Bondos otwieraj!
wspomnienie o Alfredzie Bondosie

31 sierpnia obchodziliśmy „Dzień Wolności i Solidarności” nawiązujący do podpisania porozumień sierpniowych 1980 roku i powstania Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność”. Tych wydarzeń nie mają prawa już pamiętać nawet 40-latkowie, a więc osoby dojrzałe. Wstrząsnęły one Europą i światem, a 10 lat później doprowadziły do upadku komunizmu. Dziś stają się powoli zamierzchłą przeszłością. Od czasu do czasu warto jednak przypomnieć tamte chwile i ludzi będących wówczas legendą „Solidarności” oraz śmiertelnymi wrogami reżimu. Taką osobą był Alfred Bondos, który zmarł 8 czerwca 2020 roku.
Alfred Bondos był postacią medialną. W krótkim czasie posierpniowej wolności pisał teksty do czasopisma związkowego „Solidarności” PZL-Świdnik „Grot”, prowadził solidarnościowe audycje w radiowęźle zakładowym, również komunikaty Regionalnego Komitetu Strajkowego, który mieścił się w WSK w czasie strajku po proklamowaniu stanu wojennego. Po 1989 roku również nie omijał mediów wspominając walkę swoją i kolegów. Dzisiaj te wspomnienia stanowią ważne świadectwo tamtych czasów.

Bondos otwieraj!
– Wieczorem, 12 grudnia 1981 roku, byłem wraz z Ryszardem Kuciem na spotkaniu ze związkowcami z Włoch. Planowaliśmy organizację wymiany dzieci i młodzieży – wspominał Alfred Bondos. - Czas był wtedy już niespokojny. Trwało pogotowie strajkowe, w zakładzie stale ktoś dyżurował. W powietrzu czuło się, że zbliża się czas konfrontacji. Mówiło się o ruchach wojska i milicji. Piątkowe spotkanie zakończyło się dość późno, a musieliśmy jeszcze dostać się do Świdnika. Nie było żadnego autobusu, więc w desperacji zatrzymałem pług śnieżny i tym pługiem dotarliśmy do dworca PKP. Na szczęście ostatni pociąg do Chełma jeszcze nie odjechał.
Ledwie zasnąłem, kiedy całą rodzinę obudziło łomotanie do drzwi. Spojrzałem na zegar, było 20 minut po pierwszej. Z korytarza ktoś krzyczał: Bondos otwieraj! Przez „judasza” zobaczyłem, że przed drzwiami stoi kilku mundurowych milicjantów i kilku cywilów. Błyskawiczne zdecydowałem się na ucieczkę. Powiedziałem żonie, żeby jak najdłużej przetrzymywała milicjantów przed drzwiami, a sam zarzuciłem na siebie kurtkę, wskoczyłem w buty i przez balkon, pomiędzy sznurkami opuściłem się na ziemię. Blok nie był obstawiony, bo kto by się spodziewał, że spróbuję uciekać przez balkon z drugiego piętra.
Ewakuacja z „Iskry”
Od starego domu kultury nadjechał samochód z kilkoma cywilami w środku. Kiedy mnie zauważyli, zawrócili. Zaryzykowałem wejście do „Iskry”, która była wtedy klubem Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej. Trwała jakaś impreza. Zauważyli chyba, że jestem wystraszony, bo zapytali co się stało. Aresztują „Solidarność” – odpowiedziałem. Kierownik klubu natychmiast wyprosił wszystkich i pomógł mi ukryć się w jakimś magazynku. Właściwie do tej pory, przez ćwierć wieku nie miałem okazji, żeby mu za to podziękować. O szóstej rano ludzie zaczęli schodzić się do zakładu, dowiadując się z różnych stron, że stało się coś niedobrego. O stanie wojennym nie było jeszcze wiadomo, bo Jaruzelski ogłosił go w telewizji dopiero koło południa. Ja siedziałem ciągle w magazynku i zastanawiałem się, komu mogę teraz zaufać. Między 9 a 10 wokół Iskry powstał jakiś harmider. Zagrzebałem się głębiej w jakichś rupieciach, czekając, co będzie dalej. Nagle ktoś zaczął wołać mnie po imieniu. Okazało się, że Szpilewski, przewodniczący jednej z wydziałowych organizacji związkowych, dostał którąś z moich kartek. Natychmiast zorganizował odsiecz. Przyjechali po mnie z zakładu karetką pogotowia, a ludzie utworzyli szpaler uniemożliwiający ewentualną akcję milicji.

