Ślubowałem i trwam dalej
Świdnicki Lipiec 80

8 lipca 1980 roku Mirosław Kaczan wypowiedział znamienne słowa – „Tak dalej być nie może, wyłączamy maszyny, strajk”. Przypominamy jak wspominał wydarzenia sprzed 34 lat.

Historyczne śniadanie

- To był normalny dzień pracy. Rano stanąłem przy swojej maszynie, na III gnieździe wydziału 320. Robiłem wtedy pierścienie do Mi-2. Obok mnie pracował Stanisław Konowałek i Adam Zieliński. Jak co dzień koledzy zaraz po otwarciu baru poszli na śniadanie. Ja zwykle brałem kanapki z domu. W pewnym momencie usłyszałem podniesione głosy mężczyzn. Koledzy wyszli z baru i w mocnych słowach coś komentowali. Stasio Konowałek wrócił do maszyny i od niego dowiedziałem się, że w barze podrożała żywność. Ponieważ dzień wcześniej, w Dzienniku Telewizyjnym zapowiedziano, że podwyżki cen nie obejmą punktów zbiorowego żywienia, a że jestem impulsywny, wiadomość przyniesiona z baru ogromnie mnie zdenerwowała. – Stasiek, tak dalej być nie może, stajemy. Wyłączamy maszyny. Strajk. Te, wypowiedziane wtedy słowa pamiętam do dzisiaj. Nie wiem skąd mi się wzięły. Jestem z natury buntowniczy i widocznie protest przeciw ustrojowi, otaczającej nas rzeczywistości tkwił we mnie, choć nie zdawałem sobie z tego sprawy. Stasio przyznał mi rację, zatrzymaliśmy maszyny i usiedliśmy przy stoliku, przy którym zwykle jadało się śniadania. W odległości 3-4 m znajdowało się stanowisko kontrolera jakości. Wkrótce też nadeszła pani Marysia Stańczak, z którą kilka dni wcześniej rozmawialiśmy o przywiezionych przez kierowców wieściach, o narastającym w kraju niezadowoleniu.
- Dlaczego siedzicie – zapytała. A my na to – strajkujemy. To tylko we dwóch, zdziwiła się. Podeszliśmy do innych pracowników, którzy początkowo zaskoczeni słuchali o strajku, ale natychmiast do nas dołączyli. Stanęły maszyny, wyłączyliśmy lampy. Ogarnęło nas dziwne wrażenie – o tej porze dnia na III gnieździe nigdy nie było cicho i ciemno.
Podeszliśmy do Antka Grzegorczyka z II gniazda: - Władza robi nas w trąbę, karmi samymi kłamstwami. Nie dajmy się dłużej oszukiwać. Antka nie trzeba było długo przekonywać i II gniazdo poszło z nami. Potem dołączyła reszta wydziału; a następnie W-340, W-020, wreszcie cała jedynka. Co dziwne, co szczególnie uderza mnie po latach, nikt nie był przeciwny strajkowi, wszyscy natychmiast przyłączyli się do nas.
Wydział 320 zgromadził się na naszym gnieździe. Przyszedł mistrz Marian Piłat, zdziwiony zastaną sytuacją i zawiadomił o niej kierownika zmianowego Romana Opalińskiego. Ten z kolei próbował namówić nas do podjęcia pracy, podczas gdy sam miał rozmawiać z dyrekcją zakładu. Nikt się na takie rozwiązanie nie zgodził i kierownik wyszedł z wydziału. Długo nie wracał. My natomiast zawiadomiliśmy o strajku halę dwójkę i kuźnię. Każdy szedł tam, gdzie miał znajomych. Koledzy wracali z jedną odpowiedzią – tam też robią to, co my.
Prawdopodobnie w tym czasie przedstawiciele Rady Zakładowej z W-560 przygotowali formalny protest na piśmie i poszli do biurowca, więc dyrekcja musiała już wiedzieć, że decyzja rządu o podwyżkach cen żywności wywołała niezadowolenie wśród ludzi.
Wyszliśmy przed halę i spotkaliśmy idącego na wydział dyrektora Jacka Czogałę, Zdzisława Mazura z Rady Zakładowej i kogoś, dziś nie pamiętam już, kto to był, z Komitetu Zakładowego PZPR. Przedstawiliśmy im swoje opinie na temat podwyżek. Dyrektor obiecał interweniować w tej sprawie i zaprosił delegacje protestujących wydziałów na rozmowy do sali konferencyjnej. Wróciliśmy więc na halę, wybrać delegatów. Padło moje nazwisko, jako osoby, która to wszystko rozpętała. Wybrano też Antka Grzegorczyka, Tadka Sokoła. Jeśli chodzi o innych, to niestety, zawodzi mnie już pamięć.
Spotkanie w sali konferencyjnej rozpoczęło się koło południa. Była tylko produkcja, bo biurowiec jeszcze nie podjął strajku. Na razie przyglądali się, ogromnie zaskoczeni rozwojem zdarzeń. Oprócz dyrektora, sekretarza partii, przybył też prezes Gminnej Spółdzielni, prowadzącej zakładowe bary. Wybuchła gorąca i ostra dyskusja, początkowo o podwyżkach, coraz bardziej nabierająca jednak politycznego charakteru. Ludzie mówili, że mają dosyć partii, jej oszukaństwa, krytykowali też związki zawodowe, które, tak naprawdę, nie reprezentowały robotników. Prezes GS zaproponował cofnięcie podwyżek, na co sala zareagowała śmiechem. – Nam chodzi o zmianę systemu rządzenia, podwyżki pensji, lepsze zaopatrzenie w mieście – padały głosy uczestników spotkania.
Rano sam zacząłem strajk, a w południe byłem autentycznie zaskoczony jego rozmiarami i tak ostro wyrażanymi opiniami. Nie sądziłem, że w ludziach siedzi tyle goryczy, złości oraz że zdolni są do tak poważnych i mądrych przemyśleń. Przecież na co dzień, w większym gronie baliśmy się o takich sprawach rozmawiać.
Dyrektor widząc, co się dzieje zaproponował kolejną rundę rozmów, ale już z mniejszą reprezentacją załogi, bo w tak dużym gronie nie sposób było konstruktywnie dyskutować. W tym momencie mój udział w negocjacjach skończył się. Powstało ciało, do którego nie zostałem wybrany.
Przed godz. 15. Przyszła druga zmiana i także przyłączyła się do nas. Strajk rozszerzał się, choć w dalszym ciągu nie miał przywódcy. Ten, który go rozpętał nie stanął, bowiem na jego czele.

