Polubiłem to miasto.
Henryk Wójcik

Jubileusz 55 lat istnienia Świdnika stanowi dobrą okazję do wspomnień. Dzieje miasta to przede wszystkim historie ludzi, którzy tu mieszkają, zachęcamy więc Państwa do podzielenia się z nami swoimi doświadczeniami i opowieściami z dawnych lat. Jako pierwszy o swoich przeżyciach opowiedział Henryk Wójcik. Urodzony w 1929 r. w Brzeziczkach koło Piask, do Świdnika trafił w 1951 r. i tu już pozostał. Jest jednym z pierwszych budowniczych naszego miasta.

- W 1949 roku podjęto rządową decyzję o budowie zakładu WSK i osiedla na 10 tys. mieszkańców – rozpoczyna swoją opowieść pan Henryk. - Przedwojenne przepisy określały, że odległość osiedla od zakładu o znaczeniu wojskowym, strategicznym, a taki właśnie miał powstać, powinna wynosić minimum 2 km. Lubelskie władze budowlane wyznaczyły więc miejsce na osiedle między lasem adampolskim a obecnym osiedlem Felin. Gdyby tej decyzji nie zmieniono, to bylibyśmy teraz jedną z dzielnic Lublina. W czasie, gdy opracowywano plan zagospodarowania przestrzennego i przystąpiono do procedur wywłaszczenia, przyjechało dwóch radzieckich i dwóch polskich specjalistów. Zobaczyli, że teren graniczący z letniskową miejscowością Adampol nie był zbytnio zagospodarowany i uznali, że dla wygody pracowników zakładu, osiedle powstanie tuż obok niego, na gruntach Nowego Krępca i częściowo Adampola. Rosjanie nie przestrzegali żadnych przepisów. Władze lubelskie były obrażone, że na przekór ich decyzji wybrano inną niż pierwotnie zaplanowano lokalizację. Opracowano nowy plan zagospodarowania i wywłaszczono ludzi. Nie działo się to zgodnie z przepisami, ale takie były decyzje wojewody. Na ich podstawie zajmowano teren. Nie pomogły awantury, ani krzyki wywłaszczanych mieszkańców. Decyzja była nieodwołalna.

TAK TO SIĘ ZACZĘŁO…

- Przyjechałem do Świdnika w lutym 1951 roku, na podstawie przeniesienia służbowego Ministerstwa Budownictwa Przemysłowego. Otrzymałem dokumentację i miałem budować osiedle mieszkaniowe dla WSK. W tym czasie były już rozpoczęte wykopy pod cztery piwnice budynków przy ulicy Okulickiego 1, 2, 3 i 4 oraz zaplecze budowy. Symboliczny kamień węgielny pod pierwszy budynek położyliśmy, w obecności dyrektora WSK inż. Białego i dyrektora przedsiębiorstwa budowlanego Mieczysława Banasika, 4 marca 1951 roku. Było to bardzo uroczyste wydarzenie.

Jednak prace się opóźniały, bo nie było odpowiedniego sprzętu, więc nastąpiła generalna reorganizacja budowy. Od 12 lipca 1951 roku Lubelskie Przedsiębiorstwo Budownictwa Przemysłowego realizowało budowę zakładu, zaś Warszawskie Przedsiębiorstwo Budownictwa Mieszkaniowego zajęło się budową osiedla mieszkaniowego. Tory w sposób naturalny rozdzieliły te inwestycje.

Od tego czasu byłem kierownikiem odcinka, z przydziałem budowy na terenie zakładu WSK. Codziennie składaliśmy telefoniczne raporty do Warszawy, raz w miesiącu przyjeżdżali do nas przedstawiciele Ministerstwa Budownictwa, a czasami nawet sam minister, żeby sprawdzić postęp prac. W marcu 1957 roku zakończył się pierwszy etap budowy WSK i likwidowaliśmy sprawy związane z przedsiębiorstwem, np. burzyliśmy drewniane baraki. Część budowlańców, którzy przyjechali ze wsi, a szukali stałego miejsca zatrudnienia, przeszła do pracy w WSK.

