Trzeba wybaczyć, nie można zapomnieć

Są takie historie, które na długo zapadają w pamięć. Jedną z nich jest opowieść Zdzisława Badio o jego pobycie w obozie na Majdanku. Trafił tam we wrześniu 1942 roku, w wieku 17 lat. Przez wiele lat nie potrafił mówić o swoich przeżyciach. Teraz, jako prezes lubelskiego oddziału Polskiego Związku Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych, dzieli się nimi z młodymi ludźmi, by poznali i tę kartę II wojny światowej.
– Zazdroszczę im, że mogą chodzić do nowoczesnych i świetnie wyposażonych szkół, że nie wiedzą, co to głód i strach – mówi Zdzisław Badio. – Mojemu pokoleniu wykreślono z życia 7 lat. Gdy wybuchła wojna, zamknięto szkoły, uczelnie. Po wojnie też nie od razu wszystko normalnie funkcjonowało. Dziś mówię więc młodym ludziom, że powinni doceniać to, co mają.

Młody partyzant
Pan Zdzisław urodził się 25 sierpnia 1925 roku, we wsi Krupiec, niedaleko Krasnegostawu. Gdy wybuchła wojna, miał 14 lat. Dwa lata później wujek wciągnął go do ruchu oporu.
– Znaleźliśmy kiedyś z kolegą amunicję w metalowych pudełkach – wspomina mój rozmówca. – Była to pozostałość po jakiejś walce toczonej w naszej okolicy w 1939 roku. Trzymałem ją w domu, ale jak przyszli Niemcy, tata kazał ją ukryć. Włożyłem naboje do butelek i zatopiłem w rzece. Potem pochwaliłem się tym wujkowi. Wtedy o amunicję było ciężko, więc moje zapasy były na wagę złota. I tak zostałem najmłodszym partyzantem. To był wielki zaszczyt, że mogę w ten sposób służyć ojczyźnie. Ponieważ jednak nie miałem 18 lat, zaprzysiężono mnie dopiero jak wróciłem z Majdanka.

