Bóg był dla mnie łaskawy
Wspomnienie o ks. Janie Hryniewiczu

16 lipca mija 96. rocznica urodzin ks. Jana Hryniewicza, którego mieszkańcy naszego miasta pamiętają jako ofiarnego kapłana i patriotę oraz budowniczego kościoła duchowego i materialnego w Świdniku w latach osiemdziesiątych. Ks. Hryniewicz zmarł 29 października 1999 roku.

Bóg był dla mnie łaskawy

Kiedy zapukałem do drzwi księdza dziekana Jana Hryniewicza, kończyła się właśnie telewizyjna transmisja z historycznej pielgrzymki papieża Jana Pawła II na Litwę. Być może to właśnie kolorowa panorama Wilna na ekranie telewizora dodatkowo jakoś nastroiła Go refleksyjnie, ułatwiła rozmowę. Bo ksiądz Hryniewicz - wszyscy o tym wiedzą - nie jest zbyt skory do wyznań, wspomnień, do mówienia o sobie. To człowiek czynu i autentycznej, duszpasterskiej posługi. Wrósł w nasze młode miasto; wysiłkiem, swoją osobowością wpłynął na jego dzisiejszy kształt.
Teraz przechodzi na zasłużoną emeryturę. Ale nie odchodzi od nas. Nadal będzie przebywał z nami i w razie potrzeby, jak zawsze, będzie służył nam swoją radą, doświadczeniem, pomocą. Nie wyobrażamy sobie Świdnika bez Niego i bez Jego mądrych kazań tak, jak nie wyobrażamy go już sobie dzisiaj bez strzelistej wieży "okrągłego" kościoła, bez dźwięku jego dzwonów o zmierzchu i o świcie. Wśród tych dzwonów bije także Dzwon Wolności.
Zaczynamy rozmowę. Słucham...

- Urodziłem się w Ziemi Wileńskiej w 1917 roku - rozpoczyna opowieść o swoim życiu ksiądz Hryniewicz. - Moje dzieciństwo, to lata euforii po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Okres międzywojenny - na tych terenach trudny, ale piękny. Jak w powieści "Szatan z siódmej klasy" Kornela Makuszyńskiego; to na tej ziemi rozgrywa się akcja tej książki...Do gimnazjum chodziłem w Głębokim. To takie miasto, no, może miasteczko, w województwie wileńskim. Nosiło piękne imię - Unii Lubelskiej. A służba wojskowa - szkoła podchorążych - w 77 Pułku Piechoty Legionów w Lidzie. Jeszcze przed wojną rozpoczęte studia w Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie, na wydziale prawa. No a potem wszystko się zawaliło. Wojna...

