Nie wszyscy wrócili do domu
Wspomnienia Zygmunta Jabłońskiego

7 października 1941 roku rozpoczęła się budowa obozu koncentracyjnego na Majdanku. W tym samym miesiącu deportowano tam pierwszych więźniów, jeńców sowieckich. W 74. rocznicę tych wydarzeń, o historii sprzed lat opowiada Zygmunt Jabłoński, były pracownik WSK PZL-Świdnik, członek Klubu Seniorów Lotnictwa, który jako dziecko, przez kilkanaście miesięcy, pracował w gospodarstwie rolnym należącym do obozu.

- Pochodzę z Lublina – rozpoczyna wspomnienia Zygmunt Jabłoński. – Chodziłem do Szkoły Podstawowej nr 2, przy ul. Kochanowskiego. Kiedy miałem 7 lat, w Świdniku otwarto szkołę pilotów. Wybrałem się tam z kolegami. Szliśmy przez pola, boso, żeby buty się nie zniszczyły. Założyliśmy je dopiero w lesie. Na lotnisku było mnóstwo ludzi, trwały pokazy lotnicze. Zrobiły na nas niesamowite wrażenie. Podobnie jak marszałek Rydz-Śmigły. Pamiętam też bombardowanie we wrześniu 1939 roku. Niemieckie samoloty leciały na dużej wysokości. Słyszeliśmy głośny gwizd i na Zakłady Mechaniczne Plage i Laśkiewicz spadały bomby. Po kilku dniach, bombowce latały już bardzo nisko. Potem jednak nasi wprowadzili tzw. zenitówki i zaczęli ostrzeliwanie, więc Niemcy znowu zwiększyli wysokość.

W Lagergucie

Po V klasie szkoły podstawowej, w 1943 roku, Zygmunt Jabłoński trafił do tzw. Lagergutu, czyli gospodarstwa rolnego należącego do Konzentrationslager Lublin. Znajdowało się po wschodniej stronie baraków więźniarskich. Obok domów po wysiedlonych mieszkańcach wsi Dziesiąta, których umieszczono w obozie, po wojnie nazwanym Majdankiem, wybudowano oborę, chlewy, stajnie i magazyny. Wokół rozciągały się pola uprawne.
Po lewej stronie, przy dzisiejszym poligonie, stały dwa budynki, które należały do gospodarzy Niedziałka i Kołodzieja. W pobliżu drogi chełmskiej zlokalizowano skład materiałów budowlanych (tzw. Bauhof, przez więźniów nazywany Bauleitung) wraz z 13 barakami, służącymi jako magazyny. Tu, gdzie dzisiaj stoi pomnik, przy szosie piaseckiej, znajdowała się budka strażnika i brama, przez którą w kierunku łaźni i komór gazowych przechodziły wszystkie transporty więźniów.

- Początkowo pracowałem przy wypasaniu krów, zabranych gospodarzom z Dziesiątej – opowiada Z. Jabłoński, z którym do Lagergutu trafiło też kilku innych młodych chłopców. - Nie były nauczone wypasania w stadzie, rozchodziły się po polach. Bardzo męczyło mnie ich zaganianie. Raz zasnąłem. Obudził mnie, biciem, szef Franc. Spaliśmy w budynku Kołodzieja, na 3-piętrowych łóżkach, razem z jeńcami, żołnierzami Wojska Polskiego pochodzenia żydowskiego, którzy trafili tu z obozu pracy przymusowej przy ul. Lipowej. Pewnego listopadowego wieczora wezwali ich wszystkich na komendanturę. Stawili się, chociaż wiedzieli, że koło krematorium więźniowie kopią rów. O godzinie 5 rano usłyszeliśmy strzały. Zginęli wszyscy. Później najmłodszych z Lagergutu przenieśli do Pferdestall, czyli obozowej stajni. Pracowało tam komando Rosjan, zlikwidowane przed wyzwoleniem, i jeden Polak, Stanisław, któremu później udało się uciec z transportu. Kierował nami Maks Thiele. Jego zastępcą najpierw był Chorwat Blajer, potem Rumun Kasper. Blajer obchodził z nami Wielkanoc i za to został gdzieś przeniesiony. Kasper często nas bił. Przynosił kosztowności zabrane więźniom i kazał grać w karty. Ogrywaliśmy go, ale pieniądze i tak zabierał. Kąpaliśmy się w łaźni. Leżały tam stosy mydła, w którym ukryte były pieniądze. Dużo pracowaliśmy w ogrodach obozu, pod dowództwem Fritza. Nawet jeździłem z nim wozem na ulicę Pocztową, gdzie sprzedawaliśmy kwiaty. Z rzeźni miejskiej przywoziłem mięso dla obozowych wilczurów. Kilka razy woziłem bryczką dzieci niemieckich oficerów. Często też orałem, chociaż jeszcze nawet pługa nie potrafiłem trzymać. Podjeżdżałem pod samo krematorium, widziałem, co tam się dzieje. Tego nie da się wymazać z pamięci. Zza naszego baraku widać było miejsce, gdzie zganiali ludzi. Pierwsze transporty kierowane były na tzw. Feld, czyli pole, między czwartym a piątym polem. Potem na ogrodzone drutem Rosengarten. Tam ludzie czekali na swoją kolej do komory gazowej, nieraz po kilka, kilkanaście godzin. Za budynek podjeżdżał Lanz Bulldog, niemiecki traktor. Włączali silnik na wysokie obroty, żeby nie było słychać krzyków uśmiercanych.

