Tak to się zaczęło...

Jubileusz 60-lecia nadania Świdnikowi praw miejskich stanowi dobrą okazję do przypomnienia początków jego historii. Dzieje miasta oraz wydarzenia, które rozgrywały się na przestrzeni pierwszych lat jego istnienia doskonale pamięta Henryk Wójcik. Urodzony w 1929 r. w Brzeziczkach koło Piask, do Świdnika trafił w 1951 r. i tu już pozostał. Jest jednym z pierwszych budowniczych lotniczego grodu.

- Moje najodleglejsze wspomnienia, dotyczące Świdnika, sięgają 4 czerwca 1939 roku – rozpoczyna swoją opowieść pan Henryk. – Wtedy to, razem z kolegami i koleżankami z czwartej klasy powszechnej szkoły podstawowej w Woli Piaseckiej, odświętnie ubrani, jechaliśmy furmankami na otwarcie Cywilnej Szkoły Pilotów L.O.P.P., której nadano imię marszałka Śmigłego-Rydza. Naczelny wódz Armii Polskiej był gościem honorowym tej wielkiej uroczystości. Na lotnisku zjawiły się tłumy dzieci i młodzieży z Lublina oraz okolicznych wiosek, dla których było to niesamowite przeżycie. Pamiętam też niemieckie bombardowania, z 2 i 9 września 1939 roku. Zniszczono pole wzlotów, hangar, pobliski las oraz stojące na obrzeżu lotniska samoloty. Miałem wtedy 10 lat. Później, już po wojnie, kilkakrotnie odwiedzałem Adampol, gdzie stały piękne wille. Jedna z nich należała do rodziny najlepszego lekarza Lubelszczyzny, dr. Majewskiego.
- W 1949 roku podjęto rządową decyzję o budowie WSK i osiedla na 10 tys. mieszkańców – kontynuuje mój rozmówca. - Przedwojenne przepisy określały, że odległość osiedla od zakładu o znaczeniu wojskowym, strategicznym, a taki właśnie miał powstać, powinna wynosić minimum 2 km. Lubelskie władze budowlane wyznaczyły więc miejsce na osiedle między lasem adampolskim a obecnym Felinem. Gdyby tej decyzji nie zmieniono, to bylibyśmy teraz jedną z dzielnic Lublina. W czasie, gdy opracowywano plan zagospodarowania przestrzennego i przystąpiono do procedur wywłaszczenia, przyjechało dwóch radzieckich i dwóch polskich specjalistów. Zobaczyli, że teren graniczący z letniskową miejscowością Adampol nie był zbytnio zagospodarowany i uznali, że dla wygody pracowników zakładu, osiedle powstanie tuż obok niego, na gruntach Nowego Krępca i częściowo Adampola. Rosjanie nie przestrzegali żadnych przepisów. Władze lubelskie były obrażone, że na przekór ich decyzji wybrano inną niż pierwotnie zaplanowano lokalizację. Opracowano nowy plan zagospodarowania i wywłaszczono ludzi. Nie działo się to zgodnie z przepisami, ale taka była wtedy rzeczywistość. Na ich podstawie zajmowano teren. Nie pomogły awantury, ani krzyki wywłaszczanych mieszkańców. Decyzja była nieodwołalna. Rozpoczęto wyrąb lasu i wykopy. Aby ułatwić przejazd transportu kołowego, zapoczątkowano budowę drogi w kierunku szosy z Lublina do Piask. Podjęto też rozbudowę linii kolejowej Lublin-Chełm.

