Ostatnie dni świdnickiego radia
Historia Radia Solidarność (VI)

Dzisiaj, z perspektywy czasu, kiedy nikt z nas nie ogląda się trwożliwie za siebie, w każdym przechodniu upatrując funkcjonariusza SB, kiedy prasa „Solidarności” leży w każdym kiosku, a „Grota” bez lęku możemy wziąć do ręki nawet przy okazji robienia porannych zakupów w sklepie spożywczym, kiedy wolny głos dociera do nas codziennie z radia i telewizji, jednakże łatwo jest zapomnieć o trudach drogi, którą musieliśmy w tym celu przebyć. Jakże łatwo jest zapomnieć na przykład o robotniczych i studenckich strajkach z wiosny 1988 roku. A przecież atmosfera w całym kraju była wówczas naprawdę gorąca. Zanosiło się zresztą wtedy na strajk i w WSK. Również i w tym czasie nadawało do nas Radio Solidarność. Ścigane i namierzane przez Służbę Bezpieczeństwa ze szczególną zaciekłością w tych momentach, gdy tylko „coś się działo”, odzywało się jednak zawsze, kiedy tylko zachodziła taka potrzeba.

Na przełomie 1987 i 1988 roku nastąpiła ponowna, ostatnia już zmiana operatorów. Od początku działali oni w trudnych warunkach. Przewidując napięcie społeczne, SB koncentrowała swą uwagę na miejscach uznanych za najbardziej zapalne. Świdnik tradycyjnie zaliczono właśnie do nich. A ujęcie Radia było sprawą prestiżową, bo choć od pewnego czasu nadawało rzadziej, to przecież w każdej chwili mogło się uaktywnić i swymi audycjami przysporzyć władzom wiele kłopotów. Nasze Radio dowiodło zresztą tego, nadając swe audycje jak zwykle przy okazji 1 i 3 maja oraz na początku lipca, w ósmą już rocznicę świdnickiego strajku. Za wszelką cenę należało położyć kres tej działalności. Całymi dniami lornetkowano więc na przykład mieszkanie Gontarza z domku mieszczącego Ognisko Muzyczne. Inwigilowano tych, co do których zachodziły podejrzenia, że mogą mieć jakiś kontakt z Radiem. Stosowano podsłuch. I tak, przez całe pół roku działania ostatniej ekipy, raz za razem omal nie dochodziło do wpadki.

Było ciasno. Już samo przewiezienie nadajnika z Lublina do Świdnika, po dokonaniu niezbędnej naprawy, stanowiło nie lada problem i udało się dopiero za trzecim razem. Innym razem, po nadaniu wieczornej audycji z okolic lasu w Adampolu, operatorzy zostali osaczeni i musieli kluczyć po okolicy aż do rana. Uratowała ich ulewa, ale nieznoszący wilgoci nadajnik domagał się rozmontowania i długotrwałego suszenia. A tymczasem, w sierpniu 1988 roku sytuacja w kraju znowu się zaostrzyła. Stanęła gdańska Stocznia, zaczęły się strajki na Śląsku… Przychodziła kolej na Świdnik. Nadało więc swoją audycję, adresowaną do załogi WSK, również nasze Radio. Ale jej słyszalność była, jak na złość, żadna. Emisję trzeba było powtórzyć. I to prędko.

Opowiada HENRYK ZUŃ: „Audycja miała być o dziesiątej. Wiedziałem, że jej treść miała być jeszcze rozbudowana o wezwanie natychmiastowego podjęcia strajku. Ponieważ w tej sytuacji uznałem za zbyt ryzykowne noszenie nadajnika po mieście, zdecydowałem się na emisję ze strychu bloku, w którym mieszkałem. Przygotowałem w domu nadajnik, antenę zainstalowałem już wcześniej i czekałem tylko na kasetę. Po zmroku usłyszałem pukanie do drzwi. Otworzyłem. I to był już koniec. Do mieszkania wpadli cywilni funkcjonariusze SB. Swojej szóstej audycji już nadać nie zdążyłem. Na pamiątkę pozostała mi tylko antena, której Służby Bezpieczeństwa już się nie doszukały. Jeśli powstawałoby coś takiego, jak izba pamiątek, czy muzeum Solidarności, służę nią natychmiast jako eksponatem…”.

Wpadka ta miała miejsce dosłownie w przeddzień deklaracji ministra spraw wewnętrznych Czesława Kiszczaka o gotowości władz do podjęcia przy okrągłym stole otwartych rozmów z „Solidarnością” i opozycją. Nienadana audycja okazała się już i tak niepotrzebna. Podobnie jak i dalsza działalność naszego świdnickiego, pirackiego Radia Solidarność. „Szło” ku nowemu…

Ale mogło się tak stać tylko w wyniku wieloletnich i uporczywych działań ludzi takich, jak ci, przedstawieni w naszym cyklu. Ci, którzy pisali audycję, nagrywali je, udzielali swego głosu, przewozili sprzęt, konstruowali go i naprawiali, przechowywali. Jak ci, którzy koordynowali tę działalność i ci, którzy „tylko” decydowali się udzielić swego mieszkania do nadania zeń audycji. Dziękujemy im wszystkim, chociaż nie wszystkie nazwiska zostały tu ujawnione. Do niektórych trudno jest dzisiaj dotrzeć, bo ich konspiracyjne kontakty już się porwały. Inni wolą pozostać „cichymi bohaterami”. Jeszcze inni uważają, że sprawy nadal nie zaszły za daleko, i kto wie, czy kiedyś znowu nie zajdzie potrzeba skorzystania z ich doświadczenia. Szanujemy ich wolę i – ze zrozumiałych względów- nawet nie staramy się do nich docierać. Gdyby zmienili zdanie, łamy "Głosu Świdnika” stoją dla ich wspomnień otworem. Tym bardziej, że ten pobieżny szkic nie rości sobie pretensji do rangi całościowego, historycznego opracowania. Jest tylko w tym kierunku dopiero krokiem…

Byłoby, dla przykładu, niezmiennie ciekawe i pouczające, gdyby swoje doświadczenia w tej kwestii zechcieli ujawnić również ludzie z drugiej strony barykady, zaangażowani w ściganie Radia Solidarność- funkcjonariusze i oficerowie SB. Ale bez lipy! Gdyby ujawniona pełne koszty tej wieloletniej operacji. Koszty ponoszone przecież przez całe społeczeństwo. Te wymierne, bo niewymiernych, będących rezultatem zatrzymania Polski na jej drodze ku wolności i normalności, nie jesteśmy sobie nawet w stanie wyobrazić… A ponosić je będziemy jeszcze długo!

Jesteśmy gotowi ich wysłuchać. Niechby spotkali się teraz twarzą w twarz z tymi, których ścigali. I niechby powiedzieli im, tak uczciwie, co teraz tak naprawdę czują, i co myślą…

Anna Waszczuk-Listowska

Głos Świdnika nr 15/1990