Jak to z Głosem było...
15 listopada 1956 r. ukazał się pierwszy numer Głosu Świdnika. Przypominamy początki gazety i ludzi z nią związanych.

„ - Kolego Mieczysławie, zajmiecie się wydawaniem gazety zakładowej. Powołujemy was na redaktora naczelnego. Zezwolenie załatwimy w Warszawie, papier także się znajdzie. Rozglądnijcie się za ludźmi, a i w tym również pomożemy. ..”

Kolega Mieczysław, czyli Mieczysław Kruk, pierwszy redaktor naczelny Głosu Świdnik, kiwa głową i potwierdza, że tak właśnie wyglądał początek gazety. Siedzimy w mieszkaniu pana Mieczysława, w jednej z lubelskich kamienic przy Lubartowskiej. Półki i podłogi założone są książkami i gazetami. Na stole stos notatek, przygotowanych przez mojego rozmówcę, dotyczących Głosu Świdnika i ludzi, którzy pracowali w redakcji. Najpierw jednak pytam o wrażenia z pierwszego pobytu w Świdniku.

- Przyjechałem do Świdnika w lutym 1952 roku – rozpoczyna opowieść M. Kruk. – Na osiedlu robotniczym stało kilkanaście bloków. Nie było jeszcze posterunku milicji ani placówki służby zdrowia. W ambulatorium przyzakładowym urzędował akuszer Liwiak. Udzielał pierwszej pomocy. Zakład otoczony był dużym płotem z wieżyczkami strażniczymi. Jednostka wojskowa stacjonowała tu, gdzie była stara drukarnia, a dziś mieści się straż pożarna. Jednak przede wszystkim pamiętam park. Drzewa rosły w nim tak gęsto, że ciężko było przejść. Wiosną pojawiały się tam maliny, jeżyny, orzechy. W parku stała drewniana szopa - stołówka. W środku trzy duże konwie, z bigosem, zupą. Kotlety schabowe z surówką bywały rzadko. Często zaglądałem do tej stołówki. Posiłki kosztowały 5 - 6 złotych. Zacząłem pracę młodszego planisty na wydziale 42. Każdego dnia pytałem pracowników, o ich postępy. Odpowiedzi notowałem i wykreślałem na planach. Do godziny 15 roboty zawsze miałem sporo. Po pracy zaś redagowałem gazetki ścienne. Zrobiłem chyba z 10 numerów. Zamieszczałem w nich nie tylko typowo produkcyjne treści - plany, cyfry. Wtykałem tam też kolorowe zdjęcia z ilustrowanych dzienników czy tygodników, opowiadania z ciągiem dalszym w następnym numerze. Powoli pracownicy zaczęli te gazetki z zainteresowaniem czytać. Przychodzili nawet z innych wydziałów. Nie zagrzałem długo miejsca na wydziale ślusarsko – spawalniczym. Zaangażowali mnie do pracy w zakładowym radiowęźle.

PIERWSZY NUMER

Pan Mieczysław pokazuje fragment artykułu sprzed kilkudziesięciu lat, w którym znalazły się nazwiska osób pierwszego kolegium redakcyjnego. Zaznacza, że to bardzo ważna informacja i koniecznie muszę ją umieścić w swoim materiale. Brzmi tak: „Pierwszy numer gazety ukazał się w listopadzie 1956 roku. Liczył cztery kolumny druku o formacie A4. Redagowany był wówczas przez kolegium w składzie: Mieczysław Kruk- red. naczelny, Ryszard Kosioł, Zbyszko Kadłubaj, Włodzimierz Lorenc, Stanisław Lepak, Jerzy Olejnik, Marian Piłat, Henryk Sajdłowski, Mieczysław Zieliński – członkowie kolegium”.

