Moje szkolne lata
Ryszard Kręglicki

Pierwszego września 1939 roku Niemcy napadają na Polskę. Zaczęła się druga wojna światowa, a ja miesiąc wcześniej, bo 2 sierpnia 1939 roku, skończyłem siedem lat i cieszyłem się, że pójdę do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Niestety, radość przedwczesna, do szkoły nie idę, bo już drugiego lub trzeciego września na błękitnym słonecznym niebie pojawiają się niemieckie samoloty.

Spadają bomby na pracujących w polu ludzi, są zabici. Strach ogarnia naszą rodzinę, sąsiadów, a szczególnie nas, dzieci. Mieszkamy w Świdniku, miejscowości oddalonej o siedem kilometrów od miasta wojewódzkiego, Lublina.

Rodzice posiadają około piętnastohektarowe gospodarstwo rolne, w odległości dwóch i pół kilometra od Świdnika, gdzie w lecie 1939 roku Marszałek Polski Rydz Śmigły otwierał nowo wybudowane lotnisko i szkołę pilotów. Uczestniczyłem z rodzicami w tym święcie i byłem dumny, patrząc na żołnierzy, oficerów i generalicję uczestniczącą w tej uroczystości. Wtedy nikt nie bał się napaści Niemców na Polskę.

A teraz, we wrześniu 1939 roku, naloty niemieckich bombowców sieją strach. Są one częste, szczególnie niebezpieczne nocą, obawiamy się bowiem bombardowania lotniska, a być może naszego gospodarstwa, bo dom mieszkalny i budynki gospodarskie pokryte są błyszczącą ocynkowaną blachą i mogą stanowić też cel bombardowania.

Pamiętam takie noce, gdy wyrwany ze snu uciekałem z całą rodziną w pole jak najdalej od naszego gospodarstwa. Wybuchy bomb spadających głównie na Lublin potęgowały strach i wzbudzały nienawiść do Niemców. Te nocne naloty dla siedmioletniego dziecka były przeżyciem nie do zapomnienia.

Do szkoły nie chodzimy, jest nieczynna. Szosą biegnącą koło naszego gospodarstwa na wschód od Lublina ucieka masa ludzi, zmęczonych, spragnionych, głodnych. Uciekają przed nawałą niemiecką. Szukają odpoczynku w naszym gospodarstwie. W miarę możliwości moi rodzice udzielają pomocy rodakom. Ludzie uciekają głównie pieszo, a także konnymi pojazdami, samochodami, wśród nich widać tabory wojskowe, żołnierzy na koniach. Panuje ogólny bałagan i strach przed niemieckimi samolotami, atakującymi uchodźców seriami z karabinów maszynowych.

Po około miesiącu wkraczają już żołnierze niemieccy, wzbudzający strach, uzbrojeni po zęby, w hełmach, na motocyklach lub w samochodach. Zajmują budynek szkolny na koszary wojskowe, więc do szkoły nie chodzimy. Nadchodzi zima – mroźna i śnieżna. Niemcy rekwirują płody rolne i inwentarz. Wyznaczają dla każdego rolnika wysoki kontyngent dostaw zboża i zwierząt hodowlanych. Żyjemy w ciągłym strachu. W naszym domu pojawiają się różni nieznani mi mężczyźni, rozmawiają o organizowaniu ruchu oporu przeciw okupantowi. Jestem ciekawym obserwatorem życia w warunkach okupacji.

Mija rok od wybuchu wojny. We wrześniu 1940 roku kierownik szkoły, Roman Grega, organizuje nauczanie dzieci. Wyrzucone ze szkoły ławki zostały przeniesione do gospodarstw wiejskich, poustawiane w rozmaitych pomieszczeniach, głównie w stodołach. Nauka odbywa się w różnych miejscach w wiosce odległej od mojego domu około trzech kilometrów. Nauczyciele są wspaniali, uczą nas według programu przedwojennego.

Chodzę do szkoły razem z moim starszym o dwa lata bratem i siostrą starszą o pięć lat. Po lekcjach pomagamy rodzicom w pracy w gospodarstwie rolnym.

W domu ciągle panuje obawa o starszą siostrę i brata (mają po osiemnaście i dwadzieścia lat), żeby nie wysłano ich na roboty do Niemiec, gdyż ciągle kogoś ze wsi wywożą. Mojemu starszemu rodzeństwu udaje się znaleźć pracę w Lublinie, co chroni ich przed wywózką na roboty.

