4 dni, które wstrząsnęły Polską
Wspomnienia Ryszarda Kucia
8 lipca mija 33. rocznica Świdnickiego Lipca 1980, wydarzenia historycznego nie tylko dla Polski, ale i całej Europy. Protest pracowników Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego "PZL-Świdnik" rozpoczął strajki na Lubelszczyźnie, które objęły ponad 150 zakładów pracy i około 50 tysięcy strajkujących pracowników. Był też impulsem do fali strajków na Wybrzeżu. Wydarzenia z lipca 1980 roku wspomina Ryszard Kuć, który pracę w WSK-Świdnik rozpoczął w kwietniu 1965 roku, po ukończeniu Politechniki Warszawskiej. Przed oddelegowaniem do pracy w NSZZ "Solidarność" był projektantem systemów w zakresie zastosowania komputerów w zarządzaniu przedsiębiorstwem w zakładowym ośrodku przetwarzania informacji EPI. Podczas lipcowego strajku wybrany został do Komitetu Strajkowego, a we wrześniu wybrano go na wiceprzewodniczącego Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego Niezależnych, Samorządnych Związków Zawodowych Regionu Środkowowschodniego. W 1982 roku wraz z rodziną wyemigrował do Kanady.
4 dni, które wstrząsnęły Polską
Wiosną tego roku gościł w Świdniku Ryszard Kuć, działacz „Solidarności” z lat 80., od 23 lat mieszkający w Kanadzie. Odwiedził też redakcję Głosu Świdnika, co stało się okazją do wspomnień gorącego okresu strajków i rozmów o emigracji.
Przypomnijmy, Ryszard Kuć rozpoczął pracę w WSK-Świdnik w kwietniu 1965 roku, po ukończeniu Politechniki Warszawskiej. Przed oddelegowaniem do pracy w NSZZ „Solidarność” był projektantem systemów w zakresie zastosowania komputerów w zarządzaniu przedsiębiorstwem w zakładowym ośrodku przetwarzania informacji EPI. Podczas lipcowego strajku wybrany został do Komitetu Strajkowego, a we wrześniu wybrano go na wiceprzewodniczącego Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego Niezależnych Samorządnych Związków Zawodowych Regionu Środkowowschodniego.
Jego wspomnienia podzieliliśmy na dwie części – cztery dni strajków w WSK-Świdnik (8-11 lipca) oraz czas spędzony w obozach internowania i na emigracji.
Trudne decyzje
- Lipcowy strajk w WSK-Świdnik był znaczącym wkładem w ogólnopolski protest ludzi pracy, jaki miał miejsce latem 1980 roku. Rozpoczęli go 8 lipca robotnicy, a pracownicy umysłowi przyłączyli się dzień później – wspomina Ryszard Kuć. – W tym czasie byłem przewodniczącym wydziałowego koła starych związków zawodowych. Początkowo obserwowaliśmy strajkujących. Nie wiedzieliśmy, co robić. To były trudne decyzje, bo pamiętaliśmy, co zrobiono z ludźmi strajkującymi w 1970 roku. W EPI prawie 80% załogi stanowiły kobiety, więc dalsze kroki były jeszcze bardziej ryzykowne.
Próbowałem rozmawiać w Radzie Zakładowej, bo przecież związki powinny być z pracownikami. Niestety, nie było z kim mówić. Musiałem podjąć decyzję, tym bardziej, że wszyscy w dziale czekali, co zrobię. Powiedziałem, że idę przed biurowiec, a za mną wyszli pozostali pracownicy EPI. Później wypadki potoczyły się szybko. Jako przedstawiciel pionu ekonomicznego wybrany zostałem do Komitetu Strajkowego.
Ryszard Kuć notował najważniejsze wydarzenia każdego dnia strajku. Poniżej fragmenty jego zapisków.
8 lipca
Rano robotnicy trzeciego gniazda wydziału 320 zauważyli znaczne podwyżki cen artykułów spożywczych w wydziałowym barze. Cena kotleta schabowego wzrosła z 10,20 zł na 18,10zł. Stało się tak, mimo wcześniejszych zapowiedzi władz, że podwyżka cen mięsa nie obciąży konsumentów w stołówkach pracowniczych. Robotnicy przerwali pracę. Trwały gorące dyskusje. Sytuację próbował załagodzić kierownik wydziału, a później dyrektor zakładu. Wkrótce stanęły wydziały w hali nr 1, a o godz. 12.30 pozostałe wydziały produkcyjne WSK. O godz. 13 rozpoczęły się rozmowy przedstawicieli robotników z dyrekcją wytwórni. Żądania były głównie ekonomiczne – rekompensata finansowa za podwyżki, lepsze zaopatrzenie świdnickich sklepów. Dotyczyły również rzeczywistej reprezentacji robotników w związkach zawodowych.
