Biała plama - dopełnienie

60 rocznica nadania Świdnikowi praw miejskich, którą będziemy obchodzili w tym roku, jest okazją do prezentacji tekstów nawiązujących do historii okolic oraz przedstawienia dziejów tych ziem. Kilka miesięcy wcześniej zamieściliśmy wspomnienia Stefana Kozioła (artykuł "Biała plama"). Dziś dołączamy kolejne, z 1994 roku, w pewnym sensie dopełniające i uzupełniające tamte poprzednie. Tym razem bohaterem jest pan Henryk Komorowski, emerytowany nauczyciel szkoły w Krępcu.

- Przede wszystkim chciałbym rozpocząć od sprostowania pewnej, drobnej zresztą, nieścisłości, jaka zakradła się do relacji pana Kozioła - rozpoczyna pan Komorowski. - A dotyczy ona krótkiej wzmianki o folwarku Franciszków. Rzeczywiście zaczął się on tak nazywać dopiero wtedy, kiedy około roku 1912 przybyli tu osadnicy z Franciszkowa znad Wisły, ale wtedy nie była to jeszcze własność Komorowskich. Mój ojciec - Józef Komorowski - kupił folwark dopiero w 1920 roku. A wcześniej sam folwark był po prostu częścią majątku krępieckiego i nie nosił oddzielnej nazwy. W folwarku była owczarnia.
Całe dobra krępieckie, należące do Ślubowskiego, a dopiero później do jego krewnego Sawickiego, rzeczywiście w początkach XX wieku były własnością Grodzickiego. Zaciągnął on olbrzymie kredyty w Banku Rolnym w Lublinie. W wyniku tego zadłużenia majątek został przejęty przez tenże bank i zlicytowany. Parcelowany był też przed I wojną światową i pochodzące z tej parcelacji działki bank sprzedawał stosunkowo tanio i na dogodnych warunkach. Stąd między innymi mogli nabywać ziemię również i niezamożni osadnicy znad Wisły. To właśnie oni wykupili folwark i założyli Kolonię Franciszków. A owczarnię i resztówkę kupił Jan Lipiec. W 1915 roku wycofujący się Rosjanie spalili owczarnię; mój ojciec odkupił tę część dzisiejszego Franciszkowa od Lipca i Miturskiego.
- Wszystko to zostało nam odebrane w 1951 roku pod budowę baraków - wspomina pan Henryk Komorowski. - Ale tu powiem o pewnej ciekawostce. Otóż obok dzisiejszego Franciszkowa pozostało około 2 i pół hektara uzbrojonego terenu, który do dzisiaj leży odłogiem i nikt się tym nie interesuje. A przecież z całą pewnością bez większych nakładów dałoby się tę ziemię wykorzystać.
Po parcelacji dóbr krępieckich ta ich część, na której dzisiaj stoi miasto, w większej części została kupiona przez Ulricha i Gradla. Gradel nie za bardzo miał ochotę gospodarzyć i stosunkowo szybko wyprzedał swoją ziemię chłopom. Kupili ją od niego m. in. Olejnik, Pucek, Witkowski, Dobrowolski, Waszczak, Kozioł (Stanisław, brat Józefa, tego który swoją ziemię kupił wcześniej od Majewskiego). A ziemia Ulricha była w większości dzierżawiona przez Stanisława i Tomasza Kicińskich. Bo sam Ulrich mieszkał w Warszawie. Był podobno bardzo bogaty - miał skład nasion przy ulicy Siennej. Jego syn był przez pewien czas przed wojną ministrem komunikacji. Przez kilka lat myślał o tym, żeby zbudować tutaj willę. Ile tu, do Świdnika, przyjechało wagonów z materiałami budowlanymi... Tę willę budował mu Wojciech Gab, ale tak ją „budował” przez kilka lat, że wszystko przepił i nigdy tej budowy nie dokończył. Sama willa miała stać tam, gdzie dzisiaj jest przedszkole - ,,szóstka”.
Dopiero W 1946 roku przyjechał syn przedwojennego właściciela tej ziemi i sprzedał ją. – w większości Kicińskim, a częściowo kupił ją Niećko. To był między innymi ten teren, gdzie dziś jest budynek Urzędu Miejskiego, pawilon dawnego Pewexu... Przed wojną był tu jeszcze las, ale chyba już nawet w 1939 roku Ulrich wyciął go i sprzedał drzewo.
Aha - no i, jeszcze to słynne „Króla pole”. Słusznie mu się ta nazwa należy. Michał Król, mój chrzestny ojciec -wspomina pan Komorowski - miał tam rzeczywiście sporo ziemi. Za większą część tego pola nie zapłacono mu ani grosza.
Pan Komorowski potwierdza to, o czym już wcześniej mówił mi pan Kozioł. To znaczy, że była to bardzo urodzajna ziemia i że wszystkie pogłoski o tym, że były to jakieś tam „nieużytki”, to tylko propagandowe kłamstwa władz, które nie licząc się z własnością prywatną decydowały o przeznaczeniu terenu pod zabudowę.