Mija drugi rok okupacji niemieckiej. Blisko naszego gospodarstwa Niemcy stawiają drewniane baraki, przeznaczone na koszary dla jednostki wojskowej Wehrmachtu. Żołnierze niemieccy chodzą po gospodarstwach i rekwirują żywność, szczególnie jajka. Wyznaczają też, oprócz kontyngentu na dostawę zbóż i zwierząt, kontyngent na owoce i suszone liście malin. My jako dzieci musimy te liście zrywać i suszyć.

Przed rozpoczęciem wojny ze Związkiem Sowieckim Niemcy uruchamiają lotnisko w Świdniku, skąd będą dokonywać nalotów na tereny dotychczasowego sojusznika, a teraz już wroga.

W 1941 roku około siedmiu kilometrów od naszego domu, w miejscowości Majdanek, tuż pod Lublinem, Niemcy zakładają duży obóz koncentracyjny. Stawiają baraki obozowe, komory gazowe i krematorium do spalania zamordowanych Rosjan, Żydów, Polaków i Cyganów.

Wysoki komin krematorium zaczyna dymić, a wiatr wiejący w naszą stronę niesie z dymem swąd palonych ciał, grozę śmierci i męczeństwa. Żyjemy w ciągłym strachu. Niemcy przywożą do obozu na Majdanku oraz do podobozów w okolicznych miejscowościach jeńców sowieckich, Żydów stłoczonych w getcie w Lublinie i w innych mniejszych miastach Lubelszczyzny. Przywożą też Polaków z łapanek w odwecie za akcje zbrojne uczestników ruchu oporu.

Po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej z lotniska w Świdniku startują samoloty i lecą bombardować tereny wroga. Każdego dnia liczymy, ile wystartowało, a ile wróciło. Zdarzają się przypadki „niepełnych” powrotów, co nas bardzo cieszy i daje nadzieję na rychłą klęskę Niemców. Zdarzały się też przypadki rozbicia się samolotu przy lądowaniu na skutek uszkodzonego podwozia. Życzymy Niemcom jak najgorzej.

W szkole poznaję nowych kolegów. Są to dzieci rodzin polskich wypędzonych przez Niemców z terenów Polski włączonych do III Rzeszy Niemieckiej, czyli z województw poznańskiego i pomorskiego. Miejscowi rolnicy udzielają wypędzonym rodzinom schronienia. Dowiadujemy się, jak okrutnie Niemcy obeszli się z Polakami, którzy musieli zostawić cały dobytek dla osiedlonych tam Niemców. Na Lubelszczyznę przyjechali z rodzinami bez żadnych środków do życia. Zamieszkują w ciasnych pomieszczeniach u okolicznych rolników. Zaprzyjaźniam się z moim rówieśnikiem, mieszkającym wraz z bratem i matką u mojego stryjka. Nazywał się Henryk Spacjan. Dużo mi opowiedział o wypędzeniach Polaków. (Po wojnie rodzina ta wróciła na Pomorze tam, skąd ich wypędzono)

Autor w dniu Pierwszej Komunii Świętej przy swoim domu na ul Nadleśnej w Świdniku, 1941r.

Mija trzeci i czwarty rok okupacji niemieckiej. Coraz bardziej dokucza nam brak żywności, bo Niemcy wyznaczają coraz większe kontyngenty na dostawy zboża i zwierząt hodowlanych. Nocą do gospodarstwa przychodzą czasami partyzanci z ruchu oporu, głównie z Armii Krajowej i Batalionów Chłopskich. Też rekwirują żywność, przeciwko czemu nikt nie protestuje (oni zawsze zostawiają pokwitowanie), wprost przeciwnie, są częstowani mlekiem i chlebem – wiemy, że walczą z okupantem.

