Strumiński Henryk
Poziomki - wspomnienie

Patrzę na fotografię Ojca. Żałuję, że nie pamiętam momentów, kiedy jako trzyletni brzdąc, trzymając się za jego wielką i silną dłoń, dreptałem po lesie, który otoczony ogrodzeniem należał już do tajemniczego wówczas Zakładu. Zanim jednak zakład ten zaczął coś produkować, był on wielkim placem budowy. Ojciec jako Inspektor, a wkrótce potem zastępca dyrektora ds. inwestycji, prowadził tę ogromną budowę i był za nią odpowiedzialny.
W lecie zabierał mnie czasami w niedzielę ze sobą, a ponieważ zakład składał się jeszcze częściowo – jak już wspomniałem - z połaci lasu, zbierałem to co mi do dzisiaj z leśnego runa najbardziej smakuje, a mianowicie poziomki. Było to lato 1951 roku...

Zaledwie 12 lat wcześniej, w 1939 roku, omal nie opuścił na zawsze Ojczyzny wziętej w kleszcze przez obu naszych „ukochanych” sąsiadów. Wraz z bratem Zygmuntem chcieli przedostać się przez Rumunię na Zachód. Ojciec nie mógł jednak pogodzić się z myślą, że musi zostawić swoją ukochaną Halinkę. Będąc już za Katowicami, zawrócili. W środku wojennej zawieruchy moi rodzice pobrali się. W 1944 roku zmuszeni byli spędzić dużo czasu wraz z żoną, maleńką córeczką Anną i teściami, w schronach w polskim jeszcze wówczas mieście Grodno. Cofający się Niemcy bombardowali miasto. Niemożność właściwego odżywiania i pobyt w ciemnych i chłodnych schronach wątła Anna przypłaciła później – jak wiele innych polskich dzieci – zdrowiem, a w tym wypadku kalectwem na całe życie...

Kiedy umilkły już odgłosy potwornej wojny, gdy zakończyła się też nieludzka czystka związana z umacnianiem nowego ustroju w Polsce, naród - a z nim także moja rodzina - zaczynał w miarę normalne życie. Ojciec, który skończył przed wojną gimnazjum Zamojskiego w Lublinie, a później 4-letnią szkołę inżynierii budowlanej, był więc po wojnie pożądanym fachowcem. W „wyczyszczonej” z inteligencji Polsce każdy wykształcony i w dodatku mający praktyczne doświadczenie człowiek był na wagę złota. Ojciec otrzymał wkrótce tzw. nakaz pracy i dobre stanowisko w nowopowstającej w Świdniku Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego. Rozwój sytuacji politycznej na świecie, a między innymi wojna w Korei, przyspieszyły decyzje władz o powstaniu zakładu zbrojeniowego i wokół niego nowego, socjalistycznego miasta.

Pamiętam, jak Ojciec opowiadał mi później, że początkowo zakład i lotnisko miały być przystosowane do produkcji Miga. Na skraju starego Świdnika stały już koparki i spychacze gotowe do „zmiecenia” całej wioski w celu powiększenia lotniska dla samolotów odrzutowych. Nie pamiętam już, dlaczego decyzję tę zmieniono, lotnisko pozostało w „starych” wymiarach, a ludzie z pobliskiej wioski odetchnęli z ulgą. Ojciec pracował od świtu do nocy. Kto wie, co znaczyło ponosić odpowiedzialność za inwestycje w tego rodzaju specjalnym zakładzie, ten rozumie, że szczególnie w tamtych czasach graniczyło to z ryzykowną przygodą. Każde potknięcie czy niedociągnięcie na budowie było skrzętnie obserwowane przez wiadome służby i czasami jakiś „normalny” wypadek na budowie kończył się 3-dniowymi przesłuchaniami, m.in. przez funkcjonariuszy UB, których zadaniem było zbadać, czy w danym przypadku nie chodziło o sabotaż.