Rozmowy nie przyniosły rezultatów. Zaczął się prawdziwy strajk. Pierwszy raz w Świdniku, bez przywódców, bez jednolitej organizacji i jakiegokolwiek doświadczenia. Zdeterminowanie załogi było tak duże, że pracy nie podjęła również druga i trzecia zmiana.
9 lipca
Robotnicy nadal nie pracowali, mimo że dyrekcja wszelkimi sposobami – prośbami i groźbami – próbowała ich do tego zmusić. Niektórzy pozostali na stanowiskach pracy, inni wyszli przed hale. Widok strajkujących robotników oraz ich nieustępliwość spowodowały, że dołączyli do nich pracownicy umysłowi. Był to wynik działania emisariuszy, którzy przenosili informacje między halami produkcyjnymi i biurowcem.
O godz. 10 zebrał się już kilkutysięczny tłum. Rozstawiono mikrofony i na schody biurowca wyszedł dyrektor w towarzystwie zakładowego pierwszego sekretarza partii i przewodniczącego rady zakładowej. Pierwsza wystąpiła Zofia Bartkiewicz, późniejsza przewodnicząc Komitetu Strajkowego. Powiedziała, między innymi: Mówię do was, jako członek partii i radna. Ja o żądaniach, które teraz wysuwacie mówiłam przez dwadzieścia parę lat, ale bez skutku. My się tego inaczej nie dobijemy, jak przez strajk. Popatrzmy na siebie. Stoimy tu wszyscy, ramię w ramię, robociarz i kapelusznik. Pamiętajcie, nie dajmy się skłócić. Wszyscy jesteśmy pracownikami. Wasze żony i matki stojące tu z wami są pracownikami biurowca, a wy, nasi synowie, mężowie i ojcowie stoicie przy maszynach. Ale razem tworzymy jedną rodzinę. Pamiętajcie, że zakład jest nasz i musimy o niego dbać. Nie może zginąć, ani być zdewastowany. O to was wszystkich bardzo proszę.
Były to proste słowa, trafiające do serc zgromadzonych przed biurowcem. Przyjęto je gromkimi brawami. Później wystąpili inni, ale najbardziej aktywni byli – Zbigniew Puczek i Zygmunt Karwowski.
Spotkanie nie przyniosło rozstrzygnięcia, więc zebraliśmy się jeszcze raz, po przyjeździe ministra, dyrektora zjednoczenia, wojewody, trzeciego sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR i naczelnika miasta. Dyrektor zakładu obiecał podwyżki o 300 zł, wojewoda zaopatrzenie w sklepach na poziomie Lublina, zaś minister usiłował przekonać strajkujących, że nic więcej nie może dla nas zrobić, bo w kraju jest trudna sytuacja gospodarcza. Uśmiechając się życzliwie, zakończył słowami: A teraz towarzysze idźcie do pracy, a my będziemy o was pamiętali. Zebrani przyjęli to gwizdami i śmiechem. Odezwały się okrzyki pod adresem władz: Do domu!
Strajkujący powoli rozeszli się. Dyrektor zjednoczenia i członkowie dyrekcji wytwórni poszli na wydziały namawiać robotników do podjęcia pracy. Obiecywali natychmiastowy przydział mieszkań, grozili zwolnieniami. Nikt się jednak nie nabrał na takie obietnice i próby zastraszenia. Ktoś głośno zapytał: Gdzie są taczki? Na co obaj panowie chyłkiem wycofali się do biurowca.
10 lipca
Załoga nadal strajkowała. Dyrekcja nie podjęła rozmów, bo nie miała wytycznych z góry. Zebrani przed biurowcem nie ustępowali. Skandowali główny postulat – 100 zł dla każdego oraz ułożone naprędce wierszyki, w stylu: Ministerku nie bądź taki, wyjdź do ludzi, nie rób draki. Jak się ludzie zdenerwują, to ci skórę wygarbują. Później słowo „ministerku” zastępowali „dyrektorku”, itp. Śpiewano Rotę, Wyklęty powstań ludu ziemi i pieśni religijne. Pod bramą zakładu gromadzili się świdniczanie, w większości rodziny strajkujących i emerytowani pracownicy wytwórni.