Niemcy rozpoczynają wojnę ze Związkiem Sowieckim w 1941 roku. W 1943 roku podają w okupacyjnej prasie, w tak zwanych „gadzinówkach”, informację o odkryciu zbiorowych grobów kilkunastu tysięcy jeńców, polskich oficerów zamordowanych w Katyniu na rozkaz Stalina w 1940 roku. Któregoś dnia mój Ojciec wrócił od znajomej, której mąż zginął w Katyniu. Niemcy oddali jej kilka drobiazgów znalezionych w kieszeniach munduru zamordowanego, między innymi papierośnicę, którą mój Ojciec rozpoznał jako własność tego oficera, gdyż znali się sprzed wojny. Opowieść Ojca zapadła mi głęboko w pamięci. Wiedziałem, że mordu dokonali Sowieci, choć po tak zwanym wyzwoleniu twierdzili, razem z polskimi komunistami, że tej zbrodni ludobójstwa dokonali Niemcy.

Mija czwarty rok okupacji. Niemcy ponoszą klęskę pod Stalingradem. W „gadzinówkach” oględnie informują, że wycofują się pod naporem bolszewików na z góry zaplanowane stanowiska. Na zachodzie alianci otwierają drugi front. We wszystkich Polaków wstępuje nadzieja na wyzwolenie, żyjemy tymi wieściami niezależnie od wieku (a ja mam już dwanaście lat). Rok 1944 – Niemcy wycofują się ze Związku Sowieckiego i ze wschodnich terenów Polski. Czerwiec, lipiec 1944 rok – zbliża się front, słychać już armatnie wystrzały. Znowu bombardowania, tym razem na niebie pojawiają się samoloty sowieckie.

W dniach 10-20 lipca 1944 roku front przebiega przez naszą miejscowość. Niemcy uciekają, z wściekłością strzelają do cywilów. Nam też grozi niebezpieczeństwo. Chowamy się w schronie wykopanym w ziemi około stu dwudziestu metrów od naszego gospodarstwa. Przebywamy tam kilka dni i nocy. Widzimy Niemców plądrujących nasze gospodarstwo. Zabierają dwa konie z wozem i uciekają w kierunku Lublina. Nas na szczęście nie znaleźli.

Mija kilka dni i na pobliskiej szosie pojawiają się sowieckie i polskie czołgi oraz samochody z polskimi żołnierzami, a także polska piechota i konne tabory wchodzące w skład Armii Polskiej utworzonej w Związku Sowieckim w 1943 roku z deportowanych na daleki wschód mieszkańców dawnych polskich Kresów Wschodnich. Witamy ich kwiatami, częstujemy mlekiem i chlebem. Wyzwolenie. Radość ogromna, ale moja radość została zmącona wypowiedzią najstarszego brata Mieczysława (był żołnierzem AK), który usłyszawszy ode mnie, że witaliśmy żołnierzy sowieckich kwiatami, powiedział z goryczą, że należało powitać ich granatami, bo czeka nas, niestety, niewola, tym razem bolszewicka. Były to prorocze słowa, ale ja ich jeszcze nie rozumiałem, podobnie jak i ogromna większość Polaków.

Radość z wyzwolenia i chęć włączenia się w zadanie ostatecznej klęski Niemcom udziela się szczególnie młodym mężczyznom, którzy próbują wyzwalać obóz na Majdanku. W tej akcji ginie dwóch moich kuzynów, ginie też jeden więzień na Zamku Lubelskim. Wielu młodych mężczyzn zgłasza się na ochotnika do wojska, opuszczając partyzanckie oddziały. Część z nich została w krótkim czasie aresztowana i wywieziona przez NKWD na Sybir. Część ucieka z wojska po zorientowaniu się, co im grozi. Do tej grupy należał mój stryj, ukrywający się przez ponad pół roku przed wywózką na Sybir.

Jest to rezultat podziału Europy na strefy wpływów, a konkretnie oddanie Polski we władanie Stalina. Ale wtedy nie byliśmy tego pewni i z ufnością chcieliśmy się uczyć i służyć swojemu krajowi. Dowiadujemy się, że w Warszawie wybuchło Powstanie krwawo przez Niemców stłumione, a stolica nasza doszczętnie zniszczona. Armia Czerwona na rozkaz Stalina zatrzymuje się na Wiśle i nie pospieszy z pomocą powstańcom.

W Lublinie, a właściwie w Chełmie, powstaje Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, składający się z komunistów podporządkowanych Moskwie. Wydaje on Manifest o reformie rolnej i nacjonalizacji przemysłu. Propaganda, chociaż jeszcze oględna, głosi hasła równości, zniesienia wyzysku, wywłaszczenia obszarników, likwidacji własności prywatnej itp., słowem zmiana ustroju. Zamiast „pan” „pani” będziemy zwracać się do siebie per „obywatelu” „obywatelko”, potem zaś „towarzyszu” „towarzyszko”.