Wiem, że czasami nie najzdrowsza już wówczas Mama czekała wraz z nami, trójką dzieci, na Ojca w jakąś długą noc. Pod koniec takich przesłuchań padało stałe pytanie: „Dlaczego nie jesteście członkiem partii?”. To, że nie był on członkiem partii, uniemożliwiało mu czasami przeforsowanie swoich dobrych pomysłów czy projektów, które mogły zmienić obraz regionu Świdnika na dziesiątki lat. Tak było z zaprojektowaną przez Ojca dodatkową szosą do Lublina, która miała prowadzić wzdłuż torów kolejowych. Jego projekt upadł pod naciskiem pewnego towarzysza. Fakt, że Ojciec przez cały okres komunizmu zajmował tak odpowiedzialne stanowiska, nie będąc w PZPR, stanowi dla mnie z jednej strony swoisty ewenement, z drugiej zaś jest dowodem jego niezaprzeczalnej fachowości, rzetelności i uczciwości. Bez tych cech, trudno byłoby wyobrazić sobie jego drogę zawodową i działalność społeczną w niezliczonych organizacjach. Ale to, co innym pozwala na „spokojne” poświęcenie się pracy i innej działalności, a mianowicie silne „zaplecze” rodzinne, niestety nie było mu dane. Świetnie wykształcona żona, która skończyła filologię klasyczną (greka, łacina), uzupełnioną dalszymi językami: francuskim i niemieckim oraz częściową znajomością dalszych dwóch języków, której p. prof. Michałowski - sława polskiej archeologii - proponował przed wojną wyprawę do Egiptu wraz ze swoją ekipą badawczą, nie miała po urodzeniu trójki dzieci zbyt wielu sił do prowadzenia pięcioosobowej rodziny.

A czasy nie były przecież lekkie. Kiedy w 1956 roku stan zdrowia Mamy zaczął się pogarszać, ojciec „ściągał” z Anglii drogie zastrzyki, żeby tylko pomóc ukochanej Halince. Ale jedna dolegliwość wywołała następne. We wrześniu 1957 roku, kiedy jako 8,5 letni chłopak wracałem któregoś poniedziałku ze szkoły, kręcący na trzepaku fikołki mój kolega Jurek z jednej „klatki”, krzyknął do mnie beztrosko: „Ej, Zygmunt, twoja mama umarła, wiesz?”

Po raz pierwszy w życiu widziałem, jak płacze dorosły mężczyzna. Mój Ojciec, ten silny, wspaniały Tato. Oparty przedramieniem o ścianę, na którym wisiał „zrywany” kalendarz z datą 16 wrzesień, opierał opuszczoną w dół głowę na tym ramieniu i płakał. Bałem się, co teraz będzie. Ojciec poświęcał – jak rzadko który, tak obciążony zawodowo mężczyzna – dużo czasu i serca rodzinie, a właściwie teraz tylko nam, dzieciom. Młodsza siostra Marylka miała dopiero 5,5 roku, gdy zabrakło jej ciepła Mamy. Z pomocą dalszej rodziny i babci (niezniszczalnej wręcz staruszki) życie musiało toczyć się dalej. Ojciec w jakiś sposób czuł się także odpowiedzialny za kalectwo Anny i starał się jak mógł, aby jej to „wynagrodzić”, a przynajmniej stworzyć możliwość życia w świecie, w którym mogłaby czuć się ze swoją ułomnością w miarę „normalnie”. Tym światem miał być świat sztuki.

Studia Anny w Łodzi kosztowały Ojca „majątek”. Prywatna stancja, najlepsze jedzenie, podróże w tą i z powrotem. Kiedy je skończyła, choć daleko było jej do uczucia szczęścia, miała już ten swój świat sztuki, w którym jako malarka pozostała do końca swoich dni. Ledwie udało się Ojcu dać Annie podstawę do jako takiej samodzielności, a już zaczęły się kłopoty z przekornym synem, czyli ze mną. Oj, przysporzyłem ja temu biednemu Ojcu trochę zmartwień i siwych włosów. Pamiętam, że Ojciec był często zmęczony tym ciężkim życiem, odpowiedzialnością i czasami nawet niedostatkiem. Kiedy niejeden już wiedział, jak ze swojej pozycji czy funkcji zrobić pieniądze, ten człowiek o kryształowej uczciwości nie miał niekiedy, aby dać mi na kino. Kto w to dziś uwierzy? Na takim stanowisku? A przecież nie przepuszczał, nie pił i nie „bywał”. Nie wybudował sobie „domku”, nie kupił samochodu. Kiedy skończył 55 lat, a w WSK wprowadzano właśnie nowy typ śmigłowca, słynne Mi-2, Ojciec jakby się poddał. Pytałem go, dlaczego chce odejść z zakładu. Powiedział: „Synu, kiedy pracuje się długie lata na jakimś stanowisku, człowiek się „wypala”, staje się trochę rutyniarski, pewnych problemów nie zauważa. A otoczenie potrafi twardo oceniać. Po co ma mi ktoś przy jakimś potknięciu mówić za plecami: >>Patrzcie, stary już, popełnia błędy, a stołka się trzyma<<”.