Nikt nie wyszedł do strajkujących. Później okazało się, że wspólnie z instruktorami bezpieczeństwa przygotowywali plan złamania strajku. W pomieszczeniach przyzakładowej szkoły zgromadzono w nowych, roboczych ubraniach członków ORMO. O tym, że planowano rozliczenie się z robotnikami świadczył fakt, że robiono zdjęcia strajkującym, a przed biurowcem pojawili się młodzi, wysportowani mężczyźni w czystych kombinezonach roboczych. Niektórym z kieszeni wystawały nowe, nieużywane narzędzia.
W tym dniu została przerwana łączność telefoniczna Świdnika z resztą kraju. Druga i trzecia zmiana nie podjęła pracy. Wieczorem pierwszy sekretarz komitetu zakładowego PZPR, w towarzystwie wojewody, odwiedzili w domach Zofię Bartkiewicz i Zbigniewa Puczka. Za zaniechanie strajku obiecywano jej talon na samochód i mieszkanie dla córki, a jemu zagrożono poważnymi konsekwencjami, jeżeli strajk będzie kontynuowany.
11 lipca
Przed rozpoczęciem pierwszej zmiany odbyły się odprawy aktywu partyjnego, związkowego i młodzieżowego, na których podano, że robotnicy zaprzestają strajków, a tylko nieodpowiedzialna grupa ciągle miesza i podburza – w takiej sytuacji należy zapewnić spokój i porządek. Aby uniemożliwić kontakt miedzy strajkującymi, władze utworzyły grupy złożone z aktywistów, które miały za zadanie obstawić drzwi do biurowców i nie wypuszczać pracowników na zewnątrz. Pozamykano także hale produkcyjne.
W jednym z wydziałów do pracy przystąpiły cztery osoby: sekretarz PZPR, przewodniczący oddziałowej rady związków zawodowych, przewodniczący ZMP i zastępca kierownika wydziału. Ten ostatni usiłował pracować na tokarce, ale nie umiał nawet zamocować materiału do obróbki. Łamistrajki nie wytrzymali jednak napięcia psychicznego i zaniechali pracy.
Podjęte przez władzę środki nie przyniosły oczekiwanego przez nie rezultatu – nikt nie podjął pracy, robotnicy otworzyli hale, a pracownicy z biurowca wyszli, mimo ustawionych straży. Znów zebraliśmy się przed biurowcem. Wybraliśmy przedstawicieli poszczególnych wydziałów, którzy zebrali się w sali konferencyjnej. Wybrano 11-osobowy Komitet Strajkowy, zaś pozostałe osoby stanowiły straż porządkową, dbającą o to, by nie doszło do prowokacji. Ludzie ci byli również łącznikami między Komitetem a poszczególnymi wydziałami. Trzyosobowe prezydium Komitetu stanowili: Zofia Bartkiewicz – przewodnicząca, Zygmunt Karwowski – zastępca i Roman Olcha – sekretarz. Z pozostałego składu Komitetu pamiętam niektóre nazwiska: Stanisław Pietruszewski, Józef Kępski, Zbigniew Puczek, Urszula Radek. Ja też byłem jego członkiem.
Komitet przystąpił do rozmów z władzami. Wcześniej jednak ustalono główne punkty porozumienia. Załoga zgłosiła 568 wniosków, z czego specjalnie wybrana komisja, po skomasowaniu powtarzających się żądań, ustaliła 110 istotnych punktów. Negocjacje trwały około ośmiu godzin. Najwięcej problemów było z żądaniem dotyczącym podwyżki o 1000 zł.
Komitet zgodził się także na zmianę nazwy z Komitetu Strajkowego na Komitet Postojowy oraz na to, by nie publikować treści porozumienia poza zakładem. Po odczytaniu jego treści przez zakładowy radiowęzeł, złożono go w tajnej kancelarii. Te środki ostrożności ze strony władz nie miały większego znaczenia, gdyż od 9 lipca coraz więcej zakładów pracy Lubelszczyzny rozpoczęło strajki.