Wilno zostało włączone do Litwy. A niedługo potem Litwa do Związku Sowieckiego. Trzeba było uciekać. Do Lwowa. Lwów też był pod okupacją sowiecką, ale tam, w Uniwersytecie Jana Kazimierza (ksiądz dziekan nie chce pamiętać, czy przemianowano go na uniwersytet Iwana Franki czy Tarasa Szewczenki) rozpoczynał się rok akademicki. Podjął studia. Na słynnym lwowskim wydziale matematyczno-przyrodniczym.
Ale i stamtąd musiał uciekać. Taka to już była dola setek tysięcy, a może nawet milionów Polaków w tym czasie...Wrócił do domu. Posiadłość ojca została zabrana na kołchoz. Matka aresztowana, wywieziona przez bolszewików na Syberię, hen, za koło podbiegunowe. Potem nastąpiło aresztowanie i wywózka całej rodziny. Jemu szczęśliwie udało się uciec przed aresztowaniem.
Przez jakiś czas był nauczycielem - ciągle na terenach okupowanych przez sowietów. Myślał, że uda mu się nauczać "poza programem", dochować wierności Polsce. Znowu chcieli go aresztować. Ostrzeżony w porę - znowu uciekł...Zaraz potem rozpoczęła się wojna niemiecko-sowiecka. Wilno zajęli Niemcy. Wrócił do rodzinnego majątku i przez miesiąc był nawet jego administratorem. Kiedy przekonał się, że z efektów tej pracy mają korzyść hitlerowcy, zaprzestał administrowania własnym majątkiem i został robotnikiem rolnym. Potem był kolejarzem. Przekazywał informacje wywiadowi wojskowemu AK. Potem kolejne "wyzwolenie" Wilna przez sowietów. Tragiczny los tamtejszych oddziałów Armii Krajowej. Repatriacja...
W 1945 roku losy rzuciły go do Lublina. Na KUL. Stawił się na wydziale prawa. Ale trzeba było z czegoś żyć. Więc równocześnie pracował. Był administratorem odradzającej się Politechniki Warszawskiej, wówczas z siedzibą w Lublinie. Właśnie wtedy dokonał tego najważniejszego wyboru życiowego. W nauczaniu Kościoła, także w języku potocznym, nazywa się to powołaniem. Zgłosił się do Seminarium Duchownego. Zamiast prawa postanowił studiować teologię.
Ale po to, by wstąpić do Seminarium, potrzebne było świadectwo duchownego, a najlepiej - rzecz jasna - własnego proboszcza. Gdzie go szukać, do kogo się zwrócić? Jako repatriant nie miał nawet tutaj żadnego znajomego księdza...Ale ówczesnym rektorem Politechniki był profesor Ponikowski, przedwojenny premier (a może wicepremier). Rektor Seminarium zgodził się przyjąć jego świadectwo.
W 1950 roku ksiądz Hryniewicz został wyświęcony na kapłana. Potem pracował jako wikary - w Janowie Lubelskim, w Zaklikowie, w Kazimierzu (Dolnym), w Chełmie...Został proboszczem w parafii Branew (dekanat janowski), potem w Piotrawinie nad Wisłą, a potem była Kazimierzówka. Czyli Świdnik.
1970 rok. Ówczesny biskup lubelski Piotr Kałwa wysłał go nie do Kazimierzówki, ale właśnie do Świdnika. Powiedział: pojedziesz tam zbudować w Świdniku kościół...
Kazimierzówka, to była taka trochę dziwna wtedy parafia. Niby wiejska, ale już wtedy liczebną większość stanowili w niej mieszkańcy Świdnika. Czyli miasta...Nawet samo powitanie w parafii, które ksiądz Hryniewicz do tej pory wspomina bardzo przyjemnie, było dziełem świdniczan. No i ta coniedzielna praktyka; od rana na msze przychodzili świdniczanie, a mieszkańcy okolicznych wsi z reguły dopiero na sumę...
Trzeba było budować kościół w Świdniku. Od czego zacząć? Od rozmów...Różne były reakcje na tę myśl. Próbował przekonywać ludzi. Niektórzy patrzyli na niego, jak na ...niepoprawnego optymistę. Marzyciela. W Świdniku kościół? W tym robotniczym, modelowo "socjalistycznym" mieście? To się nie uda! To się nigdy nawet nie może udać!

- Pewien inżynier, mocno wierzący i gorliwy parafianin, powiedział mi - wspomina ksiądz Hryniewicz. - Niech się ksiądz nawet nie przymierza do tego zadania! Tu, w Świdniku, z tymi ludźmi nie da się niczego zrobić. Ale były też całkowicie odmienne reakcje. Pamiętam, po którejś pasterce ludzie powiedzieli wręcz - niech ksiądz tylko da hasło, to my ten drewniany kościół w Kazimierzówce rozbierzemy i po jednej desce w ciągu nocy przeniesiemy do Świdnika

