Moje „zderzenia” z ZOMO - Eugeniusz Hyz
strajk w zakładzie w grudniu 1981 r.

Eugeniusz Stanisław Hyz wspomina wydarzenia sprzed ponad 30 lat.

- W PZL-Świdnik zostałem zatrudniony w maju 1978 roku, dlatego wszystko, co się wiąże ze „Świdnickim Lipcem” oraz późniejszymi zdarzeniami będącymi skutkiem wprowadzenia stanu wojennego, przeżyłem osobiście.
Jako absolwent Politechniki Lubelskiej byłem pracownikiem Wydziału Prób i Badań, zajmowaliśmy się naziemnymi badaniami wytrzymałościowymi elementów śmigłowców i samolotów. Przy sąsiednim biurku pracował Zygmunt Karwowski, kolega po Politechnice Rzeszowskiej, który mniej więcej w tym samym czasie jak ja zatrudnił się w WSK. Ja musiałem „w międzyczasie” zaliczyć Szkołę Oficerów Rezerwy w Pile oraz praktykę dowódczą w Toruniu. Kol. Zygmunt był już żonaty miał dwójkę dzieci, więc chyba dlatego zwolniono go z obowiązku służby mundurowej. Zygmunt wykazał się dużą odwagą w głoszeniu poglądów podczas strajków w lipcu 1980 roku. Mimo, że został wiceprzewodniczącym strajku w lipcu, to nie był żadnym etatowym działaczem związkowym. Stan wojenny zastał nas obu przy biurkach inżynierów-badaczy.
Byłem szeregowym członkiem NSZZ „Solidarność”, ale okoliczności po ogłoszeniu stanu wojennego wymusiły na mnie działania wymagające, w tych trudnych i wyzywających okolicznościach, trochę więcej zaangażowania. 13 grudnia 1981 roku, w niedzielę, stawiliśmy się w fabryce w celu udziału w strajku okupacyjnego. Opracowania historyków opisują, że był to jeden z lepiej zorganizowanych strajków w skali kraju. Zygmuntowi przypisano funkcję zarządzania strajkiem obejmującym zakład badawczo—rozwojowy w PZL-Świdnik, czyli ok. 2000 osób, w większości pracowników inżynieryjno-technicznych. Chyba w związku z odcięciem wewnętrznej łączności telefonicznej, Zygmunt Karwowski mianował mnie „oficerem łącznikowym”, uzasadniając to tym, że nabyłem odpowiednie umiejętności podczas służby wojskowej. Pamiętam epizod, kiedy musiałem zachować zimną krew w związku powierzoną mi funkcją. Zdaje się, że było to 15 grudnia wieczorem, kiedy było słychać, że na lądowisku przyzakładowym w Świdniku wylądowały jakieś śmigłowce. Zostałem wysłany przez Zygmunta na lotnisko, aby sprawdzić, co tam się dzieje, gdyż nie można było tego ustalić telefonicznie (linie telefoniczne były wyłączone). Idąc na lotnisko słyszałem warkot silników czołgowych na drodze z Lublina, z tzw. szosy mełgiewskiej. Nawet rozpoznałem charakterystyczną sylwetkę czołgu T-34, co mnie trochę zdziwiło, że miejscowe garnizony muszą się posługiwać takim starym sprzętem. W drodze powrotnej zauważyłem, że do ogrodzenia fabryki zbliżają się nie tylko pojazdy, ale także tyraliera umundurowanych ludzi. Na terenie fabryki, po naszej stronie ogrodzenia, ustawiła się także „tyraliera” naszych, cywilnych ludzi a każdy z nich trzymał w ręku coś metalowego. Szybko skontaktowałem się z Zygmuntem, aby dał polecenie zaniechania pomysłu oporu czynnego i chyba mój głos nie był jedynym, bo tych ludzi wycofano do budynków.