DAWALIŚMY DOBRY PRZYKŁAD

- Najbardziej zapadła mi w pamięć budowa bloku przy ulicy Sławińskiego, dziś Niepodległości, w którym kiedyś mieściła się restauracja Kosmos. Miał być przeznaczony na luksusowe mieszkania dla pracowników dyrekcji WSK. Kiedy jesienią 1959 roku objąłem kierownictwo, jego budowa była opóźniona i minister, który dawał na to środki finansowe, zapowiedział, ze jeśli do końca roku pieniądze nie zostaną wykorzystane, to „wióry się w Świdniku posypią”. Dyrekcja WSK zapewniła nas, że jeśli budynek stanie do końca roku, to dostaniemy 20 tys. nagrody, 10 talonów na motocykle i jeszcze przydziały na mieszkania. Prawdę mówiąc, chyba nie wierzyli, że to się uda. Zaczęliśmy pracę na dwie zmiany, kierowałem budową nawet w nocy. Gdy pewnego razu zbuntowali się operatorzy żurawia, nie chcieli pracować po kilkanaście godzin, bo przepisy BHP im nie pozwalały, to jeździłem do Lublina szukać ludzi na zastępstwo. Zanim jednak ich znalazłem, betoniarze zeszli z budowy. Był środek nocy, a ja chciałem jeszcze cały strop zabetonować, bo inaczej nie zdążyłbym z planem. Wyciągnąłem więc ludzi z łóżek, obiecałem im większe pieniądze i jakoś wykonaliśmy ten strop. Po dwóch dniach murarze mogli już stawać do pracy. W ten sposób udało się wykonać plan jeszcze przed świętami. I rzeczywiście, dostaliśmy za to nagrody, motocykle.

Pamiętam też, że kiedy w styczniu stawialiśmy budynek, gdzie dziś mieści się oddział banku PKO, to dyrektor ściągnął ekipę dziennikarzy z Kuriera Lubelskiego i Sztandaru Ludu, żeby pokazać w jak przykładny sposób buduje się w Świdniku w warunkach zimowych.

BYWAŁO WESOŁO

Zdarzały się też jednak i takie historie, o których teraz pewnie nikt już nie pamięta. Ze względu na specyfikę produkcji WSK obiekty przekazywane były do użytku w sposób bardzo skromny, bez żadnych fet i uroczystości. Dopiero na otwarcie basenu zorganizowano wyjątkowo dużą imprezę, grała orkiestra dęta. Stoliki ustawiono przy basenie, do którego wpuszczano wodę. Pierwszy wskoczył w nią ówczesny dyrektor handlowy WSK Paweł Drożdżyński. Na drugi dzień nie było już wesoło, bo okazało się, że w basenie nie ma wody. Zaraz pojawiły się komentarze, że orkiestra grała tak głośno, że popękały mury i woda wyciekła. Trzeba było szybko ściany uszczelnić, wysmarowano je więc czarnym lepikiem. Nie wyglądało to jednak estetycznie, więc ktoś wpadł na pomysł, żeby je pomalować farbą. Spryskano ściany basenu srebrzanką, ale kto wychodził z wody, miał na ciele srebrne smugi. I znowu była sensacja w Świdniku.

Jesienią 1952 roku zakład pilnowany był jeszcze przez żołnierzy. Otaczało go kilka wieżyczek strażniczych. Pewnego dnia, gdy służbę miał młody żołnierz, zapalił się barak biurowy. Chłopak ugasił ten pożar zanim dotarła straż pożarna. Wyróżniono go przed całą jednostką, dostał awans i 14 dni urlopu. W tym czasie UB przeprowadziło śledztwo. W końcu za sabotażystę uznali kierownika i zamknęli go na kilka tygodni do aresztu. Tymczasem z urlopu wrócił bohaterski żołnierz. Niebawem wybuchł kolejny pożar i on znów go ugasił. Tym razem jednak wyszło na jaw, że to on był sprawcą podpalenia. Dostał za to 90 dni aresztu.

ZOSTAŁY TYLKO WSPOMNIENIA

Pan Henryk przez ponad dwadzieścia lat nadzorował kilkadziesiąt budów w Świdniku. Był też przez cztery kadencje radnym Miejskiej Rady Narodowej, a przez dwie Powiatowej Rady Narodowej. Otrzymał kilka odznaczeń. Najcenniejsze dla niego to złoty Krzyż Zasługi oraz Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, które otrzymał za pracę zawodową i działalność społeczną.

Po przejściu na emeryturę jeszcze przez wiele lat ciężko mu się było rozstać z budownictwem. Nadzorował m. in. budowę szkół w Dominowie i Krzesimowie, budowę kościoła pw. Św. Józefa w Świdniku, przebudowę węzła drogowego w obrębie wiaduktu w Świdniku.

Dziś z nostalgią wspomina wspaniałe lata pracy przy budowie naszego miasta, w którego problemy społeczne oraz sprawy dotyczące rozwoju był mocno zaangażowany.

Agnieszka Wójcik
Głos Świdnika nr 7 (1865), 13.02.2009 r., s. 6