Mogłem mieć wygodne życie…
Zbigniew Zastawny

Mogłem mieć wygodne życie gdybym ograniczył się do zarobkowania poprzez muzykę. Mnie to nie wystarczyło. JUŻ NA III ROKU studiów w warszawskiej Akademii Muzycznej (dzisiejsza PWSM) rozpocząłem pracę jako muzyk cywilny w Orkiestrze Reprezentacyjnej Wojska Polskiego pod kierunkiem Arnolda Rezlera. Pozostały mi z tamtych czasów pewne przemyślenia. Na czym polegało życie artysty-muzyka, pracującego w orkiestrze zawodowej?

Na tym, by wyjść na estradę, zagrać partię utworu podyktowaną przez dyrygenta, zejść, spakować się — i dalej w drogę. Brak bliższego, dłuższego kontaktu z odbiorcami, a także marginesu swobody na pracę nie zdeterminowaną cudzymi gustami zniechęcały mnie. W końcu lat pięćdziesiątych, a więc w czasach, kiedy byłem jeszcze w liceum muzycznym, grałem na własną ręką popularny wówczas jazz nowo-orleański. Podczas studiów grywałem w klubach studenckich z zespołami jazzującymi, m.in. z muzykami, stanowiącymi dziś elitę muzyczną „Novi Singers". Próbowałem także sił w roli instruktora zespołów muzycznych przy SGGW, na Kickiego i w „Dziekance". Wtedy właśnie wyrobiłem sobie pogląd na temat muzyków-amatorów.

Nie uważam zdolnych amatorów za gorszych od zawodowców: są to, moim zdaniem, ludzie uprawiający inny zawód, którzy z różnych przyczyn nie stali się profesjonalistami. Ładunek emocji chroni ich przed rutyną i zmęczeniem swoją sztuką - zjawiskami dość częstymi w gronie profesjonalistów. Jakiej potrzebowałem drogi dla siebie? Takiej, która dawałaby szansę szerszego udziału w życiu społecznym, kulturalnym. W rok po otrzymaniu dyplomu ukończenia studiów w Wydziale Instrumentów Orkiestrowych (specjalność — klarnet), wyjeżdżałem z Warszawy z oceną bardzo dobrą, lecz także... niedosytem i niepewnością.

Poczucie równowagi dał mi Lublin. Wróciłem do miasta, w którym się wychowałem, szczególnie mile przyjęty w miejscu, gdzie zaczynałem uczyć się muzyki: w Domu Kultury Kolejarza. Miałem tu uczyć tym razem ja. Zostałem kierownikiem muzycznym instrumentalnego zespołu „Tendersi". Poznałem smak satysfakcji, kiedy coraz wyższy poziom „Tendersow" przynosił im uznanie także w formie wyróżnień i nagród, zaproszeń na występy zagraniczne. Do dziś utrzymuję z ,,Tendersami" kontakt, choć moje zainteresowania przeszły na inną formę zespołu. Co dzięki nim zyskałem? Rozwój doświadczenia, ponieważ wykonywaliśmy utwory własne; zaostrzenie spojrzenia, orientację w tym, co się dzieje w świecie muzyki. Jeżdżąc z tym zespołem, potem z „Ikersami", słuchałem i podpatrywałem innych — modyfikowałem, rewidowałem moją pracę, nie lekceważąc żadnego ze spostrzeżeń. Mając wgląd w literaturę, osłuchanie, znając historię jazzu, mogłem całą tę wiedzę wykorzystać w pracy z amatorami.

Ludzie ci nie mają na ogół wystarczającego przygotowania. Zastanawiałem się, jak mimo tego grać z nimi interesującą muzykę, zaszczepić entuzjazm do twórczego muzykowania, przekazać ideę tak, by zrozumiano: trzeba prosto, ale bez sztampy, ze świadomością tworzenia, a nie odświeżania tego, co wyjęte zostało z „prosektorium".