Po czterech dniach i zgodzie dyrektora na nasze żądania, strajk został przerwany. Ostatecznie, porozumienie kończące strajk zawierało następujące punkty: podwyższenie zarobków i wzrost płac o dalsze 400 zł miesięcznie od 1 stycznia 1981 roku; stosowanie zasady rekompensaty zarobków w przypadku dalszego wzrostu kosztów utrzymania; poprawienie zaopatrzenia Świdnika w artykuły żywnościowe; nierepresjonowanie członków Komitetu Strajkowego, osób wspierających i wszystkich strajkujących oraz wypłacenie wszystkim strajkującym wynagrodzenia za czas strajku w wysokości jak za urlop – w zamian załoga wykona produkcję pracując w godzinach dodatkowych.
Postanowiono też, że pozostałe postulaty załogi przekazane zostaną, w zależności od kompetencji, dyrekcji zakładu, zjednoczeniu i ministerstwu, władzom administracyjnym miasta i województwa oraz władzom partyjnym. Nad ich realizacją miał czuwać Komitet Strajkowy.
***
Więzienna tułaczka – Włodawa
W noc wprowadzenia stanu wojennego zostałem aresztowany. Przewożono mnie do kilku obozów. Na początku, wraz z innymi internowanymi ze Świdnika i Lublina trafiłem do Włodawy, gdzie przebywałem od 13 grudnia 1981 roku do marca 1982 roku. W celach było zwykle po osiem osób, a ze mną „siedzieli”: Zbigniew Puczek, Antoni Grzegorczyk, Lesław Plaga, Waldemar Wesołowski, Jerzy Gregorowicz, Ryszard Jankowski i Krzysztof Proc – trzech robotników, nauczyciel akademicki, prawnik, konstruktor, projektant i student, czyli prawie cały przekrój społeczny.
Cela miała około 14 mkw. powierzchni. Zamykały ją metalowe drzwi z odchylanym na zewnątrz wziernikiem. W oknach grube kraty. Panowała ciasnota. Po celi mogły się poruszać jednocześnie tylko dwie osoby. Mieliśmy żelazne, piętrowe łóżka, stół, zlew z zimną wodą i sedes (załatwianie potrzeb fizjologicznych było bardzo krępujące – później zrobiliśmy zasłonę z koca). W celach było zimno, na dworze mróz.
Przez więzienny radiowęzeł poinformowano nas, gdzie się znajdujemy i jaki obowiązuje regulamin. Kilka dni musieliśmy słuchać przemówienia gen. Wojciecha Jaruzelskiego, a później muzyki poważnej i piosenek wojskowych.
Pierwszego dnia pobytu we Włodawie uwięzionych dokładnie zrewidowano – przez jakiś czas rewizję osobistą przeprowadzano co drugi dzień. Często przenoszono internowanych z jednej celi do drugiej.
Ponieważ aresztowania nastąpiły znienacka, mężczyźni nie zdążyli zabrać niezbędnych rzeczy, ciepłych ubrań – niektórzy nie mieli skarpet. Cierpieli palący, gdyż papierosy szybko się im skończyły. Strażnicy nie chcieli pomóc, dopiero więźniowie kryminalni podzielili się swoimi zapasami. Gdy po jakimś czasie można było zrobić zakupy w więziennej kantynie, wszyscy kupowali papierosy, bo przydziały były niewielkie, więc niepalący odstępowali je kolegom palącym. Poza tym należało się zrewanżować za otrzymaną wcześniej pomoc.
Wyżywienie było okropne. W posiłkach nie było śladu mięsa, rozkradanego pewnie przez pracowników więzienia. Na kolacje podawano czarny, zakalcowaty chleb i margarynę mleczną. Trudno się dziwić, że po kilku dniach wszyscy internowani mieli dolegliwości żołądkowe. Do picia dawano nam tylko czarną, niesłodzoną kawę zbożową, prawdopodobnie z dodatkiem środków uspokajających – tęskniliśmy za herbatą. W tym także pomogli nam więźniowie kryminalni, częstując nas swoimi przydziałami. Sytuacja się poprawiła, gdy mogliśmy dostawać paczki z domu, dwie w miesiącu, do 3 kg każda. Żywność i środki higieniczne otrzymywaliśmy także od organizacji kościelnych.
