O nauczycielce z powołania

Są ludzie, do których zawsze chętnie wpada się z wizytą, bo mają dla gości nie tylko serdeczny uśmiech, ale i ciekawe rzeczy do przekazania. Jedną z takich osób jest Maria Świtaj, najstarsza nauczycielka w naszym mieście. Mimo iż od kilkudziesięciu już lat przebywa na emeryturze, wciąż przyjmuje w domu uczniów, zarówno swoich wychowanków sprzed paru dekad, jak i młodzież ze świdnickich szkół, która traktuje ją jak przyszywaną babcię.

Tym razem okazja do spotkania była wyjątkowa – 93. urodziny pani Marii. Uczniowie z internatu Powiatowego Centrum Edukacji Zawodowej, wraz z wychowawcami, przygotowali życzenia i minikoncert. Były piękne kwiaty, obowiązkowy tort oraz gromkie 200 lat dla dostojnej jubilatki, która nie kryła wzruszenia: – Spotkania z młodymi ludźmi wnoszą do mojego życia wiele radości. Pracownikom i młodzieży z internatu Powiatowego Centrum Edukacji Zawodowej składam serdeczne podziękowania za wszelką pomoc, życzliwość, okazywane mi serce, a także pamięć o moim jubileuszu – mówi pani Maria, która przygodę ze świdnicką oświatą rozpoczęła w 1965 roku, w nowo wybudowanej Szkole Podstawowej nr 2.

W nowej szkole

Maria Świtaj pochodzi z Ewopola. Matematykę kochała od dziecka i to z tym przedmiotem związała swoje zawodowe życie. Maturę pedagogiczną zdała w Chełmie. Później ukończyła jeszcze Wyższy Kurs Nauczycielski w Lublinie, w zakresie wychowania fizycznego i biologii, a także Studium Nauczycielskie. Do Świdnika trafiła w sierpniu 1965 roku, z Połuszowic, gdzie pracowała w małej szkółce.
- To był zupełnie inny świat, bo uczniów niewielu, grzeczni, spokojni – wspomina pani Maria. – Natomiast do Szkoły Podstawowej nr 2 przyszło wtedy ponad 1200 dzieci. Utworzono kilka równoległych klas, liczących nawet po 30 uczniów. Przez kilkanaście miesięcy w budynku funkcjonowała także Szkoła Przysposobienia Rolniczego, w której uczyła się starsza młodzież z okolic Świdnika. Na przerwach panował niesamowity gwar. Myślałam, że głowa mi pęknie od tego hałasu i zastanawiałam się czy to wytrzymam.

Szkołą kierował wówczas mąż pani Marii, Władysław Świtaj, który od początku nadzorował budowę placówki. Na parterze trzykondygnacyjnego budynku znajdowała się świetlica połączona ze stołówką, zaraz obok kuchnia. W świetlicy stał czarno-biały telewizor tranzystorowy, jedyny w szkole. Na parterze umieszczono też gabinety: kierownika szkoły, stomatologiczny i pielęgniarski, kancelarię, bibliotekę, pokój sprzątaczek, salę gimnastyczną z zapleczem. Na pierwszym piętrze znajdowały się dobrze wyposażone pracownie tematyczne i pokój nauczycielski, a wyżej zwykłe sale lekcyjne. W podpiwniczeniu natomiast zlokalizowano szatnie oraz sale prac ręcznych: dla dziewcząt wyposażone, między innymi w kuchenki, maszyny do szycia, dla chłopców z różnymi narzędziami i materiałami przekazywanymi głównie przez WSK. Od południowej strony budynku znajdował się duży taras, na którym odbywały się uroczystości szkolne.

Grono pedagogiczne stanowiły głównie panie. Oprócz Władysława Świtaja, w pierwszych latach funkcjonowania szkoły pracowali w niej jeszcze tylko panowie od wychowania fizycznego, fizyki i krótko germanista, który pełnił funkcję zastępcy kierownika. Uczniowie przychodzili na lekcje w obowiązkowych fartuszkach z białymi kołnierzykami. Na rękawach mieli przyszyte tarcze. Podczas uroczystości szkolnych obowiązywał biało-czarny lub granatowy strój.

Jak to z uczniami było

- Na początku dostałam klasę VII, w której znalazło się wielu uczniów z trudnościami w nauce, a jeszcze więcej z problemami z zachowaniem – opowiada pani Maria. - Postanowiłam jednak wyprowadzić ich na prostą drogę. Wielu z nich ukończyło potem szkoły średnie, studia, a ja miałam satysfakcję, że się udało. Dzieciom trzeba okazać zainteresowanie i serce, wtedy praca z nimi będzie bardziej owocna. Owszem, na początku nie było łatwo, ale nie poddawałam się. Nauczyciel nie może ucznia od razu przekreślić. Nazywali mnie pani Świtajowa Kropeczkowa, bo zamiast dwój najpierw stawiałam kropeczkę. Liczyłam, że uczeń się jeszcze poprawi i zazwyczaj tak było. Jeżeli nie na piątkę, to przynajmniej na trójkę. Później dostałam klasę IV, w której sporo dzieci miało problemy z nauką. Ponieważ było jednak też i kilka dobrych osób, wzięłam ich na ambicję. Powiedziałam: słuchajcie, musicie się brać do roboty i ja razem z wami, żebyśmy zostali najlepszą klasą. Godziny wychowawcze prowadzili sami uczniowie. Przygotowywali określone tematy, na przykład o dobrym zachowaniu, zdrowym odżywianiu czy różne okolicznościowe – Dzień Nauczyciela, zwyczaje świąteczne. Prowadzili książkę protokołów. Kilka dni temu taki zeszyt protokołów z 1976 roku, który trzymałam w domu przez tyle lat, przekazałam jednemu z moich byłych uczniów. To była dla niego wielka niespodzianka. Zorganizowałam też w klasie korepetycje koleżeńskie. Najlepsi uczyli słabszych kolegów. To motywowało, ale też zacieśniało więzy koleżeńskie. Po kilku latach, już jako VIII klasa, byli najlepsi w szkole. Byłam z nich dumna. To moja największa satysfakcja i najlepsze podziękowanie za lata pracy. Kilkoro z tych uczniów wybrało potem drogę nauczycielską.

Pani Maria uczyła nie tylko matematyki. Przez rok pracowała także w szkolnej bibliotece oraz prowadziła zajęcia plastyczne. Jednak żadne z tych obowiązków nie dawało jej tak wielkiej przyjemności i zadowolenia jak nauczanie ukochanego przedmiotu.
- W bibliotece było zbyt statycznie – śmieje się bohaterka artykułu. – Obkładanie książek, wypisywanie kart, prowadzenie statystyk trochę mnie nudziły. Natomiast wychowanie plastyczne męczyło. Najlepsza była matematyka. Dzisiaj, jak podsumowuję swoją pracę, myślę, że chyba byłam urodzoną nauczycielką. Lubiłam dzieci i zawsze starałam się dawać im dużą swobodę, chociaż oczywiście pod delikatnym nadzorem. Kocham młodzież i zawsze bardzo chętnie rozmawiam z młodymi ludźmi, czasami coś im doradzam, czasami pocieszam. Jestem taką przyszywaną babcią dla wielu z nich, co bardzo mnie cieszy.

Agnieszka Wójcik

Głos Świdnika nr 14/2016