Olszewski Jan

Jan Olszewski urodził się kilkanaście miesięcy przed I wojną światową, 25 stycznia 1913 roku, we wsi Bronowice – dzisiaj stanowiącej dzielnicę Lublina. Ojciec, Leon, był gajowym.
Młodość spędził Jan w Kiwercach, w dawnym województwie wołyńskim, gdzie ojciec otrzymał posadę urzędnika kolejowego (prawdopodobnie telegrafisty). Rodziców nie stać było na kształcenie dzieci, których mieli jedenaścioro (jeden z braci zmarł w niemowlęctwie). Dlatego edukację zakończył Jan na poziomie 6-klasowej szkoły powszechnej.
Po ukończeniu szkoły, jako trzynastolatek, podejmował się pracy zarobkowej, m.in. w tartaku, przy rozładunku wagonów itp., do czego predysponowała go duża siła fizyczna. Dbał o kondycję, skonstruował dla siebie przyrządy gimnastyczne, a dla hartowania ciała mył się w zimnej wodzie. Przed kolegami, którzy zazdrościli mu tężyzny fizycznej, popisywał się noszeniem na barku metalowej szyny od wąskotorówki.

Pierwsze przeszkolenie parawojskowe Jan Olszewski przeszedł w organizacji „Strzelec”. W Marynarce Wojennej, w Szkole Specjalistów Morskich, zdobył zawód radiotelegrafisty. Sszkoła znajdowała się na starym, kupionym we Francji, zdeklasowanym krążowniku pancerno-pokładowym „d’Entrecasteux”, zbudowanym w ostatnich latach XIX w., który przemianowany został początkowo na „Władysława IV” a potem na „Bałtyk” i stał na stałe zakotwiczony w Gdyni jako hulk mieszkalny i okręt reprezentacyjny. Do szkoły tej wstąpił jako ochotnik w 1931 r. Początkowo wyszkolony został na stersygnalistę. Szybko opanował tzw. „semafor”, czyli sygnalizowanie chorągiewkami sygnalizacyjnymi. Szkolenie morskie odbył m in. na starym torpedowcu „Podhalanin”. Spośród oficerów, zapamiętał Borysa Karnickiego, późniejszego dowódcę okrętów podwodnych.
Inny oficer, widząc dwóch bijących się na pokładzie marynarzy, a jednym z nich był Jan, kazał im przestać i się przeprosić. Ale żaden nie przyznawał się do zaczepki. Wówczas kazał wziąć im do ręki karabiny i z wyciągniętymi do góry rękami robić przysiady. Kto pierwszy odpadnie, miał przeprosić kolegę. Po trzystu kilkudziesięciu przysiadach kolega przegrał. Jan Olszewski sam nikogo nie zaczepiał, ale sprowokowany potrafił się skutecznie bronić. Był uczestnikiem zaczepek i bójek, podpadał kolegom, szczególnie warszawiakom, bo mówił śpiewny akcentem wschodnim (z czasem akcent ten zgubił). Pewnego razu, nie mogąc wygrać z nim na pięści, dwóch marynarzy zaczaiło się w zaułku z łomami, raniąc go w głowę.
W marynarce uprawiał różne sporty. Zdobył, w swojej kategorii wagowej, wicemistrzostwo marynarki w boksie i w strzelaniu z karabinku kbk.
Po przedłużonej służbie w Marynarce Wojennej zwolnił się na własną prośbę i zamustrował na pięciomasztowym szkunerze SV„Elemka”. Wcześniej otrzymał propozycję na rejs dookoła świata od jednego ze znanych podróżników (nazwiska nie udało się ustalić).
W 1935-36 r. odbył 9-miesieczny rejs na „Elemce” po Morzu Śródziemnym (Egipt, Palestyna, Grecja), a w powrotnej drodze do Norwegii. W wolnych chwilach grywał w swoim kubryku w brydża, najczęściej w parze z drugim oficerem Dybkiem (znanym z kilku książek, m.in. A. Fiedlera „Dziękuję Ci Kapitanie”, z ucieczki z Dakaru w czasie II wojny światowej), albo z uczniami Szkoły Morskiej (kilku spotkał później w pociągu na trasie Gdynia-Warszawa. Jeden z nich służył na dziesięciotysięczniku „Monte Cassino”. Z okazji tego nieoczekiwanego spotkania wypili po kilka butelek na głowę najpierw w przedziale, a później w wagonie restauracyjnym).
Kapitan Tadeusz Szczygielski, opisując w jednej ze swoich książek ten jedyny rejs ww. szkunera w polskiej flocie wspominał Jana Olszewskiego, pisząc jak to zdenerwowany „drucik”, przywiązując nogi i ręce do pompy ręcznej próbował ratować mocno napełniony wodą statek podczas sztormu w Zatoce Biskajskiej. Brakowało wówczas do zatonięcia 20 centymetrów. Na szczęście w porę udało się uruchomić pompę spalinową i statek utrzymał się na wodzie.
Na prawie dwa tygodnie łączność z krajem została zerwana. Rodzice zamustrowanych 23 uczniów Szkoły Morskiej stracili nadzieje na powrót dzieci. Po tym trudnym rejsie, z którego w pamięci utkwiła mu konieczność przebywania w wybudowanym dla niego kubryku na śródokręciu i praktycznie 24–godzinna służba (na półgodzinne wypady do miasta po zakupy eskortowany był przez jednego z oficerów - z obawy o ucieczkę, gdyż wcześniej w Aleksandrii niektórzy członkowie załogi zeszli na ląd i nie wrócili), brudne i cuchnące porty afrykańskie a także konieczność wspinania się na 43 metrowy maszt przy silnym wietrze, celem naprawienia zerwanej anteny. Po tym rejsie pożegnał się z marynarką.