W obozie
We wrześniową noc 1942 roku Krupiec okrążyli Niemcy. Zebrali dużą grupę mieszkańców. Szybko zwolnili starszych oraz tych, którzy mieli plantacje tytoniu. Pozostałych, w tym 17-letniego Zdzisława, załadowali do samochodu i wywieźli do więzienia w Krasnymstawie. Po kilku dniach przewieźli ich pociągiem do Lublina. Na dworcu czekali esesmani z Majdanka.
– Na początku myśleliśmy, że wywiozą nas na roboty przymusowe do Niemiec, więc tak bardzo się nie przejmowaliśmy. Okazało się jednak, że trafiliśmy do obozu. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, co to znaczy, bo w naszych stronach nikt o nim nie słyszał. Zatrzymaliśmy się obok łaźni i po raz pierwszy zetknęliśmy się z więźniami w pasiakach. Poinformowali, co nas tu czeka. Do dziś dźwięczą mi w uszach słowa – stąd wychodzi się tylko kominem. Do popołudnia trwała ewidencja. Musieliśmy oddać wszystkie rzeczy, które spakowali do podpisanych worków. Ogolili nam głowy. Nadali też numery. Mój to 16291. Od tej chwili nikt już nie używał nazwisk – opowiada Zdzisław Badio.
Pierwszy apel zaczął się dla niego niefortunnie. Przydzielono go do bloku 14, a na apelu stanął przy 15. Pomylił się, bo jak mówi, gdy przebrali ich w pasiaki, nagle wszyscy zrobili się tacy sami. Nie rozpoznał sąsiadów z wioski. Kiedy wyjaśniono pomyłkę, dostał kilka razy pejczem.
– Żeby utrwaliło mi się, gdzie przynależę – wyjaśnia pan Zdzisław i dodaje: – Po apelu skierowali mnie do komanda, którym dowodził cywil. Później oceniłem, że była to dosyć dobra praca, bo nikt nas specjalnie nie popędzał. Nosiliśmy deski, przycinaliśmy je, wbijaliśmy gwoździe. Majster też zachowywał się przyzwoicie. Potem przenieśli mnie do kopania kanału. Miał 3 metry głębokości. Od pewnego momentu przebijaliśmy się przez kamień. Nie była to lekka praca, w dodatku nadzorowali nas esesmani i kapo. Kapo to były najgorsze bestie, często kryminaliści, którzy znęcali się nad innymi. Wystarczyło, że ktoś na chwilę przystanął, a już dostawał pałką. Albo zapisywali numer i karę odbierał na apelu. Jak był zapisany po raz pierwszy, dostawał 25 batów, ale jak drugi to już 50. Nie mógł wrócić na blok o własnych siłach.
Pan Zdzisław pracował jeszcze przy naprawie samochodów i wozów. Później trafił do plantowania terenu. Jednak najlepiej wspomina pracę w stołówce dla esesmanów. Pod dachem, w miarę ciepło i spokojnie, ale najważniejsze, że miał dostęp do jedzenia. Odżył, mógł nawet podzielić się swoją przydziałową porcją pożywienia z innymi. Po miesiącu uciekł jeden z więźniów i ze stołówki wyrzucili wszystkich. Zdzisław wrócił do normalnych obozowych prac.
– Któregoś wieczoru poszedłem z kilkoma więźniami po kolację – wspomina. – Nieśliśmy pojemnik z ziemniakami. Coś mnie podkusiło i sięgnąłem po kartofla. Nagle poczułem uderzenie w plecy i głowę. Nie wiem, kto mnie bił. Upadłem na ziemię, ale szybko się poderwałem i schowałem w baraku. Świadkiem tego był blockschreiber. Zabrał mnie do swojego kantorku, obmył, dał myckę, bo swoją zgubiłem. Miałem rozbitą głowę, więc po porannym apelu zgłosiłem się do szpitala. Zakleili ranę jakimś papierem, przecież nie było bandaży. Leżałem tam ok. 2 tygodni.

Piekło na ziemi
Po wyjściu ze szpitala pan Zdzisław trafił do baraku na 3 polu, w którym przebywali sami Polacy. Pomieszczenie było przepełnione. Niektórzy spali po dwóch na wąskiej pryczy. Nie było wody, nikt się nie mył. Po zmroku nie można było wychodzić, nawet do latryny. Potrzeby fizjologiczne załatwiano do kastrów, z których nieczystości wylewały się na podłogę. Panował niemiłosierny smród. Do tego dochodziło robactwo, głównie wszy.
Koszmarem był również wszechobecny głód. Przez pierwsze dni pobytu w obozie, wydawało się, że pożywienie, które dostają więźniowie jest nie do przełknięcia. Później nie było już takich myśli. Jak wyjaśnia mój rozmówca, były trzy fazy głodu. Pierwsza – chce mi się jeść, ale nie mam co. Podczas drugiej myśli się tylko o jedzeniu. Przy trzeciej człowiek jest tak wyczerpany, że nawet jeśli ma co jeść, to nie może. Jest mu wszystko jedno czy leży, czy go biją. Na tych w ostatniej fazie mówiono gamle.
W nocy zazwyczaj umierało kilka osób, ale na porannym apelu musieli być wszyscy. Wynoszono więc ciała, by stan więźniów baraku się zgadzał. Jak mówi pan Zdzisław, już nikt na to nie reagował, nie współczuł. Zmarłych wywożono do krępieckiego lasu, bo wtedy jeszcze działało prowizoryczne krematorium, które nie nadążało, że spalaniem zwłok. Taka była codzienność, więźniowie liczyli się z tym, że będą następni.
– Organizm potrafi się przyzwyczaić do wszystkiego – do koszmarnych warunków, do paskudnego jedzenia. Jeden ze współwięźniów opowiadał mi, że na wolności ciągle chodził do lekarza, bo zawsze coś mu dolegało. Jak trafił do obozu, wszystko minęło. Pojawiły się jednak oczywiście choroby obozowe, czyli biegunka, tyfus. Mnie jakoś one ominęły. Może dlatego, że byłem młody i silny? – zastanawia się Zdzisław Badio.