M. Kruk uzupełnia: - Pomysłodawcą gazety był inżynier Jacek Makles. Wspomagali go Wit Prusinowski (późniejszy poseł na sejm) i Wacław Korzeniowski. To właśnie oni utorowali drogę do powstania gazety. Od razu zostałem rzucony na głęboką wodę. Nigdy wcześniej nie zajmowałem się drukarstwem. Musiałem wszystkiego uczyć się od podstaw. Siedziba redakcji mieściła się w radiowęźle. Pierwsze numery woziliśmy do drukarni w Lubartowie. Później zakład ją wykupił. Maszyny i urządzenia przywieźli do Świdnika. Kierownikiem naszej drukarni był wówczas Zdzisław Malinowski. Ale jeszcze tu nie drukowaliśmy. Przerzucono nas do Lubelskich Zakładów Graficznych na Unickiej. Dopiero stamtąd, po kilkunastu miesiącach, przenieśliśmy się do zakładu i tu zaczęliśmy drukować Głos. Kierownikiem drukarni został Zenon Dec. Pierwszy numer kolportował Aleksander Smalec. Stanął przy bramie z dużą torbą i sprzedawał. Ludzie wrzucali mu do puszki po 20 groszy. Nakład rozszedł się w mig. Początkowo gazeta wychodziła jako dziesięciodniówka, potem dwutygodnik, wreszcie jako tygodnik Pierwsze numery naładowane były tylko treściami zakładowymi, sprawozdaniami z narad partyjno-produkcyjnych czy związkowych, przemówieniami lokalnych oficjeli. Nie bardzo było więc co czytać. No, może znalazła się jedna strona z repertuarem starego kina, kącikiem humoru.

CENZURA CZUWA

Każdy numer przechodził państwową cenzurę. Był również czytany i cenzurowany przez sekretarza propagandy Komitetu Zakładowego PZPR, a także przez inspektorów Urzędu Kontroli i Publikacji Widowisk w Lublinie. Na moje pytanie, w jaki sposób redakcja sobie z tym radziła, M. Kruk odpowiada, że po prostu przestrzegano przepisów. Unikano spraw związanych z wojskiem, nie pisano o elektrociepłowniach, mostach, jednostkach i stopniach wojskowych. Najlepszym sposobem na cenzorów, którzy kręcili głowami na pewne treści, były firmowe reklamówki WSK. Wtedy stawiali pieczątkę „wolny do druku”. Więcej kłopotów było z sekretarzem propagandy. Kiedy redaktor Kruk puścił duży reportaż ze zdjęciami z pamiętnego meczu lekkoatletycznego Polska - USA na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia, został wezwany na dywanik i zrugany.

- To był materiał na dwie strony – wyjaśnia M. Kruk. - Sekretarz partii przeczytał, obejrzał zdjęcia i bardzo się oburzył: W to miejsce powinniście, towarzyszu, dać to i to, pisać o przyjaźni polsko-radzieckiej, a nie pokazywać, jak Polacy przechadzają się pod rękę z kapitalistycznymi Murzynami. Żeby mi się to więcej nie powtórzyło. No i się nie powtórzyło. Z tym materiałem wiąże się jednak inna, ciekawa historia. Do Warszawy pojechałam z Janem Tymczakiem, fotoreporterem. Na stadionie zgromadziło się około 60 tysięcy ludzi. Panował straszny ścisk. Zastanawialiśmy się, jak w takich warunkach zrobić dobre zdjęcia. I, proszę sobie wyobrazić, zupełnie przypadkiem znaleźliśmy identyfikator jakiegoś porządkowego. Dzięki tej tabliczce weszliśmy na sam środek stadionu, gdzie lekkoatleci, polscy i amerykańscy, przygotowywali się do występu. Siedliśmy tam. Janek narobił mnóstwo zdjęć. Wydanie gazety poszło jak świeże bułeczki, bo Świdnik był zawsze sportowym miastem.

LUDZIE GŁOSU

Głos Świdnika stał się nie tylko źródłem informacji o życiu załogi WSK i miasta, ale również kuźnią kadr dziennikarskich. Mieczysław Kruk podkreśla, że ludzie pracujący w redakcji zawsze byli pełni energii i zapału. Między pracownikami nie istniała niezdrowa rywalizacja. Nikt nie zadzierał nosa. Szefowie gazety oznaczali się spokojem, tolerancją i zaangażowaniem. Kadra dziennikarska świdnickiego Głosu stanowiła łakomy kąsek dla redakcji innych gazet.

Pan Mieczysław sięga do swoich notatek. Spisane drobnym maczkiem wspomnienia o jego współpracownikach pełne są najdrobniejszych szczegółów. Z dużym sentymentem, ale i humorem, w porządku alfabetycznym, przedstawia charakterystyki dziennikarzy:
Maria Balicka – jedyny szef półwiecza w spódnicy. Od pierwszych dni swojego panowania zdecydowanie postawiła na młodzież. Otoczyła się wianuszkiem młodych ludzi, którzy pisali o ciekawych sprawach dotyczących zakładu i miasta. Znajomość fachu Marii docenił później Dziennik Wschodni.