Pamiętam wiersz p.t. Obywatel, który ukazał się w jakiejś gazecie. Szybko się go nauczyłem i pamiętam do dziś:

Dawniej każdy zwał się panem,
Teraz wielką mamy zmianę,
Czy masz mało, czy masz wiele,
Jesteś dziś obywatelem.
Taka to już myśl szczęśliwa,
Każdy teraz się obywa.
Dom bez zaproszonych gości,
Ziemia dworska bez własności,
Uczeń w szkole bez zeszytu,
Kupiec, bankier bez kredytu.
Żona żyje dziś bez męża,
AK walczy bez oręża,
PKWN bez poparcia,
But bez podeszew,
Człek bez żarcia.
Warszawiacy bez pomocy,
„Błysk” bez „Cienia”, dzień bez nocy.
A więc mówiąc mało wiele,
Wszyscy są obywatele.

Wiersz ten charakteryzował dokładnie okres zaraz po wyzwoleniu wschodniej części Polski i dylematy rodaków. Na ten temat trwają w mojej rodzinie gorące dyskusje, którym się przysłuchuję.

Tymczasem we wrześniu wracamy do właściwego budynku szkolnego. W roku szkolnym 1944/1945 kończę V klasę szkoły podstawowej, a rok później klasę VI. Ponieważ jestem o rok opóźniony, postanowiłem zgłosić się na egzamin do gimnazjum w Lublinie, rezygnując z nauki w klasie VII szkoły podstawowej. Egzamin zdałem celująco i jestem uczniem szkoły średniej, czyli Gimnazjum i Liceum Handlowego im. A.i J.Vetterów w Lublinie.

W maju 1946 roku szkoła podstawowa w Świdniku zorganizowała po raz pierwszy święto 1 Maja z pochodem, święto zaś 3 Maja też z pochodem dla uczczenia Konstytucji z 1791 roku. W obydwu pochodach uczestniczą wszyscy uczniowie szkoły i przeważająca część mieszkańców naszej miejscowości.

Wspomnienia Pana Ryszarda Kręglickiego pochodzą ze strony projektu "Historia życiem pisana" w ramach Warszawskiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku im. Fryderyka Chopina. ( http://www.memento-europe.eu/Historia_zyciem_pisana/ ). Opublikowane za zgodą autora.

Do szkoły średniej w Lublinie z radością chodzę codziennie około dziesięciu kilometrów pieszo. Piękna szkoła, wspaniali przedwojenni nauczyciele i niezapomniany przyjaciel młodzieży, dyrektor Edward Janicki. Uczymy się z zapałem, chociaż warunki materialne nie są najlepsze. Jesteśmy biedni, ale szczęśliwi, że w wolnej Polsce. Wówczas jeszcze nie odczuwaliśmy radykalnej zmiany systemu politycznego, chociaż w szkole odbywały się gorące dyskusje polityczne.

W każdą niedzielę chodzimy czwórkami, z własną orkiestrą szkolną, na Mszę świętą do katedry lubelskiej. Naukę każdego dnia rozpoczynamy modlitwą. Wychowawcą klasy jest mgr Starnawski, wspaniały pedagog o wielkiej wiedzy i kulturze. W drugiej klasie wychowawcą zostaje ksiądz Karanda, uczący nas religii.

Wydawało się nam, że wróci wolność i normalność w Polsce. Szybko jednak okazało się, że jest inaczej. Rok 1947 – wybory do Sejmu, zaczynamy dostrzegać, co znaczy system totalitarny, oparty na sile milicji, Urzędu Bezpieczeństwa i wojska. Młodzież, jak prawie całe społeczeństwo, chce wolnych wyborów. Chcemy głosować na Polskie Stronnictwo Ludowe (PSL), partię Stanisława Mikołajczyka, jedyną partię opozycyjną w stosunku do Polskiej Partii Robotniczej (PPR) i Polskiej Partii Socjalistycznej (PPS), które w oparciu o siłę sowiecką (NKWD i wojsko) objęły władzę w Polsce jako PKWN, a następnie Krajowa Rada Narodowa z Tymczasowym Rządem Jedności Narodowej, w którym jako wicepremier funkcjonował Stanisław Mikołajczyk reprezentujący środowisko polskiej emigracji londyńskiej.

