Wspomnienia ciągle żywe.

Bracia Eugeniusz i Ryszard Kręgliccy dzieciństwo spędzili na piętnastohektarowym gospodarstwie położonym niedaleko lotniska. Chętnie dzielą się wspomnieniami z tamtych lat, pełnych ciekawych, ale i dramatycznych wydarzeń. Rodzina państwa Kręglickich przeprowadziła się do Kolonii Świdnik (obecnie ul. Nadleśna) ze Świdnika Małego. Aniela i Józef mieli już dwie córki - Kazimierę i Zofię oraz trzech synów – Mieczysława, Eugeniusza i Ryszarda. Dom i budynki gospodarcze wybudowali około 1930 roku. Bracia do dziś wspominają otwarcie szkoły pilotów w czerwcu 1939 roku, bo to była wielka atrakcja nie tylko dla najmłodszych, ale i dla dorosłych z całej okolicy.

- Jako wiejskie dzieci, które do tej pory nie jeździły nawet do miasta, byliśmy bardzo ciekawi tego, co działo się na lotnisku – z uśmiechem mówi Eugeniusz Kręglicki. - Przyjechała delegacja ówczesnych lubelskich władz, naczelny wódz, marszałek Edward Rydz – Śmigły. W jednym z hangarów ustawiono ołtarz polowy, przy którym odprawiono nabożeństwo. Obserwowaliśmy wszystko z otwartymi buziami. Byliśmy bardzo dumni patrząc na polskich żołnierzy, oficerów i generalicję uczestniczącą w tej uroczystości.

CZASY OKUPACJI

Rodzinny dom braci Kręglickich, wybudowany ok. 1930 r.Kilka miesięcy później już nie było wielu powodów do radości:
- Drugiego lub trzeciego września 1939 roku, na błękitnym, słonecznym niebie pojawiły się niemieckie samoloty – wspomina Ryszard Kręglicki. - Na pracujących w polu ludzi spadły bomby. Byli pierwsi zabici. Strach ogarnął całą rodzinę, sąsiadów, a szczególnie nas, dzieci. Obawialiśmy się bombardowania lotniska i naszego gospodarstwa. Dom i budynki gospodarskie pokryte były błyszczącą ocynkowaną blachą, stanowiły więc łatwy cel. Pamiętam takie noce, gdy wyrwany ze snu uciekałem z całą rodziną w pole, byle jak najdalej od domu. Wybuchy bomb, spadających głównie na Lublin, potęgowały przerażenie i wzbudzały nienawiść do Niemców. Te nocne naloty, dla siedmioletniego dziecka stanowiły ogromne przeżycie.

Na początku października, do wioski wkroczyli niemieccy żołnierze. Jechali na motocyklach, w samochodach, uzbrojeni po zęby w pistolety i karabiny maszynowe. Nie było ich wielu, ale Polacy i tak odczuwali strach. Na koszary wojskowe zajęli budynek szkoły w Świdniku Małym, więc dzieci nie mogły uczęszczać na zajęcia. Kilka miesięcy później, przy szosie mełgiewskiej ( na terenie Kolonii Świdnik) postawili kilka drewnianych baraków, w których stacjonowali przyjeżdżający z frontu żołnierze Wermachtu. Do okolicznych rolników przychodzili po jajka i inne produkty żywnościowe. Wyznaczyli też wysoki kontyngent, czyli przymusowe dostawy zboża i zwierząt hodowlanych.

W 1941 roku, około siedmiu kilometrów od domu państwa Kręglickich, na Majdanku, Niemcy założyli obóz koncentracyjny.
- Postawili baraki obozowe, komory gazowe i krematorium do spalania ciał zamordowanych Rosjan, Żydów, Polaków i Cyganów – opowiada pan Ryszard. - Wiatr wiejący w naszą stronę niósł z dymem swąd spalenizny, grozę śmierci i męczeństwa. Żyliśmy w ciągłym strachu. Niemcy przywozili do obozu na Majdanku oraz do podobozów w okolicznych miejscowościach jeńców sowieckich, Żydów z getta w Lublinie, Polaków złapanych w odwecie za akcje zbrojne ruchu oporu.

Po wybuchu wojny niemiecko – sowieckiej ze świdnickiego lotniska zaczęły startować samoloty, które miały bombardować tereny Związku Sowieckiego. Dzieci liczyły, ile maszyn wzbiło się w powietrze i ile wróciło. Zdarzały się przypadki „niepełnych” powrotów, co bardzo cieszyło Polaków, którzy życzyli okupantowi jak najgorzej i liczyli na jego rychłą klęskę.

W tym czasie miejscowi rolnicy udzielali schronienia rodzinom wypędzonym przez okupanta z terenów województwa poznańskiego i pomorskiego. Ludzie ci musieli zostawić cały dobytek dla osiedlających się tam Niemców, a na Lubelszczyznę przyjechali bez żadnych środków do życia. U stryja panów Kręglickich zamieszkała rodzina z Pomorza. Mały Rysio Kręglicki zaprzyjaźnił się nawet z jednym z chłopców. Po wojnie rodzina ta wróciła do swojej miejscowości.

Dni powszednie były ciężkie, coraz bardziej dokuczał brak żywności, bo Niemcy wyznaczali coraz większe kontyngenty, a do gospodarstw przychodzili też partyzanci z ruchu oporu, by rekwirować żywność. Przeciwko temu nikt akurat nie protestował. Wprost przeciwnie, częstowano ich mlekiem i chlebem pieczonym przez gospodynie. Walczyli przecież ze znienawidzonym okupantem. W czasie wojny rolnicy unikali wyjazdów do Lublina. W Świdniku działał sklep, w którym zaopatrywali się w mydło, naftę, papierosy, tytoń. Mimo złej sytuacji i smutku panującego w każdym domu, nie zapominano o starych polskich tradycjach, szczególnie tych świątecznych.

