O narodzinach Głosu

W listopadzie mija 57 lat od ukazania się pierwszego numeru Głosu Świdnika. Przypominamy historię gazety, którą z okazji jej 30-lecia przygotował Mieczysław Kruk, pierwszy redaktor naczelny Głosu.

O wydawaniu gazety zakładowej WSK mówiono już w połowie lat pięćdziesiątych na zebraniach OOP, ZMP, podczas wydziałowych narad roboczych. W latach 1952-56 o życiu załogi, działalności organizacji polityczno-społecznych, kół zainteresowań i nowo powstających zrzeszeń informowano załogę tylko przez mini-radiowęzeł zakładowy (kilkanaście głośników rozmieszczonych na terenie zakładu i wzdłuż szosy prowadzącej od bramy do przejazdu kolejowego- przyp. aut). Życie zakładu ukazywano także w gazetkach ściennych redagowanych przez wydziałowe koła ZMP. Było to wąskie źródło informacji, pozbawione ludzi o dziennikarskim fachu, nie nadążające za coraz większymi zmianami zachodzącymi w zakładzie i mieście. W WSK przygotowywano wykwalifikowaną kadr ę robotników i inżynierów, zaczęto produkować sprzęt, zespoły i części lotnicze wysokiej jakości. Z kolei robotnicy budowlani stawiali w mieście coraz to nowe bloki mieszkalne. Wraz z tym rosły potrzeby socjalno-bytowe, kulturalne i sportowe ludzi, którzy postanowili związać się na zawsze ze Świdnikiem.
Te i jeszcze inne czynniki spowodowały, że gazetę zakładową zrodziło po prostu – samo życie.

***
W październiku 1956 roku (pełniłem wówczas funkcję spikera w radiowęźle zakładowym – przyp. aut.) wezwany zostałem do Komitetu Zakładowego partii, do I sekretarza Józefa Parola, który w obecności członków Egzekutywy Benedykta Inglota, Tadeusza Usyka i kilku innych powiedział po przywitaniu – krótko: Kolego Mieczysławie! Zajmiecie się wydawaniem gazety zakładowej! Powołujemy was na redaktora naczelnego!
Zezwolenie załatwimy w Warszawie, papier także się znajdzie. Rozglądnijcie się za ludźmi do kolegium redakcyjnego, a i w tym również pomożemy! O wszystkich innych trudnościach – meldujcie!
Osłupiały z wrażenia przez dłuższy czas nie mogłem wydobyć z siebie słowa. Nominacja na redaktora przyszła zupełnie nieoczekiwanie. Od 1954 roku zajmowałem się wyłącznie radiowęzłem, wcześniej pracowałem jako młodszy planista w W-42 a tu nagle mam robić gazetę. Innymi słowy nowych fach, w którym byłem całkiem … zielony. Jak więc wziąć za rogi… tego kozła?

***
W kilka dni później w sali konferencyjnej BA doszło do spotkania przedstawicieli najwyższych instancji polityczno-administracyjnych z członkami kolegium redakcyjnego, które w międzyczasie utworzono w zakładzie.
W skład kolegium weszli: Stanisław Lepak, Włodzimierz Lorenc, Ryszard Kosioł, Zbyszko Kodłubaj, Jerzy Olejnik, Marian Piłat, Henryk Sajdłowski i Mieczysław Zierniński.
Po kilku miesiącach grupa redagująca gazetę została znacznie poszerzona. W kolegium pojawiły się nowe twarze: Wacław Korzeniowski (z-ca redaktora naczelnego), Wit Prusinowski, Józef Rokoszak, Antoni Kleszowski i Julian Kaleta.
Pierwszy, mikroskopijny numer gazety przypominający do złudzenia ulotkę liczył 4 strony. Wykonano go w drukarni w Lubartowie. Artykuły do druku, napisane przez kilka członków kolegium zawiozłem osobiście do kierownika tej drukarni – Zdzisława Malinowskiego.
A, to kolega ze Świdnika – powiedział na mój widok i dodał: telefonowali już do nas! Zostawcie ten „bagaż”. Jakoś się zrobi.
Po tygodniu zjawiłem się po raz drugi w Lubartowie, tym razem po odbiór gazety. Wyglądała skromniutko. Składana ręcznie przez zecera Mieczysława Strudzińskiego, wydrukowana przez maszynistę drukarskiego Tadeusza Laska (późniejszych pracowników drukarni zakładowej WSK), zawierała – artykuł wstępny, skład osobowy redakcji, informacje o powołaniu biura konstrukcyjnego, materiał z produkcji, wiadomości z klubu filmowego, migawki sportowe i drobne ogłoszenia. Rozdawano ją bezpłatnie w wydziałach, a ludzie z ciekawością do niej zaglądali. Była to bowiem nowość!

***
Dwa kolejne numery gazety ukazały się miesięcznych odstępach czasu. Wtedy to zostałem wezwany nagle na rozmowę do dyrektora naczelnego inż. Aleksandra Smolarkiewicza. Oświadczył on wprost, że … ze względu na ślamazarne tempo wydawania gazety, a przez to dezaktualizowanie się materiałów, słaby gatunek papieru etc. – trzeba ją zacząć drukować w Zakładach Graficznych w Lublinie, przy ulicy Unickiej. I tak się też stało!
Po tej decyzji gazeta za jakiś czas przeszła całkowitą ewolucję. Zwiększono jej format, zmieniono szatę graficzną, wprowadzono na jej łamy zdjęcia fotograficzne i kreski. A co chyba najważniejsze praca ludzi redagujących gazetę stała się znacznie szybsza i łatwiejsza.
Nad sprawami technicznymi czuwał redaktor Eugeniusz Osiński (ze Sztandaru Ludu), od którego i ja uczyłem się drukarskiego fachu.

