Tadeusz Góra w moich wspomnieniach
aut. Ryszard Kosioł

Imponujące wyczyny i dokonania lotnicze gen. pil. Tadeusza Góry zostały wielokrotnie opisane w licznych publikacjach. Znając tego wspaniałego człowieka przez wiele lat, czegoś mi w tych opracowaniach biograficznych jednak brakowało. Kim był Tadeusz Góra jako człowiek, instruktor i wychowawca kilku pokoleń adeptów lotnictwa? Jak mi szczęśliwie danym było, przez trzy lata mogłem niejako na własnej skórze doświadczać skuteczność jego talentów instruktorskich i wychowawczych i póki moja pamięć jest jeszcze żywa, spisuję niniejsze wspomnienia w hołdzie pamięci tego wspaniałego pilota i człowieka.
Do Bielska trafiłem w 1949 roku, jako 16. letni chłopak, aby po tzw. małej maturze w Toruniu, dalszą naukę podjąć w liceum lotniczym. Byłem już po podstawowym szkoleniu szybowcowym i samolotowym, więc po załatwieniu formalności w szkole i zapewnieniu sobie skromnej kwatery, następnego dnia rano zameldowałem się w Aleksandrowicach, na lotnisku Aeroklubu Bielsko-Bialskiego. Natychmiast, przez ówczesnego instruktora Bohdana Urbanowicza i szefa mechaników Bolesława Matuszka, zostałem z marszu wprzęgnięty w tryby intensywnego życia lotniskowego. Sprzętu było pod dostatkiem i o możliwość latania nie trzeba było prosić. Szybko więc powiększała się w dzienniczku ilość wykonanych lotów, wylatanych godzin oraz zdobywanych uprawnień.
Jesiennego dnia, po wysokościowym locie na fali halniakowej, zamiast w Aleksandrowicach, musiałem późnym wieczorem wylądować na pobliskim lądowisku szkoły szybowcowej Żar, ówczesnej mekki powojennego polskiego szybownictwa. Mój szybowiec wyciągnięto do znajdującego się na szczycie góry Żar hangaru, mnie nakarmiono i zapewniono nocleg. Rano, podczas śniadania, gdy czułem się w obowiązku zameldować kierownikowi szkoły Adamowi Dziurzyńskiemu i instruktorowi Tadeuszowi Górze, byłem zaskoczony ich zainteresowaniem moją osobą. Wypytywali mnie o różne szczegóły z mojego krótkiego przecież życia, co potem kładłem na karb kilku artykułów prasowych, które wzięły mnie na ząb, jako najmłodszego wówczas polskiego pilota, który ukończył podstawowe szkolenia samolotowe w Ligotce Dolnej. Na pożegnanie Tadeusz Góra, ku mojej radości powiedział: „możesz przylatywać lub przyjeżdżać polatać na Żarze kiedy zechcesz”. Grzecznie, z udawaną powagą, podziękowałem, ale z radości chciało mi się śpiewać. Sławny Góra obdarzył mnie tak znaczącym przywilejem. Później przekonałem się, że takich wyróżnionych pilotów była spora liczba z całej Polski, bo z wyjątkiem miesięcy wakacyjnych, w szkole było na ogół więcej szybowców niż kursantów a Góra nie lubił, gdy szybowce zamiast latać, stały w hangarze. Oczywiście skwapliwie z tego przyzwolenia przez następne miesiące korzystałem. Tutaj „wylaszowałem się” na nowych dla mnie typach szybowców, odbyłem swój najdłuższy ponad 9. ciogodzinny lot oraz szereg lotów wysokościowych z wykorzystaniem fali halniakowej, nauczyłem się latać w chmurach, z Adamem Brzózką pobiliśmy w chmurze burzowej podwójny krajowy rekord wysokości na szybowcu dwumiejscowym.
Przez cały ten czas odczuwałem opiekę ze strony instruktora Góry, dającą mi poczucie bezpieczeństwa. Dyskretnie rozbudzał w nas, młodych adeptach latania, zdrowe ambicje, chęć doskonalenia się i potrzebę spełniania zawsze ze spokojem wyrażanych jego instruktorskich oczekiwań. Wieczorami chętnie wysłuchiwał nasze zwierzenia i zawsze słyszeliśmy od niego dobre rady, które sprawiały, że z różnych młodzieńczych kłopotów wychodziliśmy na ogół szybko na przysłowiową prostą. Towarzyszyło mi w tym czasie wrażenie, że powinienem się cieszyć z życzliwości okazywanej mi przez T. Górę, że nie mogę sprawić mu zawodu i tym starannej powinienem spełniać jego polecenia i stawiane mi zadania. Dużo później przyznał, że przypominałem mu w tym czasie jego własne młode lata, które przed wojną wypełniało mu intensywne latanie w Bezmiechowej, też z dala od rodzinnego domu.