Najgorsze były pierwsze dni internowania i straszne uczucie niepewności o los rodziny i własny. Szczególnie martwiłem się o 16-letniego syna, bo młodzież w jego wieku bardzo aktywnie włączała się do walki z komunizmem. Mirek należał do niezależnego harcerstwa, uczestniczył w wielu akcjach. Córka miała wtedy 12 lat. Na początku nie mieliśmy żadnych wiadomości od rodzin. Władza nie powiadomiła ich, co się z nami stało. Mój pierwszy list żona otrzymała 21 grudnia. Korespondencja trafiała do nas z dużym opóźnieniem, czasem listy w ogóle nie były dostarczane. Uspokoiłem się trochę po wizycie księdza z okazji Bożego Narodzenia, który przywiózł nam wiadomości o naszych najbliższych. Pierwsze wiadomości o tym, co dzieje się w kraju otrzymaliśmy od osób z następnej grupy internowanych, którzy trafili tu za zorganizowanie strajków po ogłoszeniu stanu wojennego.
W warunkach więziennych trudno było wypełniać obowiązki religijne. Kościół szybko jednak wywalczył u władz możliwość odprawiania w niedziele i święta mszy świętej – we włodawskim więzieniu pierwsza została odprawiona w Boże Narodzenie. Uczestniczenie we mszy świętej było dla nas bardzo krzepiące, pomagało przeżyć ten trudny czas. Była to także okazja do zobaczenia kolegów z innych cel i przekazywania informacji.
Obawa o nasze dalsze losy i o rodzinę oraz towarzyszące nam zimno i złe wyżywienie było przyczynami narastającej liczby zachorowań, szczególnie na żołądek i korzonki nerwowe. Brakowało lekarstw, a wizyty u więziennego lekarza były ograniczane. Nawet ciężko chorych nie odsyłano do szpitala. Internowany Leszek Świderski chorował na serce, uwięzienie jeszcze bardziej podkopało jego zdrowie, nie pomogła interwencja władz kościelnych o natychmiastowe zwolnienie, uczyniono to dopiero w lipcu 1982 roku. Niestety, po kilku miesiącach Leszcze Świderski zmarł.
Więzienna tułaczka – Lublin, Załęże
26 marca 1982 roku połowę internowanych, w tym i mnie, przewieziono do obozu w Lublinie przy ul. Południowej. Tu były o wiele lepsze warunki. Cele zostawiano przez cały dzień otwarte. Internowani mieli też do dyspozycji trzy świetlice i pralnię z ciepłą wodą. Stopniowo wydłużono czas trwania spacerów do czterech godzin. Odbywały się one na większym terenie niż we Włodawie. Natomiast bardzo przygnębiająco wpływał na uwięzionych widok baraków i pieców krematoryjnych, położonych nieopodal obozu koncentracyjnego na Majdanku.
Byliśmy zaskoczeni, gdy zaczęto malować krawężniki, nabraliśmy pewności, że to zapowiedź ważnej wizyty. Rzeczywiście, 2 kwietnia przyjechali przedstawiciele Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Poinformowaliśmy ich o warunkach panujących we włodawskim więzieniu, gdzie zostało wielu naszych kolegów. Obiecali interweniować. Miesiąc później obóz ten zlikwidowano, a internowanych przeniesiono do Załęża i Kwidzynia.
Przez cały czas uwięzienia internowani uroczyście obchodzili dni: trzynastego i szesnastego każdego miesiąca, czyli daty wprowadzenia stanu wojennego i tragiczny dzień zamordowania, podczas strajku, siedmiu górników z kopalni "Wujek". Palono znicze wykonane z puszek wypełnionych margaryną. Za to zwykle pozbawiano internowanych na kilka dni spacerów.
W obozach prowadzono tajne wykłady na temat prawnych aspektów stanu wojennego oraz tego, jakie prawa przysługują podczas przesłuchań. Wykonano też potajemnie legitymacje "Solidarność Internowanych". Wyrabiano również krzyżyki z drewna i różańce z chleba.
Od 2 kwietnia przebywałem w obozie w Załężu koło Rzeszowa. Tam było gorzej niż w Lublinie, szczególnie na obmurowanych cementowymi płytami spacerniakach. W oknach cel, oprócz krat, zamontowano drobną siatkę drucianą. To powodowało szybkie męczenie i chorobę oczu. Natomiast bardzo dobrze zorganizowana była nielegalna produkcja pieczątek do stemplowania kopert i różnego rodzaju znaczków "Solidarności".
