie. Oczywiście, było nawet duże zdjęcie, kiedy stoję przed siedzibą władz miejskich. Autor artykułu dziwił się, że dotarłem tak daleko, na tak małym motocyklu.

W Disneylandzie dostał

specjalnego przewodnika. Podejmował go śniadaniem gubernator Północnej Karoliny. Przy przekraczaniu każdej ze "state line" (granicy stanu) kierowcy witali go trąbieniem. Obojętnie gdzie stawał: pod światłami na skrzyżowaniach, przed motelem - nie opuszczały go grupki ciekawych. Pytali o motocykl, o kraj, z którego przyjechał.

W podróży przez cale Stany Zjednoczone nie wypadał z objęć Polonii. W Chicago o swoich przygodach opowiadał w znanej w Stanach audycji telewizyjnej POLISH POWER - pisano o nim w amerykańskiej prasie. W Nowym Jorku był honorowym gościem Parady Pułaskiego. Po wylądowaniu w Amsterdamie, przez Belgię dotarł do Paryża. Tu zamknęła się pętla jego podróży. Nie był to jego pierwszy tak daleki wyjazd, gdyż rok wcześniej odbył podróż z Krakowa do Indii! Trasa wiodła przez Czechosłowację, Węgry , Rumunię, Bułgarię, Turcję, Iran, Afganistan, Pakistan. Był pierwszym Polakiem, który na polskim sprzęcie, z polską rejestracją dotarł do tego kraju. A był to również seryjny motocykl WSK-125 ccm. Droga powrotna wiodła wtedy również przez Paryż.

Jego motocykl, zakurzony, prosto z drogi, wystawiono na Paryskim Salonie Samochodowym.

- Mój sprzęt budził sensację, mimo że obok stały prawdziwe motoryzacyjne cacka - mówi Marek Michel. - Odpowiadałem na któreś z kolei pytanie zwiedzających wystawę, kiedy zobaczyłem, że pytającym jest znany aktor Jean - Paul Belmondo. Zaprosił mnie na wino do kafejki, żebym mu opowiedział o swojej podróży. Trzeba wiedzieć, że ten gwiazdor jest ogromnym miłośnikiem motocykli.

- Już po opuszczeniu Paryża spieszyłem się coraz bardziej. Nie potrafiłem jechać tak spokojnie jak dotychczas. Niewiele brakowało, a doznałbym śmiertelnego wypadku właśnie tuz przed granicami Polski. Było to przy jednym z objazdów na autostradzie w NRD. Przy szybkości 80 km/godz. wpadłem w poślizg. Zakręciło mnie kilkakrotnie po jezdni, włóczyło po poboczu. Nie puściłem jednak pojazdu, wtuliłem się w motocykl. Leciały iskry , urwała się rączka od sprzęgła i zatrzymaliśmy się dopiero kilka centymetrów przed sterczącymi, metalowymi rusztowaniami.

Na wuesce: 117 dni 40 tysięcy kilometrów!

W ciągu 117 dni Marek Michel pokonał motocyklem prawie 40 tysięcy kilometrów. Ukończył swoją podróż w doskonałej kondycji fizycznej i psychicznej. W czasie wędrówki tylko 28 nocy spał w łóżku, pozostałe zaś w śpiworze, w warunkach często nielekkich i przedziwnych. Jego pojazd spisywał się znakomicie, ani raz nie złapał gumy, a w oponach od dnia wyjazdu pozostało krakowskie powietrze".

- Strach? O to pytają mnie wszyscy

- wspomina Marek Michel - a ja naprawdę nie wiem co opowiadać. Bo z jednej strony samotność, olbrzymie odległości i pustkowia - a z drugiej - niesamowita ilość wrażeń, przygody, nowi ludzie. Chyba po prostu nie miałem czasu bać się podczas podróży. Przed nią byłem za bardzo podekscytowany tym, co mnie czeka. Do dziś się zastanawiam, czy to, co przeżyłem, zdarzyło się naprawdę...

Artykuł zamieszczony dzięki uprzejmości Pana Ryszarda Chrusteckiego - autora strony "Motocykle WSK" wsk-fenix.republika.pl. Pochodzi z polonijnego czasopisma "W Drodze" (Kanada).