Kampania wyborcza przed głosowaniem w 1947 roku wykazuje ogromne poparcie społeczeństwa dla partii Stanisława Mikołajczyka. Odbywają się wiece, na których Mikołajczyk jest entuzjastycznie fetowany. My, młodzież, bierzemy w tym czynny udział. Ja roznoszę i rozdaję mieszkańcom Lublina kartki do głosowania z numerem „4”, czyli na PSL. Wtedy do akcji przemocą włącza się milicja, UB i KBW. Próbują nie dopuścić do wieców, łapią nas roznoszących ulotki popierające Mikołajczyka, i wywożą kilkanaście kilometrów za Lublin, skąd musimy wracać pieszo.

W proteście przeciwko przemocy milicji w Lublinie wybuchł strajk szkolny. Organizują go studenci Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Do strajku przystępuje młodzież szkół średnich. Zamiast do szkoły idziemy na Mszę świętą do katedry, a potem organizujemy marsz protestacyjny ulicą Krakowskie Przedmieście. Do akcji wkracza milicja, która legitymuje młodzież i niektórych aresztuje. Dociera do nas informacja, że do szkół wysłano specjalne komisje, które będą spisywać nieobecnych – zostaną oni ze szkoły wydaleni. Strajk został stłumiony, chociaż młodzież oczekiwała poparcia z innych miast. Ułożono nawet piosenkę, której jedną zwrotkę zapamiętałem:

Warszawa, Poznań, Kraków
I robotnicza Łódź
Dopomóc muszą w strajku,
By „peperowców” zmóc.

Wybory do Sejmu zostały sfałszowane. Do Sejmu weszli przedstawiciele PPR i PPS, z partii Mikołajczyka tylko niewielka liczba posłów. Władzę całkowicie opanowały uzależnione od sowieckich służb NKWD grupy komunistów, powracających ze Związku Sowieckiego, i aktywistów w kraju. W krótkim czasie po wyborach Mikołajczyk, w obawie przed aresztowaniem, musiał uciekać z kraju. Wtedy też zaczęto wprowadzać totalitarny system stalinowski, którego apogeum przypadał na lata 1948-1954. Władzę sprawowali członkowie PPR i PPS, a po roku 1948 partyjniacy z połączonej Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (PZPR). Mimo że ponad siedemdziesiąt pięć procent społeczeństwa było przeciwne tej „władzy”. Siły milicji, Urzędu Bezpieczeństwa, wojsk Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego (KBW) były tak duże, że nie mogło być mowy o żadnym proteście. Z prasy dowiadywaliśmy się o aresztowaniach szczególnie przedwojennych oficerów i generałów, których w sfingowanych procesach skazywano na śmierć lub długoletnie więzienie.

Moja szkoła i moja klasa odzwierciedlała obraz polskiego społeczeństwa. W klasie było nas czterdzieścioro dziewcząt i chłopców pochodzących z rodzin chłopskich, robotniczych, ze środowisk inteligencji pracującej i z tak zwanej prywatnej inicjatywy. Z całej naszej klasy tylko cztery osoby jednoznacznie popierały istniejący system ludzi sprawujących władzę, reszta, a więc dziewięćdziesiąt procent, była zdecydowanie przeciwna i w gorących dyskusjach krytycznie odnosiła się do siłą narzuconego reżimu.

Czekaliśmy na trzecią wojnę światową, w swej naiwności spodziewaliśmy się, że zachodni alianci z armią generała Władysława Andersa wyzwolą Polskę spod wpływów Związku Sowieckiego. Jednak im bliżej było do matury i zakończenia roku szkolnego, okazywało się, że nikt nam nie pomoże, że Stany Zjednoczone Ameryki, Anglia i Francja zdecydowały utrzymać postanowienia układu ze Stalinem o podporządkowaniu Polski Sowietom. Wtedy też zrozumieliśmy, że naszą powinnością jest dobrze się uczyć, utrzymywać naszą katolicką wiarę i włączyć się w odbudowę kraju i dla niego pracować. Do realizacji tego zadania entuzjazmu nam nie brakowało.