Uroczyście żegnaliśmy kolegów, których zwalniano do domów. Ustawialiśmy się na korytarzu w dwuszeregu i śpiewaliśmy hymn "Solidarności" oraz pieśni patriotyczne i religijne. Do tradycji należało wykonywanie wielkich napisów z okazji rocznic ważnych wydarzeń, na przykład, w rocznicę krwawego stłumienia protestu robotniczego w Poznaniu w 1956 roku, wykonaliśmy napis POZNAŃ`56. W każdym z wyznaczonych okien, na kracie, wykonywano z bandaża jedną, dużą literę lub cyfrę. Napis był widoczny dla ludzi przechodzących ulicą obok więzienia. Chcieliśmy w ten sposób pokazać mieszkańcom, że walczymy różnymi, dostępnymi nam środkami.
Więzienna tułaczka - Kielce, Nowy Łupków
8 lipca znów rozdzielono internowanych do różnych obozów w Polsce. Przyczyną była prowadzona przez nich głodówka, jako protest przeciw stanowi wojennemu. Następnym przystankiem w więziennej tułaczce był obóz przejściowy w Kielcach. Pod koniec lipca wróciłem do Załęża. Ten pobyt także nie trwał długo. Bunt źle traktowanych mężczyzn spowodował przewiezienie ich do Nowego Łupkowa w Bieszczadach.
Nareszcie mieliśmy lepsze warunki, bo więzienie nie było otoczone murami, lecz siatką, po raz pierwszy nie było sedesów wewnątrz cel i cieszyliśmy się z dużego spacerniaka oraz boiska do siatkówki. Wprawdzie na odgrodzoną część spacerniaka wypuszczano psy, ale były tak głodne, że gdy nakarmiliśmy je chlebem, nie chciały wracać do strażników. Widzenia z rodzinami odbywały się na świeżym powietrzu, więc wykorzystywaliśmy ten fakt do organizowania koncertów chóru i obozowej orkiestry. Później potajemnie je nagrywaliśmy i przekazywaliśmy na zewnątrz. Taśmy magnetofonowe rozchodziły się po całym kraju.
W Nowym Łupkowie powstały też obrazy. Jeden namalowano ku czci górników z "Wujka", drugi związany był z tragicznymi wydarzeniami w Nowej Hucie. Kontynuowaliśmy wykłady z historii, ekonomii. Były nawet treningi lekkoatletyczne.
Jedyne wyjście - emigracja
O wyjeździe z kraju zadecydowała rodzina. Żona straciła pracę, ja siedziałem w więzieniu, dzieci były jeszcze małe. I co dalej? Jak żyć, z czego się utrzymać? - Do tej pory decydowałeś ty i do czego to doprowadziło? Dlatego teraz ja podjęłam decyzję - powiedziała na jednym z widzeń żona i poinformowała mnie o kontaktach z ambasadą szwajcarską i kanadyjską. Zgodziłem się. Po otrzymaniu z Kanady zapewnienia, że nas przyjmą, dostałem przepustkę na załatwienie formalności. Potem znów mnie zamknęli. Na przesłuchaniu powiedziano mi, że jeżeli nie wyjadę z kraju, to nadal będę siedział w więzieniu. 30 października 1982 roku wyszedłem na wolność. Pożegnaliśmy się z rodziną i znajomymi. Spakowaliśmy walizki i 10 grudnia wyjechaliśmy z Polski.
Po wylądowaniu w Kanadzie przeżyliśmy szok. Wystarczyło przypomnieć sonie, skąd przyjechaliśmy, ten smutek na twarzach Polaków, spuszczone głowy przechodniów na ulicy, szarą codzienność, a tu nagle zobaczyliśmy inny kraj. Uśmiechnięci ludzie, mile nas witają, wszędzie pełne sklepy, czysto i kolorowo.
Naszym docelowym miejscem było miasteczko Kamloops, w prowincji Kolumbia Brytyjska. Góry, piękne widoki, zdrowe powietrze. Takie otoczenie było idealne, aby odpocząć po wielomiesięcznym internowaniu. Wynajęto nam mieszkanie, wyposażono w najniezbędniejsze sprzęty i ubrania. Skierowano nas na półroczny kurs, bo nasza angielszczyzna nie była tak dobra, jak się spodziewaliśmy. Dzieci rozpoczęły naukę w szkole. Bardzo szybko opanowały nowy język i z pozostałymi przedmiotami nie miały problemów. Syna szybko przesunięto o klasę wyżej niż był w Polsce, gdzie uczył się w klasie matematycznym w lubelskim Staszicu. W Kanadzie jest jednak niższy poziom nauczania niż u nas.