Wojenna mobilizacja
Nigdy nie zapomnę ostatniego wieczoru strajku, kiedy władza postanowiła rozpędzić go siłą. Wiedzieliśmy, że wcześniej czy później musi to nastąpić. Niektórzy chcieli walczyć. Mieliśmy broń: różnego rodzaju gazy potrzebne do produkcji, wodę – cały ogromny zbiornik górujący nad fabryką wypełniony był po brzegi. Podjęliśmy jednak decyzję, że zastosujemy tylko opór bierny. Są tacy, którzy do tej pory mają do nas o to pretensje. Ja jednak nie byłbym dzisiaj w stanie spojrzeć w oczy wdów i sierot, a  ofiar zbrojnego starcia byłyby setki. Z perspektywy czasu uważam, że nasza decyzja była słuszna.
17 grudnia siedziałem jak zwykle w studiu radiowęzła. Kiedy zaczęła się akcja wojska i ZOMO, miałem przegląd sytuacji w całym zakładzie. Wszędzie rozstawieni byli ludzie z krótkofalówkami, którzy relacjonowali na żywo wydarzenia. Proszę sobie wyobrazić wrażenie, jakie ma się, słysząc wybuchy, strzały i słowa w krótkofalówce: Czołg rozbija mur! Odwraca lufę! Kończę…

Azyl podziemia
Kiedy ludzie wychodzili ze zdobytego, zagazowanego, spałowanego zakładu, na bramie stali ubrani po cywilnemu esbecy, którzy wyławiali „prowodyrów” strajku. Zdecydowaliśmy, że niektórzy z nas muszą zniknąć. Drogą w kierunku kuźni doszliśmy do magazynku acetylenowni. Przewodnikiem był Henio Gontarz. Tam koledzy mnie zamknęli i tam spędziłem kolejne cztery dni. Nie bardzo orientowałem się w sytuacji. Pod okienkiem krzyżowała się trasa zomowskich patroli. Od czasu do czasu wpadał Jan Borysiuk, który na całe miesiące miał się stać moim jedynym łącznikiem ze światem.
Na początku tych czterech dni spędzonych w magazynku doznałem szoku. Po miesiącach przeżytych na najwyższych obrotach, czterech dniach ostatniego strajku i huku bitwy o zakład, nagle zapadła rozbijająca mózg cisza. Słychać było tylko własne myśli: koniec nadziei, co dalej, co z najbliższymi…?
Po czterech dniach Janek Borysiuk powiedział, że musimy zmienić miejsce ukrycia, bo SB przeszukuje cały zakład. Nocą przeszliśmy kilkaset metrów i Janek kazał mi schodzić do kanału. Jak się okazało, pisane mi było spędzić w nim kolejne cztery miesiące – ze świeczką, latarką, zimnem, w jednych waciakach, z krótkimi listami od rodziny i strachem po usłyszeniu każdego hałasu w pobliżu. Przyznaję, że miewałem wtedy myśli samobójcze. Pomógł mi różaniec. Postanowiłem, że nie wolno mi tak ze sobą skończyć…
Po czterech miesiącach po raz pierwszy zobaczyłem światło dzienne. Koledzy wywieźli mnie z zakładu samochodem głównego dyspozytora, o czym on oczywiście nie wiedział. Z podrobioną przepustką, przewieźli przez dwa posterunki: wojskowy i straży przemysłowej. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem swoją zarośniętą, wychudłą twarz – rozpłakałem się…