Pięć lat starań o pozwolenie...Pamiętne zbieranie podpisów...Przez kilka dni, trzy, może cztery, zanim władze nie uniemożliwiły kontynuowania tej akcji, apel o pozwolenie na budowę podpisało cztery i pół tysiąca ludzi! Nic dziwnego, że ówczesne władze tak bardzo chciały "położyć łapę" na tych podpisach...
Wiele było prób, podejmowanych przez SB, żeby tę listę z podpisami od księdza wydobyć. Były różne prowokacje, naciski na parafian, fałszywe obietnice... Aż tu, któregoś dnia, wzywany jest ksiądz Hryniewicz do Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Lublinie, do wydziału wyznań.I sam dyrektor wydziału grzecznie wita, bardzo jest serdeczny, kawkę podaje. Chrząka znacząco. Mówi: "proszę księdza, to zostało zauważone". I taka rozmowa, co to "wicie, rozumicie", ale nic nie zostało do końca powiedziane.
Dopiero podjeżdżając pod plebanię, zorientował się ksiądz Hryniewicz, o co chodziło...
Była wtedy, zaraz obok kościoła, budowana dwupasmówka. Poszły buldożery, spychacze. Zryły ziemię. Ziemia została wyrównana i właśnie świeża trawa pięknie na niej zaczęła wyrastać.Kościółek mały, ludzi dużo na mszę w niedzielę przyjdzie - myślał ksiądz Hryniewicz - i zdepczą. Jak tu tę trawę ochronić...
Ano - mówi jeden z pracujących przy kościele - cała stodoła dekoracji (po nawiedzeniu parafii przez Obraz Pani Jasnogórskiej) została. Sznurki z kolorowymi chorągiewkami. No to czym prędzej wyciągnęli te "dekoracje" i trawę młodą ochronili.
Ale w tym właśnie czasie do Chełma w związku z wielkimi jubileuszowymi uroczystościami na 22 lipca jechał sam Gierek. I pomyślał, że to na jego cześć tak kościół kolorowymi wstążeczkami ozdobili. I potem już poszło łatwiej...Po kolejnej wyprawie delegacji świdniczan do komitetu centralnego, nagle uzyskali zgodę!
W tym czasie było to coś tak rzadkiego, tak niewyobrażalnego, że aż sam biskup Pylak przyjechał do Kazimierzówki po to, żeby tę decyzję publicznie ogłosić. A ponieważ właśnie wrócił z jakiejś zagranicznej podróży, podczas której na różne nowe kościoły się napatrzył, postawił księdzu Hryniewiczowi trzy wymagania. Kościół ma być okrągły, betonowy i jasny w środku. Trzy najtrudniejsze wymagania, jakie tylko można postawić projektantowi i budowniczym kościoła. Co do joty zresztą wypełnione.
Ale to był dopiero początek. Gdzie tam jeszcze wtedy było myśleć o samym kościele. Przecież najpierw parafianie muszą mieć gdzie się modlić. A więc kaplica - na początek tylko zadaszenie tam, gdzie stoi celebrans. Potem drewniany barak. Magazyn. Szopa. Tak to w planach figurowało, bo na budowę kaplicy nie było pozwolenia. Za to było na szopę na materiały budowlane. "Po co ksiądz taką dużą szopę na materiały buduje - dziwili się ludzie. - A po co tu takie wielkie wrota. Tu przecież TIR-em by było wjechać..." I tak powstała kaplica. A potem jeszcze ją powiększono.
A dalej było - zwyczajnie - budowanie. I była "Solidarność" 1980 i 1981 roku. I przyszedł stan wojenny...Który w bardzo dużym stopniu złączył kościół ze społecznością Świdnika. Wtedy właśnie kościół i świdniczanie stali się jednym organizmem, doskonale się rozumiejącym i współpracującym ze sobą.
Cztery są takie msze, które najbardziej z tego okresu zapamiętał ksiądz Hryniewicz. Uroczysta, rocznicowa w Zakładzie. W rocznicę strajku lipcowego, z odsłonięciem kamiennego pomnika za bramą. Był biskup Pylak, prezydent Lublina Wójcik, naczelnik Kucharuk, był dyrektor Czogała...
A potem, 10 września, wieczorem, poświęcenie pamiątkowej tablicy w rocznicę utworzenia właśnie tu, w Świdniku, regionalnego MKZ. I to w czasie tego poświęcenia tablicy opanował go nagle wielki smutek. Jakiś głęboki żal. Już wtedy namacalnie, fizycznie odczuwał ból. Wiedział, że ta tablica będzie niedługo zniszczona...
A potem 13.XII...Rano dobijanie się do drzwi. To pracownicy z Zakładu tutaj szukali duchowej pomocy. Zaraz następnego dnia wysłannik ze strajkującego WSK poprosił go o odprawienie nabożeństwa w Zakładzie. "Tam gdzie owce, tam musi być i pasterz". Jakże to dramatyczna była msza, jakże inna od tej odprawianej przez biskupa kilka miesięcy wcześniej. Płacz dorosłych ludzi...Niekończące się kolejki do zaimprowizowanych konfesjonałów...
I zaraz potem, po tej pamiętnej nocy, kiedy to władze stanu wojennego nakazały pacyfikację Zakładu...Z samego rana długi pochód ludzi wypędzonych z fabryki ze śpiewem szedł w kierunku kościoła.