Ostatnie trzy lata przed II Wojną Światową mieszkał w Gdyni, w dzielnicy Grabówek, dzieląc pokój z kolegą z pracy, meteorologiem Wierzbickim (po wojnie jednym z szefów Instytutu Meteorologicznego na Bielanach w Warszawie). Tuż przed wojną zamieszkał z siostrą Janiną w Rumii-Zagórzu, wynajmując pokój u miejscowych Kaszubów.

Zatrudniony był na lotnisku w Rumii-Zagórzu jako radiotelegrafista a także nawigator przy obsłudze goniometru (przyrządu naprowadzającego samolot na wprost lądowiska). Praca nie była zbyt absorbująca a samoloty linii regularnych lądowały dwa razy w tygodniu. Do pracy przychodził co trzeci dzień na 24-godzinną służbę. Jednym z jego zmienników na lotnisku był Helmut Rykalski (w czasie wojny więzień obozów koncentracyjnych, nieetatowy współpracownik polskiego wywiadu).
W wolnych chwilach Jan dużo czytał, uzupełniając swoją wiedzę, uczęszczał na wykłady akademickie jako wolny słuchacz. Na kilka tygodni przed rozpoczęciem wojny, w tajnej mobilizacji, powołany został do Marynarki Wojennej.

W tym czasie odwiedzały go młodsze siostry, Jadwiga, Emilia i Józefa. Wszystkie były wtedy mieszkankami Świdnika. Najstarsza siostra, Janina, wróciła z Rumii do Świdnika na tydzień przed wojną.

