Nie wstydzę się spojrzeć ludziom w oczy

Był czas, kiedy w świdnickiej Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego pracowało ponad 10 tys. osób, a dla niektórych obowiązki zawodowe nie kończyły się w piątek czy w sobotę po południu. Jeden telefon sprawiał, że nawet w nocy albo w niedzielę trzeba było iść „na zakład”, jak się wówczas mówiło. Z własnego doświadczenia doskonale znał to Włodzimierz Karpiuk, inżynier, konstruktor, specjalista ds. marketingu, który w WSK spędził kilkadziesiąt lat. Zacznijmy jednak od początku…

Włodzimierz Karpiuk przyszedł na świat 1 listopada 1935 roku, w Kodeńcu, niedaleko Parczewa. Wojenna zawierucha sprawiła, że musiał wyjechać do dziadków, do Brzezia na Pomorzu. Ponieważ uczył się dobrze i od najmłodszych lat fascynowało go lotnictwo, złożył podania o przyjęcie na studia, jedno do Wrocławia, drugie na uczelnię zagraniczną. – Robiłem wszystko, żeby zrealizować dziecięce marzenia – śmieje się pan Włodzimierz. – Udało się. Najpierw, w Poznaniu, zdałem jeszcze coś w rodzaju drugiej matury. Później odbyłem miesięczny kurs w Warszawie, a dopiero stamtąd pojechałem na studia do Kazania. Po dwóch latach przenieśli nas do Moskwy, gdzie ukończyłem Instytut Lotnictwa.

Do Świdnika za namową kolegów

Po obronie dyplomu 23-letni Włodzimierz podjął pracę w WSK Mielec. Spędził tam 5,5 roku. Na pierwszej Iskrze, którą montowali, zakładał instalację tlenową. Samolot można dziś obejrzeć w Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie. Któregoś dnia do zakładu przyjechali konstruktorzy ze Świdnika, by pomóc w uruchomieniu samolotu AN-2. Opowiadali o swojej fabryce i namówili młodego inżyniera do wyjazdu.

- Nie zastanawiałem się długo, tym bardziej, że ożeniłem się dziewczyną, która też pochodziła z Lubelszczyzny – przyznaje W. Karpiuk. - Przyjechałem tu w styczniu 1965 roku. Ujrzałem bloki z czerwonej cegły. Wszystko sprawiało wrażenie tymczasowości. Zamieszkałem w hotelu, przy ul. Konopnickiej. Żona została u rodziców we Włodawie. Mieszkanie rodzinne, w bloku przy ul. Projektowanej, otrzymaliśmy w grudniu. Było to zgodne z obietnicą inżyniera Stanisława Trębacza, który przyjmował mnie do pracy. Do mieszkania przy ul. Hotelowej przeprowadziliśmy się w 1972 roku, kiedy mieliśmy już dwoje dzieci. W WSK zacząłem od stanowiska konstruktora. Uruchamialiśmy wtedy śmigłowiec Mi-2, przydała się więc moja znajomość języka rosyjskiego. Współpracowałem z rosyjskimi doradcami, których wielu się wówczas w WSK kręciło. Później zostałem kierownikiem sekcji, kierownikiem biura konstrukcyjnego, zastępcą głównego konstruktora. Każde stanowisko było ciekawe. Starałem się tak pracować, by później, bez wstydu, móc spojrzeć ludziom w oczy. Czasami dzwonili i o północy trzeba było iść do zakładu. Nigdy też nie mogłem zaplanować dłuższego urlopu, bo zawsze wypadało coś ważniejszego.

Na placówce we Lwowie

W 1974 roku rodzina Karpiuków przeprowadziła się na 3 lata do Lwowa, gdzie pan Włodzimierz objął stanowisko zastępcy kierownika placówki serwisowej, Nikodema Buchowieckiego. Córka chodziła do polskiej szkoły, żona zajmowała się domem i małym synkiem.

- Pracy na placówce nie brakowało. Zajmowaliśmy się przylatującymi śmigłowcami i ich załogami. Czasami wylatywaliśmy do wypadków. Pamiętam pobyt w Syktyvkarze, na północy Rosji. Rozbił się tam śmigłowiec, musieliśmy rozpatrzeć reklamację. Dobrze wspominam Lwów, który zawsze kojarzył mi się z Krakowem. Święta spędzaliśmy razem ze znajomymi, zwiedzaliśmy miasto. Chodziliśmy na Cmentarz Orląt i Cmentarz Łyczakowski, gdzie spoczywa wielu zasłużonych dla Polski ludzi kultury, nauki czy polityki – mówi świdniczanin, który kilka lat po pobycie we Lwowie wyruszył do Libii. Spędził tam dwa lata, jako główny inżynier w szkole chorążych w bazie Bombah (w Misuracie funkcjonowała natomiast szkoła oficerska, z całkowicie polską obsadą instruktorów, techników, a nawet personelu pomocniczego; obie placówki były wyposażone w śmigłowce Mi-2 – przyp. red.).

Ze śmigłowcami po świecie

– Miło wspominam też okres, kiedy byłem szefem działu eksportu w WSK Świdnik – opowiada W. Karpiuk. - Wtedy dużo jeździłem po świecie, zwiedziłem wiele interesujących, egzotycznych miejsc. Dwa tygodnie spędziłem w Chinach, bo chcieliśmy nawiązać z nimi współpracę. Nie udało się, stwierdzili, że sami mogą zrobić taki śmigłowiec. Do Montevideo, w Urugwaju, pojechaliśmy na przetarg. Nie wygraliśmy, ale przejrzeliśmy oferty konkurentów: Amerykanów, Francuzów, Anglików. Nauczyliśmy się, jak powinno się reklamować swoją firmę, na co zwracać uwagę w takich okolicznościach. Podobnie było w Peru czy Kolumbii. Wszędzie próbowaliśmy lokalnych potraw, podziwialiśmy krajobrazy. Pamiętam też podróż do Birmy, gdzie podpisaliśmy kontrakt na śmigłowce Mi-2 i Sokoły, z którego WSK żyło ładnych parę lat. Przesiadkę mieliśmy w Tajlandii. Czekając na samolot, poszliśmy na ostrygi. Francuz, który z nami leciał, tłumaczył, że u nich jest taki przesąd, że jedzą ostrygi tylko w miesiącach z literą „r” i odmówił poczęstunku. Ja się skusiłem i niestety był to błąd. Potwornie mi zaszkodziły.

Powroty we wspomnieniach

- Odszedłem z zakładu w 1997 roku. Na początku bardzo brakowało mi pracy. Jeszcze przez pół roku zatrudniałem się tam, od czasu do czasu. Później wszystko się urwało. Znalazłem sobie nowe zajęcie – komputery. Na kurs zapisałem się jeszcze w pracy. Wszyscy pukali się w czoło, pytając po co ci to? A mnie się przydało. Teraz zakład już nie ten, który znałem. No i nie ma znajomych twarzy. Wielu kolegów zmarło, inni od wielu lat są na emeryturze. Wracam więc tam już tylko wspomnieniami, zawsze jednak z ogromnym sentymentem – kończy rozmowę Włodzimierz Karpiuk, dziś członek świdnickiego Klubu Seniorów Lotnictwa.

Agnieszka Wójcik

Głos Świdnika nr 4/2016
z dn. 29.01.2016r.