W ostatnią noc strajku, 16 grudnia 1981 roku, dużymi siłami jednostki Zmotoryzowanych Odwodów Milicji Obywatelskiej wdarły się na teren fabryki poprzez wyłomy w ogrodzeniu wykonane przez czołgi. Wszyscy nasi ludzie byli zgromadzeni na ulicach i placach fabryki, wyły przeraźliwie włączone syreny fabryczne. Byliśmy coraz ciaśniej otaczani przez tyraliery ZOMO, obrzucano nas przy tym dymnymi grantami łzawiącymi. Staraliśmy się te granaty odrzucać. Wiele z nich trafiało w miejsce, gdzie pod brezentowymi opończami stały śmigłowce czekające na remont. Z przerażeniem zauważyliśmy, że brezent na tych śmigłowcach łatwo się zapala od grantów, więc musieliśmy gasić te zarzewia ewentualnego większego pożaru. W końcu zreflektowaliśmy się, że nie damy rady. Ktoś z kierownictwa wydziału prób i badań zwrócił uwagę, że te śmigłowce pod brezentami są ustawione wokół tzw. stojanki, czyli zewnętrznego stoiska do badan śmigłowca prototypowego, a na tym stoisku stał zakotwiczony „na sztywno” prototyp śmigłowca „sokół”. Śmigłowiec miał w zbiornikach paliwo lotnicze, a na skarpie obok stoiska ustawiona była cysterna samochodowa z zapasowym paliwem dla śmigłowca. Dosłownie przez drogę oddalony był budynek, największej w tej części Europy, lakierni, w której w kilkunastu wydzielonych komorach mogło być poddane lakierowaniu nawet kilka śmigłowców równocześnie. Przy lakierni był też magazyn farb i rozpuszczalników. W przypadku płynów palnych nie jest istotne czy tego typu płynu jest dużo w zbiorniku. Wybuchowe są bowiem opary takich cieczy. Zapasy paliwa były duże, bo próby wtedy realizowano, a lakiernia pracowała nawet na zmiany, bo Związek Sowiecki prowadził wówczas wojnę w Afganistanie i potrzebował naszych śmigłowców. Z linii produkcyjnej schodziło nawet 30 nowych śmigłowców w każdy miesiąc. Łatwo było sobie wyobrazić, że ewentualny wybuch potraktuje sprawiedliwie zarówno broniących jak i atakujących, ewentualny pożar będzie długi, dlatego zapadła spontaniczna decyzja, że trzeba wysłać negocjatorów do dowództwa atakujących nas ZOMO-wców. Zgłosił się pan Bogusław M., kierownik oddziału prób w locie, któremu podlegał badany śmigłowiec, pan Ryszard K., któremu podlegał magazyn paliwa do prób i ja, bo kolega Zygmunt wyznaczył mnie do nietypowych zadań. Wyszukałem wzrokiem dowódcę ZOMO, na moją interwencję dowódca wydał głośną komendę zaprzestania rzucania granatami, odwróciłem się w stronę naszych ludzi i zauważyłem, że pozostali nasi „negocjatorzy” zostali z tyłu i „wypuścili” mnie samego. Nagle zza szeregu ZOMO wybiegł dobrze zbudowany, młody osobnik w tym sinym, zomowskim mundurze, zauważyłem, że biegnie w moją stronę, głośno wrzeszczy i wymachuje ponad metrową pałką gumową pałką zwaną „sztrumówką”. Podbiegł do mnie, zdążyłem zauważyć, że jest w stopniu plutonowego. Miał ciemne, duże oczy a w kącikach wrzeszczących ust pianę. Nie pamiętam, co do mnie wrzeszczał, byłem opanowany i coś mu odkrzyknąłem, dając do zrozumienia, kto tu jest u siebie i kto powinien się wynosić. Zniknął mi z oczu, nagle poczułem z tyłu silne szarpnięcie za bark tak, że wykonałem pół obrotu i wtedy poczułem błysk w oczach, jakby mi w głowie wybuch granat. I cisza. Żadnego bólu, bo przecież działała adrenalina. Spokojnie dotarłem do szyku naszych ludzi ustawionych, a później pędzonych w kierunku bramy głównej fabryki. Po bokach ustawiła się gęsta ściana ZOMO-ców. Nie wiem, czy ktokolwiek z naszych zauważył, że jestem „obity”, bo było słabe oświetlenie ulicy oraz wszechobecny dym. ZOMO-wiec w sposób przemyślany przeprowadził ze mną „dialog władzy ze społeczeństwem”, jak to wtedy określał w telewizji rzecznik rządu Jerzy Urban. Byłem ubrany w gruby, długi, furmański kożuch, nie używany już przez mojego ojca, z długą wełną i wysokim kołnierzem, na głowie miałem sowiecką futrzaną czapkę uszankę. Więc gdyby szturmówka spadła na moje plecy, to pewnie by pękła leciwa skóra kożucha, ale ja pewnie nie miałbym na plecach nawet śladu. Dlatego zostałem obrócony gwałtownie, abym się nie zdążył zasłonić i uderzony prosto w nieosłoniętą twarz. Nadal nie czułem bólu, natomiast ogarnęła mnie wściekłość. Po 40-tu latach od zakończenia wojny, znowu Polacy słaniają się z przerażeniem w marszu w wymuszonym siłą kierunku, gdzie od czasu do czasu spada komuś na plecy „szturmówka” i co najgorsze, marsz obstawiają mundurowi, Polacy! Miałem pretensję do siebie i do nas wszystkich, że do czegoś takiego doprowadziliśmy, skoro żyją ludzie pamiętający tamte, wojenne marsze.