Wyczekiwane wyzwolenie

- Tuż przed wyzwoleniem, w lipcu 1944 roku, Niemcy zgromadzili nas przy komendanturze – opowiada Z. Jabłoński. - Staliśmy z wozami, z końmi. Esesmani wywozili pozostałych przy życiu więźniów i rozstrzeliwali. Prawdopodobnie tych, którzy pracowali w komando krematorium i łaźni. Zapewne po to, by nie było świadków. Później podpalili krematorium za V polem, z ciałami ostatnich ofiar. Widzieliśmy to wszystko dokładnie. Po kilkudziesięciu minutach ruszyliśmy na szosę piasecką, w kierunku Lublina. W tym czasie nadleciały rosyjskie samoloty i zaczęło się bombardowanie. Kolumna rozleciała się na boki. Pamiętam, że uciekłem w pole z kapustą. Rosła tak duża, że prawie nie było mnie z niej widać. Miałem 12 lat. Wróciłem do domu. Nie wszystkim się to udało. Niektórych pogonili dalej, przez Zemborzyce, Krężnicę Jarą i Strzeszkowice do Kraśnika. Tam części więźniów udało się uciec, pozostali, 27 lipca, trafili do Auschwitz. Kilka dni później poszedłem do obozu. Niemcy zostawili dużo broni, magazyny były pełne różnych rzeczy. Obserwowałem też prace polsko-sowieckich komisji, które badały zbrodnie popełnione na terenie Majdanka.

Po wojnie pan Zygmunt śledził losy niektórych oprawców z Majdanka. Antona Thumana, zastępcę komendanta obozu, Ericha Muhsfeldta, kierownika krematorium, oraz szefa komór gazowych i łaźni, na którego więźniowie mówili Strumman, skazano na karę śmierci. Maks Thiele został skazany przez Sąd Okręgowy w Lublinie na 12 lat więzienia. O Fritzu i Kasprze Zygmunt Jabłoński nie słyszał. Być może udało im się uciec przed wymiarem sprawiedliwości.

W Świdniku

Zygmunt Jabłoński wojsko odsłużył w IV batalionie łączności we Wrocławiu. Ukończył też Szkołę Chorążych w Zamościu. W 1952 roku dostał się do II pułku lotnictwa Kraków, a potem z II eskadrą wyleciał do Słupska, gdzie utworzono 25 pułk lotnictwa. Wiosną 1953 roku koledzy ściągnęli go do Rzeszowa. Skończył tam technikum mechaniczne. Później studiował w warszawskiej Wojskowej Akademii Technicznej. Do Świdnika przyjechał jesienią 1966 roku. Przez 23 lata latał jako mechanik, technik i nawigator w Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego. Był także kierownikiem grupy w wydziale „startu”.
- To była ciekawa praca, z którą wiąże się dużo wspomnień – mówi Zygmunt Jabłoński. - Często pracowaliśmy w soboty, a nawet niedziele. Wykonywaliśmy próby okresowe śmigłowców, spędzając po dwadzieścia kilka godzin w powietrzu. Lataliśmy wczesnym rankiem albo późnym popołudniem, kiedy panowała względna cisza. Najniebezpieczniejszy był zawsze koniec roku. Często nie dopisywała pogoda, a plan należało wykonać. Na szczęście obyło się bez poważnych wypadków, chociaż zdarzały się lądowania w polu. Ale to już materiał na oddzielną historię…

Agnieszka Wójcik

Głos Świdnika nr 41/2015