Niestety, nie mogliśmy znaleźć pracy. Najwyżej jakieś dorywcze zajęcia. Trudno się dziwić, bo bezrobocie w naszym mieście sięgało 30%. Dostawaliśmy pieniądze od kanadyjskiego rządu. Można było za to przeżyć, ale to żadne rozwiązanie. Przed nami nie było przyszłości. Nawiązałem kontakt z przedstawicielem brukselskiego biura "Solidarności" i na jego prośbę opisaliśmy z żoną naszą solidarnościową działalność w Polsce. Pojechałem do niego do prowincji Ontario. Tam łatwiej było znaleźć pracę. Początkowo zatrudniłem się jako tokarz. Po skontaktowaniu się z działającym w Toronto Stowarzyszeniem Inżynierów Polskich , poszedłem na organizowany przez nich dwuletni kurs dla emigrantów. Jeden z wykładowców był pracownikiem lotniczej firmy Mc Donnell Douglas i pomógł mi zdobyć tam pracę. Pracowałem jako konstruktor oprzyrządowania. Żona jeszcze dłużej poszukiwała pracy. Ponieważ z wykształcenia była ekonomistką, ukończyła w Kanadzie szkołę biznesu. Nadal pracuje, a ja jestem na wcześniejszej emeryturze. Powoli wykańczam nowy dom.
Wspominam tamte lata
Z biegiem czasu wszystko się ułożyło. Dzieci skończyły szkoły. Oboje byli prymusami. Bez problemu dostali się na uniwersytet. Córka Urszula została weterynarzem. Wymarzyła sobie ten zawód jeszcze jako dziecko. Wyszła za mąż za Polaka mieszkającego w Kanadzie. Przyjechał z rodzicami mniej więcej w tym samym czasie, co my. Ponieważ córka pracuje, to ja trochę jej pomagam w wychowywaniu wnuków - odwożę do szkoły, na różne zajęcia. Syn Mirosław jest informatykiem - zawsze marzył o komputerach.
Pamiętamy o Polsce. Nadal zachowujemy tradycje, obchodzimy polskie święta. W domu mówimy tylko po polsku. Córka i syn doskonale pamiętają język ojczysty. Gorzej z wnukami. Są trochę na bakier z gramatyką, szczególnie z odmianą przez przypadki. Starszy pójdzie w czasie wakacji do polskiej szkoły, więc nadrobi zaległości.
Nasza rodzina utrzymuje kontakty z Polonią w Toronto. Spotykamy się przy różnych okazjach. Prężnie działa polskie harcerstwo, a w nim młode pokolenie Kuciów. Wychodzi nawet polskojęzyczna gazeta, w której wydrukowano wspomnienia Anny Kuć o działalności charytatywnej w "Solidarności" (Anna pisała też inne artykuły, między innymi o polskich tradycjach i historii). Należymy do parafii pw. Matki Boskiej Królowej Polski, w której raz w miesiącu odprawiana jest msza za Ojczyznę. Polonia w Toronto jest bardzo zróżnicowana. Są powojenni emigranci. Oni trzymają się razem, kultywują tradycje swoich oddziałów. Mają sztandary, mundury. Podczas uroczystości dołączam do nich ze sztandarem "Solidarności". Jest też duża grupa ludzi "Solidarności" - ze Świdnika Antoni Grzegorczyk, z którym często się spotykam. Wspominamy tamte lata wspólnej działalności, dyskutujemy o najnowszych wydarzeniach w Polsce.
Podobnie jak inni emigranci tęsknimy za ojczyzną. Przede wszystkim za ludźmi, za rodziną, przyjaciółmi. Z otrzymywanych listów wiedzieliśmy o smutnej, polskiej rzeczywistości, o trwającym nadal stanie wojennym i zwolnieniach z pracy. Wspominam bardzo miło kolegów i koleżanki, z którymi pracowałem. Nawet teraz, po 23 latach, gdy ich odwiedziłem, wszyscy mnie uściskali. Dzisiaj z przejęciem stąpam po miejscach, po których kiedyś chodziłem w zakładzie oraz przy ul. Racławickiej i Czereśniowej, gdzie dawniej mieszkałem. W Polsce mam ojca oraz rodzeństwo, brata i siostrę. Jeżeli zdrowie pozwoli, przyjadę jeszcze do Polski. Może zabiorę wnuki.
Anna Konopka
Głos Świdnika nr 27-28/2005