Jestem zdecydowanym zwolennikiem twórczego ruchu amatorskiego. Zabawa w tworzenie nie przynosi nikomu szkody — opłaca się, bo nosi w sobie wartości kulturotwórcze. Czy wobec takiej perspektywy mogłem zazdrościć kolegom, pracującym na zasadzie: tak masz robić, nie inaczej? Ja wyznaję inną zasadę: pracuję, bo lubię, a nie — że chcę zarobić. Że przeczę samemu sobie, będąc „na etacie" w filharmonii? Bynajmniej. Praca w filharmonii pozwala mi na bieżący kontakt z kulturą muzyczną i kształcenie własnego warsztatu. Poza tym dorobek muzyki symfonicznej pomaga mi prawidłowo pojmować nowoczesność w muzyce.

Sukcesy „Tendersów" zwróciły uwagę Wojewódzkiego Domu Kultury: jest człowiek, czujący się odpowiedzialny za ruch amatorski. Powołano mnie na stanowisko konsultanta WDK, co równało się nadzorowi nad zespołami dużego wówczas (w 1969 roku) województwa. Konsultacje muzyczne dla zespołów województwa lubelskiego i ościennych, działalność dydaktyczna: wykłady, prelekcje, seminaria z zakresu aranżacji i problemów wykonawczych oraz muzyki młodzieżowej w punktach województwa i poza nim (w Katowicach, we Wrocławiu) to obowiązki, które przyszło mi spełniać.

W 1972 roku przyznano mi instruktorską kategorię specjalną "S". W ślad za tym — nowe funkcje. Uczestniczyłem w pracach komisji weryfikującej instruktorów, przewodniczyłem komisjom ocen bądź wchodziłem w skład jury przeglądów różnego szczebla. Nie potrafię wymienić wszystkich imprez plenerowych, w których mi powierzano kierownictwo muzyczne. Jeśli dodam do tego pracę społeczną w POP filharmonii, TPPR w Zarządzie Miejskim (sekcja propagandy), KW PZPR (zespół ds. kultury), SPAM i publikacje prasowe na temat ruchu amatorskiego, to mogę powiedzieć, że dopiąłem jednego na pewno: związałem się z ludźmi. Czasem wprawdzie zastanawiam się czy nie wziąłem za wiele na moje barki, niełatwo jest jednak wyleczyć się z „choroby społecznej". Tym bardziej, że czuję się doceniany. Uzbierałem niemało dowodów uznania. Wśród nich znalazły się nagrody wojewódzkie i CRZZ, a także Zarządu Głównego ZZM dla „Ikersów", z którymi współpracuję od 1970 roku. Otrzymałem wyróżnienia -„za twórczy wkład do rozwoju współczesnej muzyki młodzieżowej" i „za wybitne, zasługi dla ruchu amatorskiego". Zakupiono kilka moich kompozycji z tekstem ludowym lub do słów utworu poetyckiego — oraz utworów instrumentalnych (Polskie Radio w Lublinie, Ministerstwo Kultury i Sztuki, PR i TV w Warszawie).

Od jesieni 1970 roku trzy, cztery, a przed występem nawet pięć razy w tygodniu dojeżdżam z Lublina do Świdnika. Próby z „Ikersami", zespołem instrumentalno-wokalnym WSK, trwają od godziny 17 do 22. Jak tu trafiłem? Przez przypadek. „Ikersi" wiele już zrobili, to prawda, na wiele jednak jeszcze ich stać. Nie zawężamy zainteresowań do jednego gatunku muzyki, dlatego w repertuarze „Ikersów" znajdują się pozycje od piosenki pop, retro, poprzez folk, blues, jazz-rock do piosenki żołnierskiej i kabaretowej. Jest to zespół, od którego nie chciałbym jeszcze odejść. Chociaż czasem... No, cóż. W czasie imprez ogólnopolskich, organizowanych przez ZG ZZM, obserwujemy ogromne zainteresowanie macierzystych zakładów swoimi reprezentantami. I zazdrościmy zespołom z URSUSA czy z DOZAMETU troskliwej opieki.

Przerwijmy w tym miejscu opowieść ZBIGNIEWA ZASTAWNEGO. Niech to będzie rzecz o nim. Do „Ikersów" powrócimy, jako że są przypadkiem, dostarczającym materiału do rozważań na temat o wiele szerszy.

not. M. P.
Magazyn "Metalowiec" 16 października 1976 s.9