- Na święta Bożego Narodzenia zawsze ubieraliśmy choinkę, zapalaliśmy na niej świeczki, wieszaliśmy skromne bombki – mówi pan Eugeniusz. - Mama przygotowywała wieczerzę wigilijną. Nie było tylko prezentów. Wtedy nikt o tym nie myślał. Na pasterkę chodziliśmy do kościoła św. Agnieszki aż na Kalinowszczyznę. W naszej wsi nie urządzaliśmy jasełek, ale w Świdniku Małym, raz czy dwa były zorganizowane. Na Wielkanoc zaś biegaliśmy po sąsiednich domach i oblewaliśmy się nawzajem wodą.

UCZNIOWSKA CODZIENNOŚĆ

Wprawdzie Niemcy zajęli szkołę, ale jej kierownik Roman Grega zadbał o to, by dzieci miały gdzie się uczyć. Pan Eugeniusz tak wspomina ten okres:
- Przed wybuchem wojny do szkoły chodziliśmy w Świdniku Małym, natomiast od września 1940 roku nauka odbywała się już częściowo w domach, a latem to nawet w stodołach u kilku rolników. Mimo niezbyt dobrych warunków, lekcje wyglądały podobnie do dzisiejszych - 45 minut, potem przerwa. Nauczyciele, pamiętam panią Sitawską i Złamańcową, uczyli według programu przedwojennego, stawiali stopnie, normalnie odpytywali. Klasy były dosyć liczne, bo po dwadzieścia, dwadzieścia parę osób. Książkę miał tylko nauczyciel. Była tablica, więc tam zapisywał informacje, a my przepisywaliśmy wszystko ołówkami do zeszytów. Uczyliśmy się raczej chętnie, dzieci były wtedy grzeczne, uczniowie czuli do nauczycieli szacunek. Owszem, zdarzało się, że jakiś urwis przeszkadzał, ale to naprawdę były sporadyczne przypadki. Za nieposłuszeństwo dostawało się po rękach linijką. Ale nawet jeśli ktoś oberwał linijką, to rodzicom się nie poskarżył, bo jeszcze dostałby od ojca lanie. Pamiętam też, że czasami kierownik chodził z kijem i gdy chłopcy za bardzo dokazywali, to im dołożył. Do szkoły chodziliśmy zazwyczaj na piechotę. W zimie, jak były bardzo duże śniegi, to któryś z rodziców zbierał kilkanaście dzieciaków ze wsi i odwoził saniami. No i te małe dzieci, pierwszoklasiści, też były wożone. Starsze dawały sobie radę same, zahartowane były. Po lekcjach pomagaliśmy rodzicom w gospodarstwie i na polu. Wykonywaliśmy lżejsze prace, na przykład w czasie żniw kręciliśmy powrósła. Na zabawę nie było wtedy zbyt dużo czasu. A jak już go mieliśmy, to zazwyczaj biegaliśmy boso po okolicy, bo przecież nie było żadnych zabawek czy gier takich, jak dziś dzieci mają.

WYCZEKIWANE WYZWOLENIE

W roku 1944 Niemcy wycofali się ze Związku Sowieckiego i ze wschodnich terenów Polski. W dniach 10-20 lipca 1944 roku front przebiegał nieopodal Kolonii Świdnik. Uciekający hitlerowcy z wściekłością strzelali do cywilów. Państwo Kręgliccy schowali się z dziećmi w schronie wykopanym w ziemi, około stu dwudziestu metrów od gospodarstwa. W wyłożonej słomą dziurze spędzili kilka dni i nocy. Widzieli jak Niemcy splądrowali gospodarstwo, zabrali dwa konie z wozem i uciekli w kierunku Lublina. Kilka dni później na pobliskiej szosie pojawiły się sowieckie i polskie czołgi oraz samochody z polskimi żołnierzami, a także polska piechota i konne tabory wchodzące w skład I Armii Polskiej utworzonej w Związku Sowieckim. Okoliczni rolnicy witali ich kwiatami, częstowali mlekiem i chlebem. Zapanowała ogromna radość.

- Kilku Rosjan zatrzymało się na parę godzin w naszym gospodarstwie, zrobili sobie obiad – wspomina Eugeniusz Kręglicki - Każdy ich witał z radością, bo po tej strasznej niewoli niemieckiej, to było jednak wyzwolenie. Cieszyliśmy się, że skończyła się okupacja. Żołnierze na ogół zachowywali się bardzo grzecznie w stosunku do nas, nie robili żadnych awantur. Od lipca 1944 roku do stycznia 1945 roku, w naszym domu, chociaż nie był największy, nocowało też 10 pilotów. Musieliśmy się jakoś pomieścić, nie było innego wyjścia. Potem pojechali pod Warszawę.

Kilka lat po wojnie pan Eugeniusz przejął po rodzicach gospodarstwo, natomiast pan Ryszard wyjechał na studia do Krakowa. Obecnie mieszka w Warszawie. W pamięci obu braci wspomnienia minionych dni pozostają ciągle żywe.

Źródło: Głos Świdnika nr 10, 6 marca 2009 r. s.6
opracowanie i fotografie: Agnieszka Wójcik