Kampanię Wrześniową Jan Olszewski spędził w Dowództwie Marynarki Wojennej na Helu. Początkowo przewidziany jako rezerwowa załoga kontrtorpedowca „Wicher”, który został zatopiony w porcie helskim drugiego dnia wojny.
Pierwszego dnia wojny nad ranem, gdy objął nocną służbę, otrzymał meldunek, otwartym tekstem z Westerplatte: „Zostaliśmy zaatakowani przez Niemców, pilnie prosimy o wsparcie”.
Po zatopieniu w porcie helskim największego wówczas polskiego okrętu, stawiacza min „Gryf”, którego nadbudówki wystawały nad wodą, marynarze postanowili demontować co się da. Najpierw kilkadziesiąt osób uporało się z demontażem niektórych dział 130 mm i osadzili na lądzie jako stałą baterie. Innego dnia poszli z kolegami wytoczyć beczki ze śledziami. W tym czasie rozpoczął się nalot. Po zrzuceniu bom,b samoloty lotem koszącym na niskim pułapie rozpoczęły ostrzał nabrzeża portu z broni pokładowej. Szczęśliwie nikogo z marynarzy pocisk nie trafił.
Przeżył trzydzieści dwa dni obrony Helu i codzienne bombardowania, nieraz kilka razy dziennie.
Na początku października przewieziony został wraz z innymi jeńcami-marynarzami do Gdyni. Wstępna selekcja odbywała się barakach w Gdyni-Grabówku, przed wojną służących za kwatery dla polskich emigrantów wyjeżdżających do Ameryki. Tam został z grupą około 100 marynarzy, niezgodnie z Konwencją Genewską, aresztowany przez Gestapo za „znęcanie się nad ludnością niemiecką” i przynależność do organizacji politycznej (Związek Zachodni). Podejrzewany był też o współpracę z polskim wywiadem, co było nieprawdą (współpracownikiem tym był Rykalski).
Zostali załadowany na samochód ciężarowy z uzbrojoną eskortą, wyruszyli nie znając miejsca przeznaczenia. Po wjechaniu do lasu byli przekonani, że jadą na rozstrzelanie. Początkowo Jan Olszewski zakwaterowany został wraz z innymi aresztantami z Gdyni i Gdańska w obozie przejściowym w dawnych koszarach w Nowym Porcie, naprzeciwko Westerplatte. Pracował przy porządkowaniu terenu Westerplatte, gdzie m.in. kazano mu i innym więźniom wykopać mogiłę na szczątki obrońców z rozbitego bunkra. Gdy pojawił się jeden z oficerów niemieckich, oburzony, że tylko zbudowano jedną mogiłę, kazał więźniom usypać jeszcze kilkanaście podobnych - prawdopodobnie ze wstydu, że tylu Niemców zginęło a tu tylko jedna polska mogiła.
Z tamtego okresu zapamiętał, że jeden z podoficerów SS-manów w stopniu sierżanta, nieco podpity, któremu Jan nigdy nie zasalutował, ustawił go dla postrachu pod bunkrem i udawał, że zestrzeliwuje mu czapkę, strzelając tuż nad głową. Kule go nie trafiły, ale wielu kolegów miało szczęścia, pod byle pretekstem byli zabijani. Ilość mogił na Westerplatte powiększyła się.

Po kilku tygodniach, na początku stycznia 1940 r., Jan Olszewski został przeniesiony do obozu koncentracyjnego Stutthof (nr ewid. 7229). W Sztutowie pracował jako więzień w różnych grupach roboczych, min. przy wyrębie lasu, przenosząc wraz z innymi 8-12 więźniami pnie drzew.
Z rodziną przez dłuższy czas nie miał kontaktu. Kiedy w Adampolu, gdzie mieszkali jego rodzice i siostry, pojawił się wypuszczony z niewoli marynarz, który był przekonany, że znał Jana Olszewskiego w marynarce i był świadkiem jego śmierci, matka odpowiedziała krótko: „To nie możliwe, Janek nigdy by się nie dał zastrzelić”.
W obozie panował straszliwy głód. Teren był wilgotny, malaryczny. W 1940 r. bardzo mroźna zima powodowała dużą śmiertelność więźniów. Prycze miały trzy kondygnacje. Na jednej drewnianej pryczy, na garstce słomy, często zanieczyszczonych fekaliami chorych więźniów spało 2 do 4 osób. Jan trzykrotnie był bliski śmierci. Raz wskutek dyzenterii (dwa tygodnie na ścisłej diecie, przy dużym odwodnieniu organizmu), drugi raz po skatowaniu na placu apelowym na tzw. „koźle” (minimalna kara to dwadzieścia pięć batów na wypięte mocno pośladki ) za oddalenie się z miejsca pracy, niby za potrzebą fizjologiczną (była to pierwsza jego próba ucieczki) i po oraz trzeci, gdy przechodził silną grypę. Zdrowie, szczęście i optymizm go jednak nigdy nie opuszczało. Nawet w czasie mrozu nacierał się dla higieny i dla zahartowania organizmu śniegiem. Zdyscyplinowanie nabyte w marynarce, wyróżniało go spośród więźniów. Więźniowie byli przy wychodzeniu z baraku na liczne apele (często wielogodzinne) bici grubymi pałami i batogami. Na niego wskazywali kaci mówiąc, żeby tak szybko i sprawnie należy wychodzić z baraku jak „marine”. Do końca pobytu w niewoli nie zdejmował munduru marynarskiego, z którego był bardzo dumny. Inni koledzy marynarze woleli wtopić się w otoczenie i jak tylko nadarzyła się okazja, zamieniali mundury na ubrania cywilne. Inna sprawa: że już po pierwszej „dezynfekcji” mundur mocno się skurczył a w silne mrozy podkładał pod mundur papierowy worek po cemencie. Tych co brali się w obozie za naukę języka niemieckiego przekonywał, że jest to bezcelowe, „bo Niemcy długo w Polsce nie porządzą”.