Powrót do domu
Po czterech miesiącach, podczas porannego apelu wyczytali numer pana Zdzisława. Kazali mu zgłosić się do kancelarii Feldfuhrera. Tam dowiedział się, że będzie zwolniony: – Ostrzegli, że jak wrócę do domu, mam się zameldować na posterunku i zamknąć buzię, bo inaczej mogę tu wrócić. Był 16 grudnia 1942 roku. Przebrałem się w cywilne ubranie i półprzytomny poszedłem na dworzec. W pociągu spotkałem sąsiadkę ze wsi. Zagadnąłem do niej, ale nie odpowiadała. Potem przyznała, że mnie nie poznała. Do domu dotarłem późnym wieczorem. Rodzice byli zaskoczeni. Siostra wyszła, nie wiedziała, co powiedzieć. Przez jakiś czas byłem pod opieką lekarską, brałem leki. Wreszcie miałem co jeść. W pewnym momencie doszło do tego, że rodzice wydzielali mi porcje. Zbyt szybko przybierałem na wadze. A wie pani, co najbardziej mi smakowało? Cebula. W obozie była zbyt droga, nie miałem za co jej kupić.
Pan Zdzisław często zastanawiał się, dlaczego został zwolniony z obozu. Być może stało się tak, bo był zarejestrowany jako jeden z zakładników, których Niemcy uwięzili w odwecie za rzekome akcje sabotażowe Polaków. Na Majdanek wrócił trzy dni po jego wyzwoleniu, w lipcu 1944 roku. Przyjechał z dwoma kolegami. Co zastali?
– Na terenie krematorium leżały jeszcze częściowo spalone ciała. Były też zwłoki rozstrzelanych więźniów z lubelskiego zamku. Wokół chodziło mnóstwo ludzi, którzy szukali swoich bliskich. Płakali, krzyczeli, lamentowali. Wygrażali jeńcom, żołnierzom Wermachtu, którzy siedzieli za drutami. Byli wściekli na Niemców, ale przecież mieli powody – mówi mój rozmówca.

Powojenne losy
Po wojnie aresztowali wujka i kolegę pana Zdzisława. Wywieźli ich na Syberię. Zdzisław, by uniknąć podobnego losu, wyjechał na Śląsk. W Zabrzu rozpoczął pracę i kontynuował przerwaną przez wojnę edukację. Po maturze dostał się na Politechnikę Warszawską. Po skończeniu pierwszego roku studiów, znalazł w prasie ogłoszenie, że w Lublinie poszukują geodetów. Zgłosił się i od września rozpoczął pracę. Zajmował się, między innymi, budową kanału Wieprz-Krzna. Ożenił się z Heleną, dziewczyną z rodzinnych stron. Mają córkę. Do Świdnika przeprowadzili się 27 lat temu. Pan Zdzisław działa społecznie, bo jak mówi, bez pracy byłoby nudno. Jest współautorem książki „Polski Związek Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych”.
– Trzeba wybaczyć, ale nie można zapomnieć. W 1946 roku były nas tysiące. Teraz lubelski oddział związku liczy tylko 50 osób. Ubywa nas z roku na rok. Spotykam się z polskimi i niemieckimi uczniami. Opowiadam, bo chcą słuchać. Interesuje ich ta część historii i bardzo mnie to cieszy – kończy swoje wspomnienia Zdzisław Badio.

Agnieszka Wójcik-Skiba

Głos Świdnika nr 12/2019