- To też były bardzo ważne chwile - wspomina ksiądz Hryniewicz. - Robotnicy przyszli po pomoc, ale sami jeszcze nie wiedzieli, czego chcieli. Były bardzo zróżnicowane nastroje. Oczekiwali ode mnie rozstrzygnięcia. I wtedy - nie z braku odwagi mojej, ani tych ludzi - podjąłem za nich decyzję. Podczas mszy odprawionej w intencji pracowników Zakładu, powiedziałem im, że ja na ich miejscu stawiłbym się do pracy. Wiem, do tej pory czuję, jak bardzo był to przełomowy moment. Czas potwierdził słuszność tej spontanicznej, już podczas trwania nabożeństwa podjętej decyzji. Przecież nie miało to najmniejszego sensu, żebym wysłał wtedy tych ludzi na barykady...Upływ nie tak znowu długiego czasu, konsekwentna postawa całego społeczeństwa, mogły przynieść efekty znacznie większe, niż ofiara z życia i krwi...Potem podczas trwania stanu wojennego staraliśmy się pomagać wszystkim potrzebującym pomocy, także represjonowanym. Oczywiście bez zwracania uwagi na różnice wyznaniowe, światopoglądowe, czy przynależność partyjną tych, którzy wtedy tej pomocy potrzebowali.

A potem, pod koniec lat 80., "miękkie" już wówczas władze wydały pozwolenie na budowę drugiego, potem również trzeciego kościoła.

- Od mojego przyjazdu do Kazimierzówki - mówi ksiądz Hryniewicz - to cała epoka...Wtedy nie było w Świdniku żadnych możliwości, dzisiaj działają trzy parafie...23 lata. Całe pokolenie! Wszystkie te lata poświęciłem Świdnikowi i jego mieszkańcom, z którymi zżyłem się tak bardzo, że nie wyobrażam już sobie bez nich życia. Proszę sobie wyobrazić, że przez te 23 lata ani razu nie korzystałam z urlopu. Tak bardzo podporządkowałem swoje życie Świdnikowi i jego mieszkańcom. Ale tak właśnie miało być...Jeszcze w seminarium prosiłem Boga o to, żeby mi dał takie placówki, w których będę miał dużo pracy. Bóg był dla mnie łaskaw. Wysłuchał mnie. Szczególnie właśnie tu, w Świdniku.
Przechodzę na emeryturę - to naturalne. Taka jest kolej rzeczy. Taki los - niezależnie od chęci zdziałania czegoś jeszcze. Trzeba go przyjąć z pokorą. Czy chciałbym w tym momencie powiedzieć coś do mieszkańców Świdnika, mojego drugiego w życiu ukochanego miasta? No, nie wiem.Może tylko chciałbym, skoro jest taka możliwość, przekazać im takie swoje, całkiem prywatne posłanie...Żeby nie tracili nadziei. Mówię to, chociaż i ja widzę wiele zła wokół nas. Boli mnie ten podział, który jest obecnie w Polsce. Ale nikomu nie wolno nigdy tracić nadziei. Trzeba szukać wokół siebie i w sobie dobra moralnego.
Chodzi o to, żeby ludzie nie wpadali w jakieś zwątpienie, żeby nie ulegli przeświadczeniu, że cały ten nasz wysiłek jest daremny. Bo tak nie jest! Ja osobiście jestem święcie przekonany, że ta zła passa, zarówno w dziedzinie ducha, jak i w dziedzinie materii, minie. I to już niedługo.

***
Pora kończyć rozmowę. Już powolutku do stołówki zaczynają schodzić młodzi księża. Gdzieś z sąsiedniego pomieszczenia dolatuje szczęk naczyń. Pora na obiad. Ale ksiądz dziekan jeszcze mnie nie wypuszcza. Jeszcze w naszej rozmowie nawiązuje do roli (w tej konkretnej, lokalnej społeczności)naszej gazety. Prosi, żebyśmy nadal właśnie tak, jak obecnie wykonywali swoje posłannictwo, swoją pracę.
Jest to dla nas najwyższy z możliwych wyraz uznania, Księże Dziekanie! Dziękujemy Ci za życzliwość, za dobre słowo, za całe 23 lata Twojej wytężonej pracy!
I w imieniu mieszkańców Świdnika zwracamy się do władz miasta z gorącym apelem o przyznanie Ci - jakże w tej sytuacji skromnego wyrazu wdzięczności - tytułu "Zasłużonego dla Miasta Świdnika" (otrzymał go w 1994 roku- przyp. red.). Należy Ci się on, jak mało komu. Obiecujemy, że będziemy obecni podczas uroczystości wręczenia Ci tego honorowego odznaczenia. I że na relację z tej uroczystości znajdziemy miejsce na pierwszej stronie naszej niewielkiej gazety.

Wysłuchał Cezary Listowski

Głos Świdnika nr 33/1993