Były więc tu lasy – potem pola. Ale były też rzeki i jeziorka! Tak, właśnie jeziorka – potwierdza mój rozmówca, kiedy nie bardzo chcę dawać mu wiarę. Spore jeziorko było mniej więcej w okolicach dzisiejszego pawilonu przy ulicy Racławickiej. Tego, gdzie do niedawna mieściła się Spółdzielnia Mieszkaniowa, a dzisiaj jest bank. Jeszcze moja mama się tam kąpała. I te jeziorka połączone rzeką, były w tym zagłębieniu terenu, tak jak dzisiejsza Racławicka, Brzeziny, Osiedle Lotnicze. Mniej więcej od gospodarstwa Kamoli „na dołku”, aż do samego Krępca. A oprócz tego w okolicach tych jezior były mokradła. Dzisiaj to wszystko już powysychało i nie ma po nich ani śladu. Ta rzeka, która łączyła jeziorka, wpadała do Mełgiewki. A sama Mełgiewka, to już była spora rzeka! Jakie tam były ryby, jaka kryształowa woda... Kąpaliśmy się W tej rzece jeszcze przed samą wojną...
Kiedy budowano miasto, wykopano odkryty kanał. Jego resztki są do dziś, zaraz za południowym skrajem Brzezin. To był kanał burzowy, odprowadzający nadmiar wody podczas ulewnych dreszczów do oczyszczalni ścieków. A z oczyszczalni woda była odprowadzana kanałem zakrytym, chyba z kilometr, w stronę Krępca. Do dziś jest tam wylot betonowej, grubej rury, z której woda już odkrytym kanałem płynęła dalej, do samej Mełgiewki. Podobno już oczyszczona, ale nosa nie dało się oszukać. Dobrze, że teraz ścieki ze Świdnika płyną już do Hajdowa i przestały wreszcie niszczyć okolice. A przecież przed wojną były one bardzo ładne...
A z drugiej strony torów, na terenach należących do Świdnika Dużego jeszcze przed wojną zbudowano lotnisko. Świdnik Duży ciągnął się aż do torów, a w tym miejscu gdzie stara stacja, trochę nawet za tory. Tak więc budynek stacji kolejowej wybudowano rzeczywiście na terenie Świdnika, chociaż po drugiej stronie drogi zaczynały się już dobra należące do Krępca, czyli do późniejszego Adampola. Budynek stacji kolejowej został wybudowany przez Rosjan w 1907 roku - w tym samym roku bardzo podobne stacje wybudowano również w Jaszczowie, we wsi Kanie i w Zawadówce. Stacje w Minkowicach, Trawnikach i w Rejowcu, wybudowane zostały już wcześniej.
Kiedy zdecydowano się na utworzenie w Świdniku lotniska, kierowano się kilkoma przesłankami. Były brane pod uwagę względy klimatyczne, jak też i to że był to teren równinny. Ale w grę wchodziły i sprawy poważniejsze. Otóż w Lublinie przez okres międzywojenny budowano samoloty. Najpierw była to prywatna fabryka Plage - Laśkiewcz, potem - po ich bankructwie - państwowa – Lubelska wytwórnia Samolotów. Obok fabryki, na Bronowicach, było lotnisko. Jednak było ono już za małe, za ciasne. Wykupiono więc Świdniku ziemię należącą do Szarytek (z której wszystkie dochody przeznaczone były na utrzymanie szpitala Szarytek przy ul. Staszica) i zbudowano duże, nowoczesne jak na owe czasy lotnisko. Kolejnym etapem była budowa szkoły pilotów, oddanej do użytku uroczyście w czerwcu 1939 roku. Ale to wcale nie miał być koniec - raczej dopiero początek. Z funduszy Centralnego okręgu Przemysłowego planowano tu budowę nowoczesnej wytwórni samolotów LWS. Tak więc myśl po wybudowaniu w Świdniku dużej fabryki o profilu lotniczym wcale nie wzięła się po wojnie z niczego...
Tu, gdzie dziś jest WSK, był sosnowy zagajnik - rządowy. Wycięli go Niemcy. Rzeczywiście dużo tam było różnych prac na tym lotnisku, głównie budowlanych. Dlatego Niemcy zatrudniali przy nich również i okolicznych mieszkańców. Szczególnie przy transporcie. Stąd łatwo było o kontakty z nimi. Głównie - oczywiście - handlowe. Sprzedawali co się tylko dało. Koce itd. Za żywność. Za słoninę, boczek, rąbankę... Kiedy w 1943 wrócił z niewoli mój brat Józef - wspomina pan Komorowski - nawiązał ściślejsze kontakty z pilotami, bo doskonale znał niemiecki. Bez wątpienia w grę wchodziło zdobywanie informacji o charakterze wywiadowczym; ja sam nie raz przeniosłem meldunki, czyściłem i przenosiłem dalej broń... Otóż pewnego razu do mojego brata przyszedł sam komendant lotniska i zaproponował mu... sprzedaż broni (!). Brat był bardzo zaskoczony, zastanawiał się, czy to przypadkiem nie jest jakaś prowokacja. Ale Niemiec tłumaczył, że oni nie mają już czego sprzedawać, a potrzebują żywności, żeby wysłać ja do domów dla rodzin. „A broń wam się przecież przyda. Najwyżej szybciej się ta wojna skończy” - powiedział.
Tak więc zaryzykowano. No i rzeczywiście - już po kilku dniach przyniósł cały plecak pistoletów, niemieckich „dziewiątek”. Potem dostarczał amunicję. A potem sprzedał nawet RKM. Adam Motyl z Krępca kupił doskonałą krótkofalówkę z radiostacji, która była mniej więcej tam, gdzie dzisiejsza elektrociepłownia. Potem ta krótkofalówka zainstalowana na wieży trynitarskiej nadawała, meldunki aż do samego Londynu! A więc i takie szczegóły przyniosła tutaj niemiecka okupacja...