W roku 1949 zakazano nam chodzić czwórkami do kościoła, nasz ksiądz wychowawca został aresztowany i już do szkoły nie wrócił, zniesiono naukę religii. Zaczęto „wymieniać” nam nauczycieli. W roku szkolnym 1950/1951 boleśnie odczułem na sobie skutki nowego systemu, niszczącego myślących inaczej. Otóż w tym roku zniesiono zwyczaj rozpoczynania nauki modlitwą, a zamiast niej mieliśmy śpiewać hymn Światowej Młodzieży Demokratycznej Naprzód młodzieży świata. Miała to być odpowiedź na rzekomo spontaniczne żądania młodzieży, w związku z czym w każdej klasie przeprowadzono głosowanie na ten temat, oczywiście pod przymusem i nadzorem agitującej organizacji politycznej, Związku Młodzieży Polskiej (ZMP). Nasza klasa na to się jednak nie zgodziła. Osobiście zażądałem tajnego głosowania. Przypilnowaliśmy, żeby nie doszło do sfałszowania wyniku, który był do przewidzenia. Dziewięćdziesiąt procent uczniów głosowało przeciw proponowanym przez ZMP zmianom. Prawie przez miesiąc tylko w naszej klasie rozpoczynaliśmy naukę modlitwą. Wówczas Zarząd szkolny i Zarząd Miejski ZMP podjął uchwałę o usunięciu mnie ze szkoły z tak zwanym wilczym biletem. Odczytano mi tę uchwałę na zebraniu klasowym, informując, że nie mam prawa wstępu do klasy i że do żadnej innej szkoły nie będę przyjęty. Jako przyczynę usunięcia mnie ze szkoły podano:

1. Jest synem kułaka, czyli rolnika posiadającego 14 ha ziemi.
2. Popierał opozycyjną partię Stanisława Mikołajczyka.
3. Roznosił karty do głosowania na PSL.
4. Poruszył na lekcji wychowawczej sprawę Katynia sugerując, że mordu na polskich oficerach dokonali Sowieci.
5. Głosował przeciw śpiewaniu hymnu Światowej Młodzieży Demokratycznej zamiast modlitwy.
6. Pociągnął za sobą umyślnie nieuświadomioną część młodzieży, żeby głosowała przeciw śpiewaniu hymnu.

Było to mocne przeżycie. Do matury było chyba dwa, trzy miesiące. Nigdy nie zapomnę, jak zabrałem zeszyty i książki i przy milczącej klasie opuściłem salę. Ból był tym większy, że uczynili to moi koledzy, z którymi przez pięć lat chodziłem do szkoły. Około dwóch tygodni nie uczestniczyłem w lekcjach, ale do szkoły przychodziłem grać w siatkówkę i spotykać się z kolegami. Wówczas ujął się za mną dyrektor szkoły Edward Janicki.

Dyrektor Janicki powiedział, że decyzję o usunięciu mnie ze szkoły musi zatwierdzić Rada Pedagogiczna i ewentualnie Kuratorium Oświaty. Dlatego polecił mi wracać do klasy, gdyż jestem bardzo dobrym uczniem i on bierze to na swoją odpowiedzialność. Powiedział również, że może mi grozić nawet aresztowanie, więc żebym przygotował się do matury i nie zajmował polityką.

Wróciłem do klasy. Oczywiście nie mogliśmy rozpoczynać nauki modlitwą. Zarząd ZMP (Związku Młodzieży Polskiej) rozwinął akcję namawiania uczniów do zapisywania się do tej organizacji. Jednoznacznie stwierdzano, że jeśli uczeń nie zapisze się do ZMP, nie zostanie przyjęty na studia wyższe. A zdecydowana większość uczniów chciała studiować, aby potem pracować z korzyścią dla siebie i kraju. I dlatego w mojej klasie, gdzie dziewięćdziesiąt procent uczniów było przeciw ówczesnej władzy i stalinowskiemu totalitaryzmowi, a także przeciw ideologii ZMP, większość przed maturą zapisała się do tej organizacji. Tylko czterech uczniów i kilkanaście uczennic nie wstąpiło do ZMP – na studia wybrali się dopiero po odwilży 1956 roku, po śmierci Stalina i Bieruta.