Na placu budowy

Do Świdnika Henryk Wójcik przyjechał z Wrocławia, w lutym 1951 roku, na podstawie przeniesienia służbowego Ministerstwa Budownictwa Przemysłowego. Był jednym z najmłodszych kierowników budowy, nadzorujących tak ogromne, jak na Lubelszczyznę i ówczesne czasy, przedsięwzięcie, czyli wznoszenie osiedla mieszkaniowego dla robotników budujących Wytwórnię Sprzętu Komunikacyjnego.
- Nie mieliśmy architekta ani biura architektonicznego – mówi H. Wójcik. - Plany budowy miasta przywożono nam z Warszawy. Mieliśmy tylko wykonywać to, co postanowiono w stolicy. W tym czasie były już rozpoczęte wykopy pod cztery budynki przy dzisiejszej ulicy Okulickiego 1, 2, 3 i 4 oraz zaplecze budowy. Symboliczny kamień węgielny pod pierwszy budynek położyliśmy, w obecności dyrektora WSK inż. Konrada Białego i dyrektora przedsiębiorstwa budowlanego Mieczysława Banasika, 4 marca 1951 roku. Było to bardzo uroczyste wydarzenie.
Materiały budowlane, na początku, przywożono z lubelskich cegielni i z terenu Lubelszczyzny. Później, kiedy pracę przejęło warszawskie przedsiębiorstwo, ściągano je już z całej Polski. Wybudowano bocznicę kolejową. Dziennie przyjeżdżało nieraz po 30-40 wagonów z surowcami, na przykład kruszywem i cegłą rozbiórkową. Często sam rozładunek trwał dzień i noc. Pierwsze świdnickie bloki wznoszone były z cegły z Wrocławia, Torunia czy nawet Szczecina.
- Brakowało jednak odpowiedniego sprzętu, prace się opóźniały – wyjaśnia pan Henryk. - Podjęto decyzję o generalnej reorganizacji budowy. Od 12 lipca 1951 roku Lubelskie Przedsiębiorstwo Budownictwa Przemysłowego realizowało budowę zakładu, zaś Warszawskie Przedsiębiorstwo Budownictwa Mieszkaniowego zajęło się budową osiedla mieszkaniowego. Tory, w sposób naturalny, rozdzieliły te inwestycje. Protokolarnie przekazałem cały odbiór. Kilka dni później miał miejsce wielki wybuch. Koparka natrafiła na kabel zasilający, przerwała go. Zginął operator. Gdybym nie miał wtedy podpisanego odbioru, byłbym odpowiedzialny za tę tragedię.
Jak wynika z opowieści mojego rozmówcy, warszawska firma zdołała wybudować kilkaset mieszkań i zaprzestała pracy. Na jej miejsce przybyło przedsiębiorstwo z Poznania, a jeszcze później z Kalisza. W 1954 roku prace nad osiedlem mieszkaniowym przejęło lubelskie przedsiębiorstwo pod nazwą Zjednoczenie Budownictwa Miejskiego. Dyrygował nim kierownik o historycznym nazwisku, Jarem Wiśniowiecki.
Pan Henryk natomiast, od lipca 1951 roku był kierownikiem odcinka budowy na terenie WSK. Pracowało na niej ok. 1600 osób. Z Warszawy, w delegacje, przyjeżdżało ok. 300. Aby zapewnić im odpowiednie warunki, wybudowano baraki przy torach (od strony zakładu). Część była murowana, część drewniana. Była tam też stołówka.
- Codziennie składaliśmy telefoniczne raporty do Warszawy, raz w miesiącu przyjeżdżali do nas przedstawiciele Ministerstwa Budownictwa, a czasami nawet sam minister, żeby sprawdzić postęp prac – opowiada H. Wójcik. - W marcu 1957 roku zakończył się pierwszy etap budowy WSK. Otrzymałem z tej okazji gratulacje dyrektora zakładu i nagrodę – piękny motocykl. Później likwidowaliśmy jeszcze sprawy związane z przedsiębiorstwem budowlanym, na przykład burzyliśmy drewniane baraki przy torach. Część budowlańców, którzy przyjechali ze wsi, a szukali stałego miejsca zatrudnienia, przeszła do pracy w WSK.

Dawaliśmy dobry przykład

- Najbardziej zapadła mi w pamięć budowa bloku przy ulicy Sławińskiego, dziś Niepodległości, w którym kiedyś mieściła się restauracja Kosmos – wyjaśnia pan Henryk. - Miał być przeznaczony na luksusowe mieszkania dla pracowników dyrekcji WSK. Kiedy jesienią 1959 roku objąłem kierownictwo, jego budowa była opóźniona. Minister, który dawał na to środki finansowe, zapowiedział, że w przypadku gdy do końca roku pieniądze nie zostaną wykorzystane, „wióry się w Świdniku posypią”. Dyrekcja WSK zapewniła nas, że jeśli budynek stanie do końca roku, dostaniemy 20 tys. zł nagrody, 10 talonów na motocykle i jeszcze przydziały na mieszkania. Prawdę mówiąc, chyba nie wierzyli, że to się uda. Zaczęliśmy pracę na dwie zmiany, kierowałem budową nawet w nocy. Gdy pewnego razu zbuntowali się operatorzy żurawia, którzy nie chcieli pracować po kilkanaście godzin, bo przepisy BHP im nie pozwalały, to jeździłem do Lublina szukać ludzi na zastępstwo. Zanim jednak ich znalazłem, betoniarze zeszli z budowy. Był środek nocy, a ja chciałem jeszcze cały strop zabetonować, bo inaczej nie zdążyłbym z planem. Wyciągnąłem więc ludzi z łóżek, obiecałem im większe pieniądze i jakoś zalaliśmy ten strop. Po dwóch dniach murarze mogli już stawać do pracy. W ten sposób udało się wykonać plan jeszcze przed świętami. I rzeczywiście, dostaliśmy za to nagrody, znowu motocykle. Zresztą, wszystkie obiekty oddawaliśmy w terminie. Z każdego budynku 5% mieszkań otrzymywali pracownicy budowy.
Pan Henryk wspomina też, że kiedy w styczniu 1960 roku stawiali budynek u zbiegu ulic Wyszyńskiego i Niepodległości (dawne 1 Maja i Sławińskiego), gdzie obecnie mieści się oddział banku PKO, dyrektor ściągnął ekipę dziennikarzy z Kuriera Lubelskiego i Sztandaru Ludu, żeby pokazać w jak przykładny sposób buduje się w Świdniku, w warunkach zimowych. Trzy lata później Miejski Handel Detaliczny zainstalował na tym budynku, nazywanym wówczas świdnickim „wieżowcem”, neon reklamujący sklep z elektrotechniką, między innymi z lodówkami i radiami.