* * *

Długo jeszcze można byłoby słuchać opowieści pana Henryka Komorowskiego, który z zamiłowaniem opowiada również o dziejach samego Krępca. O hipotezach dotyczących jego nazwy, o mieszkańcach, szkole, młynie... Ale przecież - choć interesujące to niewątpliwie szczegóły – nie są już one bezpośrednio związane z losami samego Świdnika. Być może będzie jeszcze okazja napisać o tym. A dzisiaj już kończyć rozmowę. Dziękuję więc za to cenne uzupełnienie poprzedniego artykułu o historii tego najmniej znanego okresu z historii Świdnika. Bo tak to się jakoś dziwnie składa, że sporo wiemy dzisiaj o budowie fabryki i miasta, dysponujemy też w miarę obfitymi wiadomościami o wcześniejszej historii, zaś pomiędzy ,,prawdziwą” historią, a współczesnością, pozostała ta „biała plama”, której nie da się na dobrą sprawę zapełnić ślęcząc w archiwach (badaniami archiwalnymi można się tu jedynie posiłkować). Dla wypełnienia tej „białej plamy” niezastąpiona okazała się żywa pamięć ludzka, której nigdy nie da się przecież niczym innym zastąpić.
Wydaje się nam, że obydwa te wspomnieniowe artykuły, zarówno z numeru na Boże Narodzenie, jak i na Wielkanoc, pozwoliły Państwu w miarę już dokładnie zapoznać się z dwudziestowieczną, ale jeszcze przedświdnicką historią Świdnika. A przy okazji poznać jeszcze wiele ciekawych szczegółów. Jeśli tak się stało, to artykuły te spełniły swój cel. Jeśli nie - trzeba będzie powrócić do tego tematu w niedalekiej przyszłości...

Wysłuchał N.N.

P.S. Do artykułu „Biała plama” w numerze 51/52 z ub. roku, zakradły się dwie poważniejsze nieścisłości. Pierwsza z nich dotyczy postaci biskupa Władysława Gorala. Od 1920 roku był on oczywiście kapłanem (a nie biskupem) w kurii lubelskiej, zaś biskupem został dopiero w 1938 roku. Bardzo to ciekawa i wybitna postać, dlatego być może w przyszłości postaramy się poświęcić biskupowi Goralowi odrębną publikację. Drugie przekłamanie, to imię przedwojennego wójta Mełgwi. Andrzeja (a nie Antoniego) Gągoła, który był również ławnikiem, autorem projektu kościoła, w Mełgwi, za także jeszcze i w wielu innych dziedzinach niezwykle uzdolnionym samoukiem.

Głos Świdnika nr 13/1994