Niewola powierzchni
W 1984 roku ujawniłem się i trafiłem na pół roku do więzienia. Kolejne lata spędziłem na utarczkach z „ludową władzą”, która robiła wiele, żeby uprzykrzyć mi życie.
Kazimierz Bachanek, działacz „Solidarności”, docenia znaczenie działalności Alfreda Bondosa dla ostatniego 40-lecia historii Świdnika: - Każde wielkie wydarzenie historyczne musi mieć swoich liderów. Jednym z takich przywódców, od czasu Świdnickiego Lipca był Alfred Bondos. W stanie wojennym uczestniczył bardzo aktywnie w walce przeciwko reżimowi komunistycznemu, ale jego rola na tym się nie skończyła. Kiedy przyszła demokracja, Świdnik stał się liderem przemian i ośrodkiem opiniotwórczym dla samorządów w całej Polsce. Alfred, jako radny oznaczał się w pracy samorządowej ogromnym pragmatyzmem. Potrafił dokonać prawidłowej oceny priorytetów rozwoju miasta i przekonać do swoich racji. Takich spraw spornych było wiele, niektóre do dzisiaj wzbudzają emocje: Co budować najpierw – ośrodek kultury czy baseny. Przeprowadzać urząd miasta czy przeznaczyć pieniądze na stadion. Alfreda cechowało to, że bieżące wydarzenia widział w perspektywie historycznej. Nie był koniunkturalistą, ani oportunistą. Nie dawał się nabrać na nośne hasła. Z satysfakcję muszę powiedzieć, że w strategicznych decyzjach dotyczących miasta najczęściej byliśmy sojusznikami.

Waleczny w czasie pokoju
Po odzyskaniu przez Polskę wolności, Alfred Bondos z całą energią zabrał się za budowę nowej rzeczywistości. Rozpoczął pracę w samorządzie, był bardzo aktywny społecznie. Kolejni burmistrzowie nie mieli z nim łatwo. Potrafił zgłosić votum separatum, kiedy nie podobała mu się jakaś decyzja. W tym charakter mu się nie zmienił, mimo zmiany ustroju. Jego waleczność miała jednak granicę. Stanowiła ją troska o ludzkie życie.
W 2008 roku, podczas XXVIII sesji Rady Miasta, Alfred Bondows został uhonorowany tytułem Zasłużony dla Miasta Świdnika. Powiedział wtedy: - Mimo iż nie należę do osób nieśmiałych, w chwili obecnej czuję się wielce onieśmielony i zarazem szczerze wzruszony. Wiąże się to z tym, że moje zaangażowanie w życie społeczne miasta czy też kraju, nie miało na celu oczekiwania na wyróżnienia, nagrody czy pochwały. Wolałbym je rozdawać niż otrzymywać. Wzruszony, bo jest to dla mnie splendor szczególny, który nie spływa gdzieś z odległej kancelarii wysokiego szczebla, ale od najbliższego mi otoczenia. A jak wiemy, być dziś uhonorowanym wśród swoich i przez swoich, bywa przypadkiem nader rzadkim, dlatego tak cennym i wzruszającym.
Alfred Bondos doczekał się pośmiertnie również innego wyróżnienia, z którego były zapewne szczególnie dumny. Z inicjatywy Marcina Magiera, radnego Rady Miasta i Stowarzyszenia Wspólnota Świdnicka, jego imieniem nazwane zostało rondo u zbiegu ulic. Kard. S Wyszyńskiego i al. NSZZ „Solidarność”. Biorąc pod uwagę jego poglądy religijne i polityczne, jest to idealne miejsce dla upamiętnienia jego postaci.
– Alfred Bondos był działaczem „Solidarności”, opozycji antykomunistycznej, ale później  także, jako radny,  aktywnym samorządowcem. Był doskonałym przykładem na to, że patriotyzm polega nie tylko na propagowaniu wartości narodowych, ale również codziennej pracy na rzecz lokalnego środowiska. W kontekście 230 rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 maja, stanął w szeregu polskich  elit starających się o naprawę Rzeczypospolitej, walczących o wolność Polaków.  Jako burmistrz cieszę się, że nasze miasto ma już własnych bohaterów i że przyszedł czas, by nadawać ich imiona ważnym miejscom na mapie Świdnika – mówił podczas uroczystości nadania imienia, burmistrz Waldemar Jakson.

Jan Mazur, artykuł ukazał się pierwotnie na łamach Głosu Świdnika, 2022.
Fot. z archiwum redakcji Głosu Świdnika