Darząc go wielkim szacunkiem, z radością przyjąłem w 1950 roku wiadomość, że przenosi się on z Żaru do Bielska i obejmuje w Aeroklubie B-B stanowisko szefa wyszkolenia. Dla ciągle głodnych latania młodych, jak ja pistoletów nastały w Aleksandrowicach złote czasy. Lataliśmy „do syta” w dzień i w nocy, na różnych typach szybowców i samolotów, które T. Góra ściągał, wypożyczając prawie z całej Polski. Zapraszany na różne akcje, cedował je prawie zawsze na nas młodych. Ponieważ stawiałem wówczas latanie ponad dobre stopnie w szkole i nie miałem żadnych obowiązków rodzinnych, byłem zawsze dyspozycyjny i korzystałem z takich okazji najwięcej. Tak więc uczestniczyłem w pokazach, przebazowywałem samoloty i szybowce po całej Polsce, „wywoziłem” w Nowym Targu (w Centrum Wyszkolenia Spadochronowego) skoczków spadochronowych w dzień i w nocy, uczestniczyłem w akcji opylania lasów. Wyznaczony przez Górę, mogłem jako jeden z pięciu polskich pilotów, uczestniczyć w odbiorze od Czechosłowaków pierwszej partii samolotów Zlin26, mogłem latać dla filmu „Pierwszy start” itp. Odnosiłem wrażenie, że moje satysfakcje cieszyły również mojego instruktora.
Loty zapoznawczo-kontrolne na nowych typach samolotów, przybierały u T. Góry czasami niesamowity charakter. Na poniemieckim Bestmannie, a był to pierwszy dostępny samolot z silnikiem pracującym normalnie również w locie plecowym, Góra w pierwszym locie po kręgu nagle przejął stery i wywrócił samolot na plecy. Nie będąc na taki manewr przygotowany, zawisłem na pasach, musiałem wtulić głowę w barki i powstrzymywać nogi, aby nie wpadły pod tablicę przyrządów. Usłyszałem: „Ryszard, od dzisiaj mówimy sobie po imieniu”. Nastała cisza, bo zapomniałem języka w gębie. Jak ja, 17-letni smarkacz, mogę do tak zasłużonego pilota i swojego idola zwracać się po imieniu?! Góra zaś po chwili dodał: „Zresztą, co ja ciebie smarkaczu będę pytał. Za każde >>pan<< stawiasz butelkę i kwita”. Więc przez kilka tygodni na lotnisku często bywało wino, które w zacnym gronie wypijaliśmy, kiedy były po temu wzniosłe okazje. Innym razem, gdy na lotnisko przyleciał przedwojenny PWS 26, poprosiłem Górę o możliwość „zaliczenia” nowego typu do swojej licznej już wówczas kolekcji. Tadziu popatrzył na mnie ze swoim dobrotliwym uśmiechem i wskazując ręką samolot rzekł: „na co czekasz, zapuszczaj i leć”. Było to wbrew wszelkim obowiązującym regułom.
W jednym z wcześniej przeczytanych opowiadań Meissnera wyczytałem, że korkociąg plecowy to taka figura, w której można być skopanym własnymi nogami. Gdy zapytałem, czy to prawda, Góra odpowiedział: „na co czekasz; ubieraj spadochron, bierz Zlina, wdrap się na 2000 m i próbuj”.
Gdy trzeba było, Tadziu umiał również w razie potrzeby skutecznie pilota skarcić. Pewnego wieczora, gdy na lotnisku byliśmy tylko we dwóch, usłyszałem: „weź Kadeta i wykonaj na 100 m nad lotniskiem jedną powolną, sterowaną beczkę w lewo i taką samą w prawo - tak robiliśmy w Anglii po zaliczeniu zestrzelenia”. Po wykonaniu tego zadania tak mnie radość i duma poniosły, że dodatkowo zacząłem wykonywać serię przewrotów przez skrzydło, W pewnym momencie za bardzo wytraciłem prędkość i samolot chciał „wpaść” w korkociąg. Udało mi się jednak odzyskać sterowność nisko nad ziemią i co prędzej wylądowałem. Gdy podkołowałem pod hangar i wyłączyłem silnik, Tadeusz poszedł do kabiny i przez zaciśnięte zęby wydusił: „jeśli myślisz, że twój szef i instruktor to pajac (padło gorsze słowo), to jesteś w wielkim błędzie”. Następnego dnia przeprosiłem i obiecałem, że taka sytuacja się już więcej nie powtórzy. Przez następne dni nie śmiałem Górze patrzyć prosto w oczy.