Maturę zdałem bez żadnych kłopotów, można powiedzieć celująco, ale na studia nie miałem żadnych szans z uwagi na poglądy polityczne i ideologiczne. Zamieszkałem u rodziców i pracowałem w gospodarstwie rolnym, które z trudem oparło się próbom włączenia do spółdzielni produkcyjnej, czyli popularnego kołchozu. A przymus był nie byle jaki, pamiętam wizytę w domu dwóch pracowników Urzędu Bezpieczeństwa, którzy próbowali zastraszyć mojego Ojca, kładąc na stole pistolety i grożąc aresztowaniem. Ojciec jednoznacznie odpowiedział, że nie boi się pistoletów i gróźb i do kołchozu nie wstąpi. Wobec zdecydowanej postawy mojego Ojca i jego wielkiego autorytetu w naszej miejscowości i w gminie, dano nam spokój. Gnębiono nas jednak, podobnie jak i innych rolników posiadających większe gospodarstwa, tak zwanymi obowiązkowymi dostawami zbóż i zwierząt hodowlanych. Zupełnie tak samo jak za okupacji niemieckiej, z tym że częściej przeprowadzano rewizję i wielu rolników aresztowano na kilka miesięcy lub lat.

W latach 1947-1951 warunki materialne były bardzo trudne. Troje nas uczęszczało do szkoły średniej, dochody z gospodarstwa obciążonego obowiązkowymi dostawami dla państwa za niewielkie pieniądze były niewystarczające. Pamiętam, że do liceum chodziłem w butach gumowych, popularnych gumiakach, bo na skórzane nie było nas stać. Pamiętam też, jak było mi przykro występować na scenie z recytacją wiersza w tych gumiakach, na które – jak mi się zdawało – patrzą wszyscy uczniowie naszej szkoły.

W latach 1952-1953 w związku z ciężką chorobą Ojca i wcieleniem do wojska mojego starszego o dwa lata brata, sam prowadziłem gospodarstwo rolne rodziców, ciężko pracując od rana do wieczora. Sądziłem, że po powrocie brata z wojska on poprowadzi gospodarstwo rolne, a ja rozpocznę studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, gdzie złożyłem świadectwo dojrzałości. Niestety, w roku 1953 zostałem wcielony do wojska na okres ponad dwóch lat.

W wojsku pruska dyscyplina, rozkazy, polityczny terror – wszystkich automatycznie zapisano do ZMP, takiej samej organizacji, jak w szkole, tyle że przymusowo do niej wcielano żołnierzy. Szkolenia bojowe, taktyczne oraz indokrynacja polityczna. I wtedy byliśmy pewni, że jesteśmy skazani na totalitarny system socjalistyczny, narzucony Polsce przez Związek Sowiecki za zgodą Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Francji na konferencjach w Teheranie, Jałcie i Poczdamie. Zrozumieliśmy też, że po odbyciu służby wojskowej trzeba dążyć do rozpoczęcia studiów.

Tak się też stało, po powrocie z wojska do cywila w roku 1956 podjąłem pracę w przedsiębiorstwie państwowym, a następnie w roku 1959 rozpocząłem studia ekonomiczne w Krakowie, uzyskując w roku 1966 stopień magistra ekonomii. W roku 1956 nastąpiła tak zwana odwilż, terror został radykalnie zmniejszony, istniała też możliwość zdania egzaminów na studia, niezależnie od przynależności politycznej.

Zmiany te pozwoliły mnie i moim rówieśnikom skończyć studia i zorganizować sobie życie w systemie tak zwanego realnego socjalizmu. Musieliśmy włączyć się w działalność gospodarczą i społeczną naszego kraju. Ja i moi rówieśnicy mieliśmy za sobą ciężki okres pięcioletniej okupacji niemieckiej i dziesięć lat stalinowskiego totalitarnego systemu socjalistycznego. Mając wyższe studia, mogliśmy pracować i starać się uzyskiwać dobre wyniki ekonomiczne i technologiczne w naszym kraju w różnych przedsiębiorstwach państwowych i spółdzielczych, bo tylko takie wówczas były w Polsce.

Wspomnienia Pana Ryszarda Kręglickiego pochodzą ze strony projektu "Historia życiem pisana" w ramach Warszawskiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku im. Fryderyka Chopina. ( http://www.memento-europe.eu/Historia_zyciem_pisana/ ). Opublikowane za zgodą autora.