Pod koniec 1940 r., podczas pobytu w Gdańsku na przesłuchaniu, włączony został na prośbę hausmajstra (szefa gospodarczego) Klewe, przedwojennego niemieckiego policjanta (jego żona była Polką, w 1945 zginęła z dziećmi na okręcie „Gustloff”, storpedowanym przez sowiecki okręt podwodny), do grupy roboczej w gdańskim Gestapo i już do obozu nie wrócił, choć nadal pozostawał w ewidencji. Niemcy potrzebowali specjalistów z branż technicznych oraz silnych więźniów do cięższych prac przy obsłudze gmachu Gestapo przy ul. Nowe Ogrody 27 (po wojnie siedziba UB i MO, a obecnie policji) oraz willi ważniejszych gestapowców. Olszewski pasował do tych robót z uwagi na nadal niezłą muskulaturę.
Więźniowie funkcyjni mieszkali w piwnicy, w pomieszczeniu kotłowni, a pozostali aresztanci w celach. Znacznie poprawiło się wyżywienie. Otrzymywał dietę więzienną zamiast obozowej zupy ze starej brukwi, gliniastego chleba z dużym dodatkiem trocin, czarnej niesłodzonej kawy, paru gram marmolady z wytłoków buraczanych. Sprzątając cele miał możność przenoszenia grypsów między aresztantami z polskiego wywiadu np. informacji o tym, co już wiedzą Niemcy i do czego mogą się aresztowani przyznać a co należy zataić. Prowadził rozmowy Westerplatczykami. Relację z Obronę Westerplatte opisał ponoć później w krótkim artykule w Gazecie Lubelskiej w 1944 lub 1945 r.
Pewien incydent w Gestapo o mało nie skończył się dla niego tragicznie. Na widok kapo, przedwojennego posła na Sejm Gdański, Teodora Maliszewskiego, okładającego pałką młodziutkich harcerzy polskich, którzy zostali czasowo zatrudnieni, a wcześniej aresztowani przez Gestap, do porządkowania gmachu, w zdenerwowaniu, krzyknął żeby zaprzestał tego robić. Kapo skierował pałkę w jego stronę. Tego było za wiele, krewki charakter przeważył. Olszewski wyrwał Maliszewskimu pałkę i zadał kilka ciosów pięściami w głowę. Maliszewski trafił do lazaretu z wybitymi zębami i złamana szczęką. Oficjalna wersja zdarzenia, którą podał Niemcom była taka, że zsunęła się na niego na schodach szafa pancerna, której rzekomo nie mógł utrzymać Olszewski. Nie uwierzył w takie tłumaczenie komendant Gestapo Helmut Tanzmann. Podpytywał zaufanego fryzjera więźnia Niemca o to, jak go ten Olszewski „załatwił”. Fryzjer nie chciał jednak go wydać, a Maliszewskiego ostrzegli współwięźniowie, że jeśli powie prawdę, nie przeżyje. Po wojnie Maliszewski trafił na kilka lat do więzienia za wysługiwanie się Niemcom.
Męclewski w swojej monografii o gdańskim Gestapo „Neugarten 27” dwukrotnie wspomina Olszewskiego, choć błędnie podał rok jego ucieczki.
Po nabraniu sił, w połowie 1941 r., Jan Olszewski uciekł w miejscowości Somonino koło Kartuz, dokąd został wysłany pod eskortą po ziemniaki wraz ze swoim kolegą-stoczniowcem z Gdyni, Ryszardem Gonerą, z pochodzenia Ślązakiem zamieszkałym na Kaszubach. Eskorta składała się z trzech Niemców. Dwóch zostało powalonych pięściami, a od trzeciego - zanim zdołał wycelować z karabinu - zdążyli się oddalić. Obawiając się pogoni z psami, przemieszczali się brodząc rzekami, wchodząc na drzewa i skacząc do wody. Kolega Rysiek znał doskonale teren, na którym mieszkali również Niemcy. Podkradając się nocą pod wytypowane gospodarstwo, nie byli pewni czy dobrze trafią. Kontakt okazał się szczęśliwy. Problemem okazało się przejście kordonu oddzielającego Reich od Generalnej Guberni, zbiedzy nie posiadali przecież żadnych dokumentów. Pierwsza próba przekroczenia granicznej rzeki ze szmuglerami zakończyła się niepowodzeniem. Po odebraniu żywności, Niemcy na szczęście tylko ich rozgonili. Koledze, który władał poprawnie językiem niemieckim, udało się nawet wyprosić u oficera kawałek chleba i słoniny z zebranego stosu. Spróbowali innej drogi, by przejść prowizoryczną granicę. Ustalili, że pociąg krótko zatrzymuje się na stacji granicznej. Osoby podejrzane są wyprowadzane z pociągu na posterunek żandarmerii. Wymyślili, że tuż przed kontrolą zamkną się w ubikacji a w odpowiednim momencie jeden z nich wyjdzie i odda się Niemcom. Drugi ukryje się za na wpół otwartymi drzwiami. Kiedy pociąg ruszy, to będący na zewnątrz powali ochronę i wskoczy w biegu do pociągu, a za rzeką graniczną wyskoczą z pociągu i uciekną w las. Ustalili, że tym, który się podda Niemcom będzie Jan Olszewski. Obyło się bez bijatyki, wystarczyło naprędce wymyślone usprawiedliwienie, że jest niedziela a na drugą stronę granicy udaje się na własny ślub i w roztargnieniu zostawił dokumenty w ubraniu roboczym. Po wielu perypetiach dostali się do Generalnej Guberni.
W podwarszawskim lesie trafili na obławę, zorganizowaną przez grupę maruderów niemieckich, których prawdziwym powodem było obrabowanie z żywności i pieniędzy miejscowych przemytników. Po dwu tygodniach dotarli do Warszawy, przekazywani z rąk do rąk przez życzliwych ludzi.