Andrzej Baryła i Bożena Wróbel – duet „operetkowy”. Dwie popularne postaci naszego tygodnika. Do ich obowiązków należał też obsługa radiowęzła. Miłe głosy znalazły uznanie wśród załogi. Z czasem oboje przeszli do Telewizji Lublin.

Alicja i Tadeusz Chwałczykowie – pionierzy Głosu. Ona „złote pióro” pierwszego dwudziestolecia gazety. Dbała o piękno języka polskiego. Koleżeńska, uczynna, pogodna i uśmiechnięta. Przeszła do Kuriera Lubelskiego. Nazwano ją lubelską Agatą Christie. Specjalizowała się w sprawach kryminalnych i sądowych. On – pasjonat lotnictwa. Miał wielu znajomych wśród pilotów, mechaników, szybowników, mistrzów sportu lotniczego. Jego artykuły ukazywały się również w Skrzydlatej Polsce. Założyciel amatorskiego klubu filmowego Rotor.

Jerzy Jurak – czwarty redaktor naczelny w historii gazety. Za jego rządów gazeta śmiało weszła w tematyką miejską. Nie był to łatwy czas dla zespołu, ale potrafił przemycić materiały, które nie cieszyły się poparciem władzy. Nikt nie wiem, jak on to robił.

Zdzisław Karpiński – zwany Zdzichem. Wesoły, rubaszny, sprytny chłopak. Pisał felietony. Przeniósł się do Tygodnika Chełmskiego.

Anna Konopka – zaadaptowała się w redakcji z szybkością błyskawicy. Pisze ciekawie, przejrzyście, w nienagannym stylu. Bardzo pracowita.
Marian Kos – drugi redaktor naczelny w historii gazety. Pełnił jednocześnie funkcję redaktora technicznego. Miał ciągotki do sportu, szczególnie lekkoatletyki. Zorganizował biegi przełajowe o puchar Głosu Świdnika. Imprezę powtórzono trzykrotnie. Został redaktorem technicznym w Sztandarze Ludu.

Andrzej Kwiek – jeden z filarów Głosu. Wszechstronnie uzdolniony dziennikarz. Bardzo szybko połączył pióro z mikrofonem. Gustował zwłaszcza w sporcie, swojej życiowej pasji. Z czasem przeniósł się do redakcji sportowej Kuriera Lubelskiego.

Cezary Listowski, Wojciech Samoliński – dwaj szefowie etosu „Solidarności”. Pierwszy z nich, redaktor biuletynu Grot, wprowadził do gazety dodatek literacki. Drugi, narodzony z podziemnej prasy solidarnościowej, deklarował pełną niezależność „Głosu”. Kolejny redaktor naczelny, Marek Naumiuk, uruchomił komputerowe łamanie gazety, która równocześnie przeszła na druk offsetowy. To był wielki przełom w historii Głosu Świdnika.

Adam Łysakowski – życzliwy, uczynny kolega. Kiedy ruszał w miasto, przynosił stamtąd sporo ciekawostek i informacji Wyznawał zasadę, że spieszyć się trzeba, ale powoli.

Jan Mazur – ochrzczony przez Jerzego Juraka mianem „wielkiego terminatora”. Stał się specem od lotnictwa. Po kilkunastu latach objął szefostwo gazety i steruje nią do dziś. Już 13 lat, co jest absolutnym rekordem.

Waldemar Ostrowski – wścibski i energiczny. Miał żyłkę do pisania. Dostarczał do redakcji sensacyjnych niekiedy materiałów. Przeszedł do puławskich „Naszych spraw”. Według nas uczynił to zbyt szybko.

Andrzej Siepsiak – dziennikarz, rysownik i wyborny tancerz w jednej osobie. Pisał o lotnictwie, o produkcji śmigłowców. Miłośnik filmów i Brucea Lee. Dobry kolega, solidny fachowiec, odnoszący się z szacunkiem do każdego. Jego „kreski” zdobiły gazetę.

Stanisław Strelnik – trzeci redaktor naczelny. Wielki orędownik wszelkich narad i odpraw. Udawał groźnego, ale nikogo nigdy z pracy nie zwolnił. Został naczelnym Głosu Budowlanego.

Małgorzata Tarnowska – miła, solidna, rzetelna. Świetnie znała rzemiosło dziennikarskie. Darzyliśmy ją wielką sympatią, czytelnicy także. Była uparta, inteligentna i twarda. Miała swoje zdanie, ale szanowała innych.