Pamiętne chwile

Mimo, że nie znalazłem się w komitecie podpisującym porozumienie z dyrekcją, całym sercem i duszą byłem związany z rodzącym się ruchem robotniczym. Po powstaniu „Solidarności” wybrany zostałem do komisji wydziałowej. Zajmowałem się sprawami socjalnymi. Później przyszedł rok 1982 i utrata pracy za przeprowadzenie 15 minutowego strajku na znak protestu przeciw wprowadzeniu stanu wojennego. W styczniu 1984 zostałem aresztowany. Przeżyć i wspomnień z tamtego okresu mam mnóstwo. W tej chwili nasuwają mi się szczególnie dwa zdarzenia. Pierwsze to 13 grudnia. Około godz. 4 nad ranem zbudziło mnie mocne pukanie do drzwi. Zaniepokoiłem się, gdyż nikt nas nie odwiedzał o tej porze. Szybko okazało się, że to koledzy z pracy – Romek Tytuła i Czesio Bełdowski. To od nich dowiedziałem się o wprowadzeniu stanu wojennego. – Idziemy na zakład, a po drodze zawiadomimy tych, których znamy adresy – zadecydowali.
Roztrzęsiony, opowiedziałem o wszystkim żonie. Nie protestowała, choć czułem, że się boi. Z perspektywy 25 lat, wielu trudnych chwil, jakie przyszło nam przeżyć, wiem, że zawsze mnie rozumiała, jest moim najlepszym przyjacielem. Tamtej mroźnej nocy, ciepło się ubrałem i wyszedłem. Myślami byłem przy żonie, martwiłem się jak sobie poradzi sama z dwójką małych dzieci. Po drodze zawiadomiłem 3 kolegów i zaraz po godz. 5 znalazłem się w WSK. Zastałem już sporo ludzi. Sprawdziliśmy, kto został internowany, a komu udało się uciec. Rozmawialiśmy o tym, co się stało. Wszyscy byliśmy zdezorientowani i zaniepokojeni. Nie wiedzieliśmy, co będzie dalej. Słowa Jaruzelskiego kojarzyły się nam z wojną, a nikt z naszego pokolenia wojny nie znał.
Powstał komitet strajkowy. Do zakładu przyjechał przedstawiciel Regionu, bo to przecież pierwszy strajk w stanie wojennym. Zostałem odpowiedzialny za porządek i bezpieczeństwo na swoim wydziale.
Drugie wydarzenie to konspiracyjna podróż w stanie wojennym do Puław. W komisji podziemnej „Solidarności” współpracowałem z Kaziem Susłem. Zajmowaliśmy się sprawami socjalnymi, zbieraliśmy pieniądze i pomagaliśmy wyrzuconym z pracy oraz rodzinom internowanych. Pieniędzy nie zawsze starczało, więc gdy otrzymaliśmy wiadomość, że Puławy chcą nam pomóc, zdecydowaliśmy się tam pojechać . Do tej pory z wielkim wzruszeniem wspominam tę podróż, bo to mnie Kazio Suseł obdarzył wielkim zaufaniem i wysłał po pieniądze. Było niebezpiecznie, nadal na obrzeżach miast stały szlabany i kontrolowano wyjeżdżających. Poza tym nie znałem Puław. Miałem wprawdzie adres, ale nie wiedziałem w jakiej części miasta mieszkała osoba przekazująca mi pieniądze. Zdawałem sobie też sprawę, że mogą mnie aresztować i żona znów zostanie sama z dziećmi. Zdecydowałem się jednak pojechać. Na małej karteczce dostałem adres. Niestety, już na Sławinku żołnierze zatrzymali autobus do kontroli. Ogarnęła mnie wielka trwoga. Gorączkowo zastanawiałem się co zrobić. Nie miałem pewności czy ktoś mnie nie śledzi. Nie chciałem też zdradzić ludzi, do których jechałem. Niewiele myśląc przeczytałem po raz ostatni adres, zwinąłem mocno karteczkę i …połknąłem. Bałem się, czy z nerwów nie zapomnę ulicy i numeru domu w Puławach. Bóg jednak czuwał nade mną. Dotarłem na miejsce, znalazłem mieszkanie, podałem hasło i dwie panie przekazały mi pokaźną na owe czasy sumę, ponad 200 tys. zł. Czy uda mi się bezpiecznie wrócić? Przecież pieniędzy nie połknę. Zdawałem sobie sprawę, że fundusze są bardzo potrzebne. Tyle ludzi czekało na pomoc. A z drugiej strony, gdyby mi odebrano pieniądze, to czy wszyscy by mi uwierzyli? Może ktoś by pomyślał, że wziąłem je dla siebie. Dotarłem jednak szczęśliwie do Świdnika, a pieniądze trafiły do potrzebujących.
Kolejną wzruszającą chwilą było ślubowanie, jakie złożyliśmy po ukonstytuowaniu się podziemnych władz związku. Odbyło się w kościele księży jezuitów na Poczekajce, w andrzejki 1983 roku. Ślubowaliśmy na nasz sztandar, Pismo Święte i krzyż. Nadal przestrzegam złożonej tam przysięgi, że zawsze będę z ludźmi, dlatego do dzisiaj pracuję w warsztacie. Jestem delegatem związku na Walne Zgromadzenie Delegatów Regionu.