Po rozstaniu się z kolegą, który postanowił przebić się do Anglii, Jan Olszewski ukrywał się w Adampolu i Franciszkowie, u siostry Eleonory oraz w innych wsiach, gdzie zamieszkiwali jego kuzyni. W Adampolu pojawił się najprawdopodobniej w czerwcu lub lipcu 1941 r. Później w Warszawie i prawdopodobnie Piasecznie koło Warszawy , gdzie mieszała jego siostra Janina z mężem Janem Nesterukiem, który był zawiadowcą stacji.

W 1943 r. ożenił się z Anną Modelską, której ojciec, ziemianin, po wojnie z bolszewikami w 1920 r. sprzedał majątek ziemski w Michałowie, pow. siedlecki i przeniósł się do Adampola, gdzie nieruchomości sprzedawał jego kuzyn Zygmunt Majewski, z którym prowadził wspólnie interesy. Anna urodziła mu czwórkę dzieci: Jolanta-Urszula, Ewa-Maria, Marian-Włodzimierz, Zbigniew-Jan. Pierwsza córka umarła w wieku niemowlęcym w 1945 r.

Dwukrotnie władze niemieckie próbowały go aresztować. Pierwszy raz, kiedy mieszkał u teścia w Adampolu - nie przeszkadzało mu, że na górze willi kwaterowali niemieccy oficerowie z Luftwaffe. Na szczęście jego żona podsłuchała przez drzwi, że o niego pytają i Jan zdążył uciec przez okno. Jako zakładnika żandarmi aresztowali jego teścia, ale dzięki tzw. "dojściom” - przez nauczyciela j. niemieckiego, tłumacza, brata pułkownika a później generała Mossora, znanego później z procesu stalinowskiego - i dużej łapówce zebranej przez rodzinę, wypuścili go na wolność.