Kiedy w budynku CSIS (Centralna Szkoła Instruktorów Szybowcowych) na lotnisku zwolnił się pokój, Tadeusz załatwił mi tam zakwaterowanie Przez zimę mieszkaliśmy w tej samej klatce i na tym samym piętrze. Latania zimą było mało i często czas wolny wieczorami spędzaliśmy razem. Pani Halina (była „wafka” - Służba Pomocnicza Kobiet Lotnictwa Brytyjskiego) podawała zwykle mocną herbatę i coś słodkiego „na ząb”. Synowie Leszek (aktualnie pilot śmigłowcowy) i Jurek bawili się na podłodze. Było ciepło i rodzinnie.wykle iśmy razem. Pani Mariapodłodze Tadeusz prowokowany do opowiadania o lataniu w Anglii, czynił to niechętnie, a jeśli już dał się wreszcie namówić, to były to opowieści o Anglikach i kolegach z dywizjonu, prawie nigdy o sobie. W 1950 roku zdałem w DLC-MK (Departament Lotnictwa Cywilnego Ministerstwa Komunikacji) wymagane egzaminy, ale na licencję pilota musiałem czekać do ukończenia 18 roku życia. Nie przeszkadzało to Górze w zatrudnieniu mnie na wymyślonym etacie pomocnika instruktora. Byłem mu za to bardzo wdzięczny, gdyż moje otrzymywane od rodziców „stypendium” było bardzo skromne.
Zaczęło się podstawowe szkolenie moich rówieśników i nadzorowanie lotów treningowych pilotów zaawansowanych na szybowcach i samolotach. Wśród tych drugich byli nawet moi nauczyciele ze szkoły, co Tadziu zarządził chyba z premedytacją, mając na uwadze moją częstą absencje na szkolnych zajęciach. Swoją „instruktorkę” pełniłem pod dyskretnym okiem szefa. Z inspiracji Tadeusza udało mi się jeszcze pobić jeden szybowcowy rekord Polski i z dwoma innymi instruktorami, Adamem Niżnikiem i Tadeuszem Studenckim, utworzyliśmy w 1951roku, jedną z dwóch pierwszych po wojnie, grupę zespołowej akrobacji samolotowej, demonstrując nasze umiejętności na centralnych i regionalnych pokazach lotniczych.
W 1952 roku nasze drogi się rozeszły. Po skończeniu szkoły skierowano mnie do pracy w Świdniku, gdzie powstawał nowy aeroklub a Tadeusz powrócił wkrótce do lotnictwa wojskowego. Gdy okazyjnie spotykaliśmy się na różnych lotniskach, zawsze było powitanie „na niedźwiedzia” i wzajemne relacje, odpowiadające na stereotypowe pytanie „co u ciebie nowego”. Cieszyłem się, że mogłem widywać Tadeusza w lotniczym mundurze. Jeszcze na Żarze momentami wyczuwało się odczuwany przez niego cichy żal, że po powrocie z Anglii musiał pożegnać się z mundurem.
Na początku lat 70., gdy opuścił szeregi pilotów wojskowych, coraz częściej widywałem go przylatującego na lotnisko w Świdniku. Tutaj wreszcie zawiązał nową rodzinę, którą otaczał troskliwą opieką. Ostatnim akordem jego pasji latania stały się śmigłowce. Miałem dużą satysfakcję z tego, że mogłem mu to ułatwić i chociaż w ten skromny sposób, po małej części, mogłem mu się zrewanżować za to, co dzięki niemu w młodych latach mogłem przeżyć i czego się nauczyć. Przez kolejnych kilka lat współpracowaliśmy ze sobą na wielu płaszczyznach w przykładnej harmonii. Przez ostatnie lata jednak Tadeusza zawiodłem. Nie zdołał mnie, mimo kilkakrotnych starań, namówić do założenia przy domu pasieki. Często powtarzał: „zobaczysz, jak pszczółki mądrze i pięknie latają”. Nie bardzo go przekonywało moje tłumaczenie, że po użądleniu przez szerszenia mam alergię na jad.
Kiedy tylko miałem stosowną po temu okazję zawsze nazywałem Tadeusza swoim ojcem lotniczym. Nauczył mnie nie tylko „mieszać sterami”, ale ponadto dał mi szansę przyswojenia sobie od niego czegoś, co w swoich myślach nazywam filozofią pracy lotniczej. Jego stosunek do młodych był zawsze budujący i wywoływał w nas postawy nacechowane solidnością (u.o stosunek do młodych był zawsze budujący i wywoływał w nas postawy nacechowane solidnością Pojęcie aktualnie niestety w zanipojęcie aktualnie niestety w zaniku), głodem latania, życzliwością do ludzi (szczególnie młodszych) i poszanowaniem dla wszystkich ludzi (szczególnie dla ludzi lotnictwa). Nie znam nikogo, kto choćby otarł się o Tadeusza, aby mógł o nim wyrażać się inaczej, niż w samych superlatywach.
Spisanie tych kilka wątków, wspomnień związanych z Tadeuszem, korciło mnie od dawna. Byłem jednak pewny, że po ich przeczytaniu lub wysłuchaniu, usłyszałbym od niego wyrzut: „Rysiu przesada i ponadto wazelina”.
Niestety, mój skromny wycinek w przebogatym kręgu życiowym Tadeusza Góry przerwał się 8 stycznia 2010 roku na świdnickim cmentarzu.
Generale i pilocie Tadeuszu Góra, cześć Twojej pamięci!

Ryszard Kosioł, Kazimierz Dolny, 9.01.2010 r.