Zabrakło przeboju na 4 akordy

Jako młody chłopak, po przyjeździe do Świdnika z Janowa Lubelskiego, zaczął występować w zespole Amore. Była to jedna z pierwszych grup w mieście uprawiających muzykę taneczną. Grał w niej również, na saksofonie, Edmund Miazgowski, który był jednocześnie dyrygentem Zakładowej Orkiestry Dętej WSK. Zaproponował mu spróbowanie sił na perkusji w orkiestrze. Był rok 1967. Tak zaczęła się trwająca ponad pół wieku przygoda Stefana Dudzica ze świdnic­kimi dęciakami.

- Perkusja wydaje się być instru­mentem niezbyt skomplikowa­nym. Dwie nogi, dwie ręce, dwie pałki, kilka bębnów i talerzy.

- Jest akurat odwrotnie. Dawniej mu­zyk mógł sobie pozwolić na nieznajo­mość nut. Grał jedynie siłą własnego talentu, ze słuchu. W orkiestrze dętej, zwłaszcza nowoczesnej, gra na tym instrumencie bez zapisu nutowego jest niemożliwa. Józek Maruszak, zawodowy perkusista pracujący w filharmonii, powtarzał: na klawiszach, bądź na saksofonie gra się tak, jakbyś książkę czytał, ciurkiem. W przypadku perkusji jest sporo taktów przerwy, a potem jedno uderzenie i trzeba w ten moment idealnie trafić. Dyrygent zawsze wychwyci pomyłkę.

- Jak znalazł się Pan w Świdniku?

- Był 1963 rok. Kończyłem szkołę metalową. Przyjechali werbownicy z WSK i zachęcili grupę uczniów do podjęcia pracy w Świdniku. Niektó­rzy potem wrócili, ja już zostałem. Trafiłem do narzędziowni, gdzie praca była bardzo ciekawa. Ale mu­zyka ciągnęła.

- Jako Amore nie zrobiliście wiel­kiej kariery.

- To był typowo dancingowy, pię­cioosobowy zespół. Śpiewali w nim Basia Czyrko-Spodyniuk i Ziomek Barczyk. Graliśmy głównie podczas zakładowych imprez i akademii.

- Wejście do orkiestry dętej było jak rzucenie na głęboką wodę?

- Wtedy jeszcze nie. Wykonywaliśmy głównie marsze i walce, repertuar mało skomplikowany. Orkiestra wy­korzystywana była przede wszyst­kim w trakcie pochodów pierwszo­majowych. Muzycy rekrutowali się głównie z amatorów. Każdy, kto czuł pociąg do muzyki, garnął się do ze­społu. Było nas w sumie kilkunastu. Jazz i swing pojawiły się dopiero z Heniem Maruszakiem. Na szerokie wody wypłynęliśmy w latach 80.

- Wtedy zaczęliście jeździć za gra­nicę?

- Zaczęło się od kontaktów Adama Maruszaka, brata Henia, w węgier­skim Szombathely. W końcu tra­filiśmy do Rastede w Niemczech, gdzie w wielkim festiwalu orkiestr dętych uczestniczyło po kilkadzie­siąt zespołów i nawet 2,5 tysiąca muzyków. Zajęliśmy tam 3 miejsce, a poziom był wysoki.

- Co zadecydowało o sukcesie?

- Przestaliśmy być orkiestrą marszów i walczyków. Henryk przekształcił nas w jazzujący zespół bigbandowy. Miał kontakty wśród muzyków, zaczął sprowadzać profesjonalistów.

- Wróćmy do Pana. Nie działał Pan czasem w Ikersach?

- Tak i to wiele lat. To był zespół znany nie tylko na Lubelszczyźnie, ale również w całym kraju. W 1972 roku wygraliśmy konkurs debiu­tów w Opolu, w 1975 roku Złoty Pierścień na Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu. Jaka jest różnica między dzisiejszą a tamtą rzeczywistością? Jeśli dzisiaj ktoś wygra w Opolu, od razu staje się gwiazdą. My pozostaliśmy zespołem zakładowym.

- Nie postaraliście się czy nie było dla Was rynku?

- Pamiętam debiut Bajmu w kinie Lot. Rok był bodajże 1979. Pomy­ślałem, że gdybyśmy mieli chociaż jeden taki przebój, jak „Piechotą do lata”, moglibyśmy zrobić podob­ną karierę. Zabrakło hitu opartego na magicznych akordach: C-Dur, a-moll, F-Dur, G7. Jak uda się komuś to zrobić, ma zagwarantowany suk­ces. Chyba z pół roku grał z nami Romek Lipko, późniejszy lider Budki Suflera. Gdyby człowiek wiedział, że to taki talent, to by go nie puścił.