Kierowany tą wściekłością postanowiłem podnieść wdeptaną w brudny śnieg biało-czerwoną opaskę z pieczątką Solidarności, rozerwaną, bo zapewne zerwaną z rękawa kogoś z naszej służby porządkowej. Te opaski ZOMO-cy zrywali naszym ludziom, a w szeregach pilnujących pojawili się cywile z innymi opaskami z dużym napisem „PRL”. Czyn schylenia po opaskę groził kolejnym spotkaniem z pałką, czego byłem świadom, ale się udało.
Doszliśmy do przejścia podziemnego pod torami. Tam obstawiali nasz przemarsz żołnierze z przedłużonej służby zasadniczej, oni głośno krzyczeli, że nie są naszymi wrogami a wręcz przeciwnie. Po latach któryś z tych żołnierzy napisał wspomnienia, jak to ich długo trzymano pod plandekami samochodów wojskowych, mocno zziębniętych, bez jedzenia i picia. W przejściu podziemnym, gdzie było lepsze oświetlenie wypatrzył mnie mój siostrzeniec, Stanisław Stelmach, który także był wtedy pracownikiem WSK. Popatrzył na mnie z wielkim zdziwieniem i krzyknął: „Gienek, gdzie twoje oko!” Wtedy odruchowo złapałem się dłonią za prawe oko i wymacałem, że cała prawa strona twarzy jest opuchnięta, a oko jest tą opuchlizną całkiem zakryte, więc korzystałem tylko z lewego oka. Trochę się przeraziłem, ale nadal nie czułem bólu. Rano dotarła do mnie koleżanka Anna z wydziału, ze swoim narzeczonym Andrzejem, zaprowadzili mnie do szpitala. Zrobiono mi prześwietlenie, zbadał mnie lekarz, który stwierdził, że miałem dużo szczęścia. Uderzenie pałką na szczęście dla mnie trafiło w szczyt kości policzkowej czyli w dość wytrzymałe miejsce. Gdyby uderzenie trafiło 10 mm dalej w jedną stronę, to byłby to cios w skroń, a wówczas pewnie bym co najmniej stracił przytomność i upadł. Gdyby z kolei trafiło 10 mm lub dalej w drugą stronę, to straciłbym prawe oko. Po powrocie ze szpitala do hotelu pracowniczego, w którym wtedy mieszkałem, kol. Andrzej wykonał mi 2 zdjęcia. Opuchlizna już się nieco zmniejszyła i pojawiło się normalnie widzące prawe oko.

Po zakończeniu strajku okupacyjnego, w grudniu 1981 r., po aresztowaniu dotychczasowego dyrektora Jana Czogały, firmą WSK PZL-Swidnik zarządzał wojskowy dyrektor naczelny, wspierany przez wojskowego komisarza. Jednym z pierwszych działań nowego dyrektora było zwolnienie w trybie natychmiastowym kilkuset pracowników firmy. Jednym ze zwolnionych był także kolega Zygmunt Karwowski. Po kilku miesiącach od tego zwolnienia Zygmunt powiadomił mnie, że zakłada sprawę w sądzie pracy o przywrócenie do pracy i chciał bym był świadkiem w tej sprawie. Miałem świadczyć, że pracując z Zygmuntem „biuro w biurko” nigdy nie zauważyłem, aby kiedykolwiek postępował on w pracy w sposób łamiący dyscyplinę, gdyż taki zarzut z kodeksu pracy stwierdzono w jego zwolnieniu. Jak się potem okazało, była to jedyna sprawa założona przeciwko komisarycznym decyzjom wojskowych w tej firmie, która została wygrana, a ja byłem jedynym świadkiem biorącym w tym udział.

autor: Eugeniusz Hyz
red. Piotr R. Jankowski, 2024