Dzisiaj nieraz doceniam jego mądrość i życiowe doświadczenie. Przejął wówczas na pełny etat prezesurę w Spółdzielni Mieszkaniowej w Świdniku, którą od 1957 roku tworzył praktycznie sam od podstaw, pracując równolegle w WSK. To, co stworzył w ciągu następnych 10-ciu lat dla spółdzielni, dla miasta i zakładu, zaowocowało uznaniem, wieloma odznaczeniami, m.in. bardzo przez niego cenionym „Kawalerem”, czyli Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Jako fachowiec i uczciwy obywatel był potrzebny wielu instytucjom. Był radnym miasta, piastował wiele funkcji - w co najmniej dziesięciu organizacjach zawodowych i społecznych. Wszędzie miał opinię solidnego profesjonalisty o „gołębim sercu”. Był dumny z tej opinii.

Jak to bywa z młodymi ludźmi, nie doceniałem Ojca przez długie lata. Ale zwykle jest też tak, że kiedy na własnej drodze życia zaczyna się samemu zbierać „baty”, to budzi się powoli w człowieku refleksja i podziw, ileż to sił, energii i wiary musieli mieć rodzice, aby sprostać wszystkim tego życia wymaganiom, przejść ciężkie czasy i czasami rodzinne dramaty, a jednocześnie pozostać porządnym i uczciwym członkiem społeczeństwa. Dlatego w tym wspomnieniu chylę jeszcze raz głęboko głowę przed człowiekiem, który mógłby być wzorem dla wielu. Dla mnie pozostanie on takim wzorem, chociaż nie mam już szans ani czasu, aby jemu dorównać.

Myślę jednak, że najsilniejszą motywacją dla człowieka, aby prowadzić życie godziwe, cenne, poświęcone rodzinie, otoczeniu i własnej Ojczyźnie, powinna być świadomość (a może nawet pewność), że taka postawa zostanie zauważona, publicznie doceniona a co najważniejsze, że zachowana będzie PAMIĘĆ o takich ludziach. Dlatego jestem wdzięczny Spółdzielni Mieszkaniowej w Świdniku, że z wielkim szacunkiem pielęgnowała tę pamięć o moim Ojcu, choć już 30 lat temu przestał być jej prezesem, a od 1995 roku nie ma go wśród nas. W maju 2004 r., z inicjatywy spółdzielni, Rada Miasta Świdnik nazwała jedną ze świdnickich ulic imieniem mojego Ojca.

Nieważne, że będzie to jakaś mała uliczka, ważne jest, że otoczenie spełniło to piękne zadanie i spowodowało, że PAMIĘĆ o człowieku, który połowę swojego życia temu otoczeniu poświęcił, będzie na długo zachowana.

Jeżeli gdzieś na tej uliczce znajdzie się jeszcze trochę miejsca na małą tablicę objaśniającą, kim był właściwie jej patron, to dla każdego obywatela miasta stanie się jeszcze bardziej jasne, że nazwy ulic mogą nosić nazwiska nie tylko ludzi zasłużonych dla wielkiej polityki, nauki czy kultury, ale również wzorowych obywateli zasłużonych dla swojego miasta, zakładu pracy. Gdyby społeczeństwo polskie składało się bodaj w połowie z ludzi takich, jakim był mój Ojciec, to może byłaby szansa, żeby Polska znowu „mlekiem i miodem popłynęła”.

Zygmunt Strumiński, syn