***
A Głos? Gazeta WSK przyjęła się w zakładzie i w mieście, zyskując coraz większe kręgi czytelników. I chyba nic dziwnego. Stała się źródłem informacji, czynnikiem kształtującym opinie załogi w wielu sprawach. Pisano w niej przede wszystkim o realizacji zadań produkcyjnych, o życiu partii, działalności organizacji społecznych, o potrzebach socjalnych, o kulturze i sporcie. Zaczęły się ukazywać w niej coraz to nowe rubryki, nie zabrakło cennych inicjatyw dotyczących zwłaszcza – rozwoju współzawodnictwa i racjonalizatorstwa.
Na przestrzeni 30 lat cegiełkę do rozwoju gazety zakładowej dołożyło wielu ambitnych i zdolnych ludzi. Nie tylko amatorów dziennikarstwa, ale także i profesjonalistów. Głos Świdnika z lat osiemdziesiątych kupowany jest już w wolnej sprzedaży. Gazeta – w moim odczuciu – jest wciąż młoda, lubiana i popularna w środowisku. Wrosła jeszcze bardziej w społeczność Świdnika, a jej kilkutysięczny nakład rozchodzi się bardzo szybko. Gazeta prowadzi coraz to żywszy dialog z czytelnikami, jest coraz bogatsza w informacje. A dzieje się to niewątpliwie za sprawą ludzi, którzy kontynuują tradycje wielu wspaniałych poprzedników.

Mieczysław Kruk

Czy wiecie że…
• Siedziba redakcji mieściła się początkowo w radiowęźle zakładowym. Z biegiem czasu w Zakładowym Ośrodku Szkolenia Partyjnego, następnie w hotelu Jurand, budynku administracyjnym (III piętro), a obecnie w „Berlinku” przy ZSR.
• Sporo kłopotów było dawniej z kolportażem gazety. Kilkutysięczny nakład dźwigał ongiś na swych plecach kolporter zakładowy Aleksander Smalec. Układał on najczęściej gazety przy bramie wejściowej do zakładu ( o godz. 14.00) na dwóch krzesełkach, stawiał przy nich puszkę na miedziaki i w ten sposób „handlował”. A wychodził na tej sprzedaży podobno na… czysto! Przez pewien czas próbowano przenieść kolportaż gazety do wydziałów. Ponieważ jednak kłopotów z rozliczaniem było sporo – tej formy sprzedaży gazety wkrótce zaniechano. Dziś gazeta sprzedawana jest w kioskach „Ruchu”.
• Z dwutygodnika, dekadówki – gazeta nasza stała się w końcu tygodnikiem. Duże zainteresowanie wzbudził w zakładzie pierwszy egzemplarz gazety wydrukowanej w Lubelskich Zakładach Graficznych. Zmieniony format „Głosu”, nowa winieta, zdjęcia i rysunki, zgrabne tytuły – to wszystko razem przyciągało oko czytelnika.
Wcześniej, o czym już pisałem, literkę po literce składali ręcznie do gazety lubartowscy drukarze – Mieczysław Strudziński i Stanisław Tołubiński. Aby ułożyć stronę gazety musieli sięgać do kaszt po znaki drukarskie (czytaj- litery) około 5 tys. razy. Warto wiedzieć, że przy tym formacie gazety zecer układa przeciętnie około 1000 znaków na godzinę.
• Spore trudności nastręczała często w gazecie – korekta. Złośliwych chochlików drukarskich nie brakowało. Znalezienie dobrego korektora nie było łatwą sprawą. Żmudna to bowiem i uporczywa praca. Z czasem wyspecjalizowała się najbardziej chyba w tym fachu – Barbara Suplewska. Pani Basia „wychwytywała” błędy w sztuce drukarskiej znakomicie. A jeszcze lepiej przepisywała na maszynie redakcyjne teksty. Cóż, Basię wspominamy i mamy żal, że nas opuściła.
• Sekretarz redakcji wiadomo – to prawa ręka naczelnego. W jego gestii leży czytanie i sprawdzanie materiałów pod względem stylistycznym, gramatycznym, merytorycznym. Kreśli on często czerwonym ołówkiem teksty redaktorów, może także nie zakwalifikować do druku. O ile pamiętam – na przestrzeni minionych lat najbardziej rygorystycznie podchodziła do pisanych tekstów red. Alicja Chwałczyk. Jej uwadze nie uchodziły najdrobniejsze choćby autorskie wpadki. Kiedyś „przefiltrowała” do szpiku kości artykuł jednego z redaktorów naczelnych i położyła mu najspokojniej w świecie na jego biurku. „Stary” zatrząsł się na ten widok ze złości, nie powiedział jednak na „kata” w spódnicy marnego słowa.
• Przed laty gazetę zakładową nazywano zdrobniale „Świerszczykiem” . Niektórzy ludzie biorąc ją z rąk kolportera prosili o „Głosik”. Jeszcze inni mówili wprost: Daj pan tego „bajarza” (nazwa pochodziła najprawdopodobniej od słowa bajerować, inaczej wstawiać przysłowiowy kit – przyp. aut.). Dziś przy kioskach słychać najczęściej głośne zawołanie: Poproszę „Głos”!
I w ten sposób nasza gazeta wędruje do rąk Czytelników za… piątaka. Patrząc na to zjawisko z perspektywy czasu mniemam, że taj będzie nadal jeszcze i w następnych latach. Do następnego jubileuszu!

Mieczysław Kruk

Głos Świdnika nr 44/1986