Rozrachunek po latach

Pyta mnie pani, czy teraz po 25 latach zrobiłbym tak samo? Czy rozpoczął bym strajk? Zadawano mi to pytanie przy okazji kolejnych rocznic strajku. Wcześniej, gdy nie wyszły na jaw przekłamania i afery, odpowiadałem bez namysłu – tak. Dzisiaj moja odpowiedź ma dwie części. Jeśli chodzi o zmiany ustrojowe, powtórzyłbym wydarzenia sprzed 25 lat. Nienawidziłem PZPR, nikt z mojej rodziny nie należał do partii, ale też nie mieliśmy silnych tradycji niepodległościowych. Podobno mój dziadek pomagał Piłsudskiemu.
Ale jest i druga, ciemna strona. Niestety, zmarnowany został wielki potencjał, zaangażowanie tysięcy ludzi. Pod obecnymi zmianami gospodarczymi na pewno bym się nie podpisał. Nas, zwykłych ludzi, którzy zaczęli przemiany, wykorzystano i oszukano. Dziś robotnik jest przegrany. Zapisy w Kodeksie Pracy są niekorzystne. Panuje bezrobocie, przyznawane zasiłki stanowią głodowe racje. Nie o to nam przecież chodziło. Ludzie, którzy powinni być ukarani mają własne firmy, są politykami, dobrze im się powodzi.
Jestem zdecydowanie za lustracją. Całe nieszczęście dzisiejszej obecnej rzeczywistości polega na nieujawnieniu współpracowników SB po 1989 roku i zastosowaniu grubej kreski. Nam nie chodzi o zemstę, ale prawda powinna być ujawniona. Przykład ościennych krajów pokazał, że lustracja może być przeprowadzona sprawnie i dobrze.
Wystąpiłem o status pokrzywdzonego. Mam już pozytywną odpowiedź z IPN. Boję się, że czytając swoje akta dowiem się o bliskiej osobie donoszącej na mnie. Wiele na to wskazuje, że tak było. I to mnie przeraża.

Anna Konopka

Głos Świdnika nr 6/2005