Irena Wierzchoś – wieloletni wiceszef redakcji. Trzeźwo myśląca, rezolutna, spostrzegawcza. Cieszyła się autorytetem i poważaniem. Odważna przy podejmowaniu nie zawsze łatwych decyzji pod nieobecność naczelnych. W jej przypadku porażki nie wchodziły w rachubę.

- Swój udział w tworzeniu gazety mieli też znakomici rysownicy: Kazimierz Sulewski i Andrzej Żubr, a także fotoreporterzy: Edmund Wesołowski,
Jerzy Sieczkarz, Zbigniew Piasecki, Jan Tymczak, Teresa Sugier, Krystyna Majkowska. Z pomocą dziennikarzom spieszyły zawsze sprytne sekretarki: Barbara Sulewska, Sylwia Krygier i Danuta Jasińska, które miały swoje „wejścia” w magazynie materiałów piśmienniczych czy sekretariacie dyrektora – pierwszy redaktor naczelny kończy opowieść o ludziach, którzy przez 54 lata tworzyli historię Głosu Świdnika.

DODEK I SPORT

Mieczysław Kruk, zafascynowany działalnością lubelskich dyskusyjnych klubów filmowych, postanowił założyć DKF w Świdniku. Uzyskał w Warszawie licencję i tak, na przełomie lat 50 i 60, powstał „Dodek”, który pod jego kierownictwem funkcjonował 20 lat, niejednokrotnie prześcigając się w wyświetlaniu filmów ze świdnickim kinem. Karnety szły jak woda. W klubie organizowano cykle filmowe, np. lato westernów, historia przedwojennego filmu polskiego. Zapraszano także interesujących gości, między innymi Bogdana Tomaszewskiego, legendarnego komentatora Polskiego Radia oraz Stanisława Mikulskiego, niezapomnianego odtwórcę roli Hansa Klossa. Spotkania cieszyły się ogromnym powodzeniem.

- Największym hitem był jednak przedwojenny film „Wrzos” – wspomina pan Mieczysław. - Wyświetlaliśmy go przez trzy dni, rano i po południu. Na widowni słychać było jeden wielki szloch. Przez ten film omal nie wyleciałem z posady. Żona kierownika wydziału kontroli wojskowej zrobiła awanturę z powodu miejsca w III rzędzie. Zostałem wezwany na dywanik do dyrektora Smolarkiewicza, aby wyjaśnić, jak to się stało. Odpowiedziałem, że jestem od sprowadzania filmów, a nie od przydzielania miejsc. Na to Smolarkiewicz, pół żartem, pół serio, powiedział, że rozwali mi tę budę, a mnie wyrzuci. Na szczęście nic takiego się nie stało.

Kolejnym zajęciem dziennikarza było prowadzenie klubu „Ikar”. Opowiada, że na początku było bardzo ciężko. Przyjeżdżali ludzie z Piask, Bełżyc, nawet Hrubieszowa. Urządzali awantury. Kontroler, Stanisław Zmorzysko, chociaż postawny mężczyzna, nie mógł sobie dać rady. Towarzystwo wchodziło do środka, przewracało stoliki. Nawet milicja miała kłopoty z zapewnieniem porządku. Pan Mieczysław wybrał więc największych cwaniaków ze Świdnika, dał im wejściówki na wszystkie imprezy, a w zamian zażądał zrobienia porządku. Wystarczyły dwa tygodnie i był spokój.
Mieczysław Kruk zajmował się również sportem. Z bokserami, piłkarzami i siatkarzami oraz nieodłącznym „sitkiem”, czyli mikrofonem, zjeździł wzdłuż i wszerz całą Polskę. Przez wiele lat był także komentatorem na stadionie Avii. Budkę, z której relacjonował przebieg meczów i sportowych imprez, do dziś nazywają „krukówką”.

- Po przejściu na emeryturę bardzo brakowało mi pracy w Świdniku. Tęskniłem za gazetą, za ludźmi. Żeby się nie nudzić, jeszcze przez półtora roku pisałem do działu sportowego Kuriera Lubelskiego – kończy swoje wspomnienia Mieczysław Kruk. I dodaje: Mimo że urodziłem się i mieszkam w Lublinie, czuję się świdniczaninem z krwi i kości. Proszę więc pana Burmistrza, by nie skreślał mnie jeszcze z ewidencji mieszkańców miasta. Świdnik to moje ukochane miasto.

Agnieszka Wójcik

Artykuł ukazał się w tygodniku Głos Świdnika nr 13/2010
fot. Agnieszka Wójcik