Zapomniane historie

- Zdarzały się też jednak i takie historie, o których teraz pewnie nikt już nie pamięta – śmieje się budowniczy naszego miasta. - Ze względu na specyfikę produkcji WSK obiekty przekazywane były do użytku w sposób bardzo skromny, bez żadnych fet i uroczystości. Dopiero na otwarcie basenu zorganizowano wyjątkowo dużą imprezę, grała orkiestra dęta. Stoliki ustawiono przy basenie, do którego wpuszczano wodę. Pierwszy wskoczył w nią ówczesny dyrektor handlowy WSK Paweł Drożdżyński. Na drugi dzień nie było już wesoło, bo okazało się, że w basenie nie ma wody. Zaraz pojawiły się komentarze, że orkiestra grała tak głośno, że popękały mury i woda wyciekła. Trzeba było szybko ściany uszczelnić, wysmarowano je więc czarnym lepikiem. Nie wyglądało to jednak estetycznie, więc ktoś wpadł na pomysł, żeby je pomalować farbą. Spryskano ściany basenu srebrzanką, ale kto wychodził z wody, miał na ciele srebrne smugi. I znowu była sensacja w Świdniku.
Jesienią 1952 roku zakład pilnowany był jeszcze przez żołnierzy. Otaczało go kilka wieżyczek strażniczych. Pewnego dnia, gdy służbę miał młody żołnierz, zapalił się barak biurowy. Chłopak ugasił ten pożar zanim dotarła straż pożarna. Wyróżniono go przed całą jednostką, dostał awans i 14 dni urlopu. W tym czasie UB przeprowadziło śledztwo. W końcu za sabotażystę uznali kierownika i zamknęli go na kilka tygodni do aresztu. Tymczasem z urlopu wrócił bohaterski żołnierz. Niebawem wybuchł kolejny pożar i on znów go ugasił. Tym razem jednak wyszło na jaw, że to on był sprawcą podpalenia. Dostał za to 90 dni aresztu.
Ciekawa historia wiąże się również z obecnym placem Konstytucji 3 maja i Grobem Nieznanego Żołnierza. Początkowo ten teren miał być zabudowany. Planowano, że stanie tam budynek banku, pawilon Miejskiego Handlu Detalicznego oraz sklep meblowy. Pomysł jednak upadł. Plac powstał dopiero w 1969 roku, z okazji 25-lecia PRL, i tak zresztą został nazwany. Nie od razu pomnik wyglądał tak, jak dzisiaj. Najpierw społeczeństwo Świdnika ufundowało Grób Nieznanego Żołnierza 1939-1945, w którym złożone zostały szczątki nieznanego żołnierza i prochy z pól bitewnych. Płytę przywieziono aż z Bolesławca na Śląsku. Dyrektorem zakładu kamieniarskiego był tam mój brat. Pojechałem do niego z architektem wojewódzkim, żeby zakupić płytę, która różniłaby się od zwykłych płyt cmentarnych. Wybraliśmy ją i wróciliśmy do Świdnika. Po kilku dniach brat zadzwonił, że już wyjeżdża samochód z zamówieniem i trzema najlepszymi kamieniarzami, którzy pomogą ją zainstalować. Do auta wrzucił jeszcze kilka worków białego cementu, tak na wszelki wypadek, gdyby się okazało, że u nas nie ma. Ponad 400 km przejechali bez problemów. Dopiero w Lublinie, na szosie kraśnickiej, zatrzymała ich kontrola drogowa. Milicjantowi nie spodobało się to, że wiozą takie materiały, w dodatku na Grób Nieznanego Żołnierza. Zabrał ich na komendę, gdzie spędzili całą noc. A ja się tu martwiłem, że ich tak długo nie ma, hotel był zamówiony. Brat też dzwonił i pytał czy dojechali. Na szczęście sytuacja się wyjaśniła i rano kamieniarze do nas dotarli. Ustawili płytę, a jeden z nich wygrawerował na niej pięknego orła. Rzeźbę na cokole, zaprojektowaną przez świdniczanina, artystę-plastyka prof. Sławomira Mieleszkę, przedstawiającą dwie postacie żołnierzy polskich, ustawiono dopiero w 1975 roku.

60 lat minęło…

Po przejściu na emeryturę, panu Henrykowi jeszcze przez wiele lat ciężko było się rozstać z budownictwem. Nadzorował, miedzy innymi budowę szkół w Dominowie i Krzesimowie, budowę kościoła pw. Św. Józefa w Świdniku, przebudowę węzła drogowego w obrębie wiaduktu w Świdniku.
Dziś z nostalgią wspomina wspaniałe lata pracy przy budowie naszego miasta, w którego problemy społeczne oraz sprawy dotyczące rozwoju był mocno zaangażowany. Czego życzy Świdnikowi z okazji 60 urodzin?
- Przede wszystkim dalszego rozwoju, tego by nadal piękniał, a mieszkańcom żyło się w nim dobrze i spokojnie – podkreśla pan Henryk.

Agnieszka Wójcik

Głos Świdnika nr 39/2014