- Jaki był finał działalności Iker­sów?

- W 1976 roku pojechaliśmy do Nie­miec Zachodnich, jako artystyczny segment kulturalnej wizyty Edwar­da Gierka. Byliśmy częścią kilkuna­stoosobowej ekipy, wybranej przez centralę związkową. Nie staraliśmy się o ten wyjazd, byliśmy po prostu uznawani za dobry i zasłużony ze­spół. Graliśmy w końcu, z okazji Dnia Kobiet w Teatrze Wielkim i wielokrot­nie w Pałacu Kultury. W Niemczech daliśmy koncerty, między innymi, w Bremie, Hamburgu i Kolonii. Nieste­ty dla nas, okazaliśmy się również zespołem niepokornym. Jacek Za­krzewski wykonał podczas jednego z występów „Biały krzyż”, chociaż mieliśmy to surowo zabronione. Po powrocie otrzymaliśmy bardzo nie­pochlebne opinie od naszych „opie­kunów”, zwłaszcza tłumaczki, która, oprócz tego, że przekładała wszyst­ko jak jej pasowało, przetrzymywała nasze paszporty. Naturalnie musieli­śmy zniknąć z krajowego rynku, po ponad 10 latach obecności. Osta­teczny koniec nastąpił po zburzeniu tancbudy, jak nazywaliśmy drewnia­ny klub Ikar. Od niego właśnie nazwę wziął zespół, z którym osiągnąłem najwięcej i wiążę najmilsze wspo­mnienia.

- Plącze mi się jeszcze po głowie nazwa Tramp…

- Grałem i w Trampie, jeszcze przed Ikersami. Był to typowo bigbitowy zespół, z rockandrollowym składem – trzy gitary i perkusja. The Beatles, Czerwone Gitary, próbowaliśmy iść ich śladem.

- Mam wrażenie, że gra w zespo­łach bądź orkiestrach, oprócz sprawiania przyjemności, bo o pieniądzach chyba nie było co mówić, otwierała wówczas, w pewnym sensie, okno na świat.

- Pieniądze jakieś tam były, ale nie na tyle duże, żeby się z nich utrzy­mać. Cały czas pracowałem w narzę­dziowni. Ale faktycznie, zwłaszcza z orkiestrą, miałem okazję zobaczyć sporo miejsc na ziemi.

- Pamiętam czasy dla orkiestry najgorsze. Był przełom lat 80. i 90. Brak pieniędzy w zakładzie, zespół ciągnął resztką sił. Musieliście na­prawdę kochać muzykę, skoro to przetrwaliście.

- Chodziliśmy wtedy z Heńkiem po prośbie wszędzie, gdzie się dało, bo żal było odpuścić. Sytu­acja polepszyła się w 1992 r., kiedy znaleźliśmy się pod opieką Miej­skiego Ośrodka Kultury. Zmienili­śmy wtedy nazwę na Helicopters Brass Orchestra. Pamiętam też inne, jasne momenty. Było to dużo później, już po 2000 roku. Do wy­dania naszej drugiej płyty brako­wało nam 8 czy 9 tysięcy złotych. Poszliśmy z tym do dyrektora Mieczysława Majewskiego. Podpisał natychmiast kwity i w ciągu dwóch tygodni dostaliśmy brakującą kwotę. Odwdzięczyliśmy mu się setką płyt.

- Lubelski rynek muzyczny nie był nigdy przesadnie wielki. Mówili­śmy o znanych artystach, którzy przewinęli się przez świdnickie zespoły. Nie miał Pan propozycji dołączenia do sławnych dzisiaj ekip lubelskich?

- Owszem, proponowano mi grę, między innymi w Budce Suflera, kiedy jeszcze odbywała próby w Milejowie. Miałem już wówczas ro­dzinę, a tu trzeba by się zdecydować – rodzinne albo młodzieżowe życie, czyli nocne próby, trasy koncertowe, ciągła dyspozycyjność. Wybrałem to pierwsze i nie żałuję. Mam trzech sy­nów. Jeden mieszka w Stanach Zjed­noczonych, dwaj pracują i mieszkają w Warszawie.

- Jest Pan zadowolony ze swojego muzycznego dorobku?

- Owszem, między innymi po ostat­nim koncercie noworocznym He­licopters Brass Orchestra, która wykonuje nowocześnie, na najwyż­szym poziomie zaaranżowany, róż­norodny repertuar. Myślę, że warto było ciągnąć ten wózek i doprowa­dzić go w miejsce, w którym jest teraz.

- Z jakich powodów nastąpiło roz­stanie?

- Zdrowotnych. Głowa wciąż daje radę, ale ciało, niestety, nie jest już takie sprawne.

Jan Mazur

Głos Świdnika nr 6/2019