W tym czasie głównym zajęciem Jana Olszewskiego był przemyt żywności ze wsi do miasta, aby wyżywić siebie i pomóc rodzinie. Żywność kupował w okolicznych wsiach a sprzedawał w Warszawie, gdzie ceny były kilkakrotnie wyższe. Wielokrotnie uciekał z łapanek. W Warszawie, tuż po godzinie policyjnej, szedł z dwoma walizkami wyrobów wędliniarskich, a naprzeciwko pojawił się trzyosobowy patrol niemieckich żandarmów. Nie tracąc zimnej krwi śmiało wkroczył miedzy nich w taki sposób, że musieli się rozstąpić. Ubrany był w podgumowany szary prochowiec a na nogach miał tzw. „oficerki”, skórzane buty z wysoką cholewką i prawdopodobnie jako blondyn został uznany za Niemca.
Innym razem w Dęblinie, w czasie łapanki, udało mu się wczołgać pod rampę i z towarem uciec w zboże.
W Radomiu, gdzie pojechał z Warszawy z córką przyjaciół, która pośredniczyła w zakupach tytoniu w Getcie, niemiecka obława otoczyła dworzec. Udało mu się wcisnąć walizkę pod siedzącego na ławce dworcowej polskiego kolejarza, czytającego niemiecką gazetę, a sam udając jego kolegę siadł blisko niego, udając, że razem z nim czyta. Nikt go nie wylegitymował, kolejarze - z uwagi na swoja profesję - chronieni byli przed aresztowaniem. Na trasie do Warszawy dwa razy wyskakiwał w biegu z pociągu, kiedy Niemcy zbyt długo mu się przyglądali.
Któregoś razu jeden z kolegów z AK - przed wojną i w czasie wojny pracujący jako policjant - namówił go do jazdy z towarem na trasie Lublin-Warszawa w wagonie przeznaczonym dla Niemców. Umówili się, że usiądą w przedziale naprzeciw siebie przy oknie, udając, że się nie znają, a ojciec będzie udawał, że śpi. Niemcy raczej nie mieli w zwyczaju kontrolować wagonów „Nur fur Deutsche”. Kilkanaście kilometrów od Warszawy do przedziału, w którym oprócz nich siedziało kilku wojskowych niemieckich, wszedł sierżant z Banschutzu (ochrony kolei) z ręcznym karabinem maszynowym. Otworzył okno, oparł nóżki rkm-u na stoliku i strzelał do ludzi, którzy odbierali towar wyrzucany z okien polskich wagonów. Jan Olszewski poczuł silne drżenie nóg, które z trudem opanował opierając dłonie na kolanach. Na szczęście, po kilku oddanych seriach, zareagował jeden z niemieckich oficerów, protestując, że nie może odpocząć. Niezadowolony strzelec przeniósł się do innego przedziału. Więcej jazdy w niemieckim wagonie Jan Olszewski już nie próbował.

Jan Olszewski wynajmował z żoną Anną mieszkanie u Niemki, o nazwisku Miller, po cichu sprzyjającej Polakom - jej syn ukrywał się w pobliskiej wsi przed wcieleniem do Wermahtu, a do matki zaglądał nocami po żywność. W Święta Bożego Narodzenia 1943 r. W odwecie za zabicie Niemca spalono willę "Rozkosz". Mieszkańców pospiesznie zebrano i popędzono do Lublina. Niektórzy, byli w piżamach i koszulach nocnych, zabierani w pośpiechu z domów, w kapciach lub boso. Wiele osób trafiło wtedy do więzienia na Zamku w Lublinie. Niektórzy wrócili wkrótce, niekiedy z odmrożeniami, inni nie wrócili nigdy. Właścicielka domu, w którym mieszkali, wybroniła swoich lokatorów, wstawiając się za nimi u oficera, dając im jak najlepsze świadectwo.

Do konspiracji w AK Olszewskiego i jego siostry wciągnął cioteczny brat, syn brata matki z d. Gwiazda, Kazimierz Gwiazda. Gwiazda później został aresztowany, więziony na zamku w Lublinie, gdzie przebywał zalediwe kilka dni i został tam stracony. Świadkiem tego aresztowania był Jan Olszewski. Grupa, która przyszła aresztować Kazimierza Gwiazdę weszła od frontu, a J. Olszewski stał z siekierką na podwórku i jak się zorientował w sytuacji, wolnym krokiem z siekierką pod pachą wyszedł przez bramę na ulicę.
Jan Olszewski przyjął pseudonim konspiracyjny „Orkan”. Nie znana jest dokładna data wstąpienia do AK, było to nie wcześniej niż w 1942 r. Jego komórka zajmowała się wywiadem, choć AK nie wykorzystało jego zdolności w zakresie radiotelegrafii. Kontaktował się z komórką legalizacyjną, a także roznosił tzw. „bibułę” - biuletyny i ulotki opracowane przez AK. Pomagały mu w tym siostry. Jego siostra Emilia pracowała w czasie okupacji na lotnisku.
Broń – pistolet i amunicję - sam musiał sobie kupić na „Kercelaku” - bazarze w Warszawie przy placu Kercelego. Będąc w trasie ukrywał go w książce „Mein kampf” Adolfa Hitlera, specjalnie w środku wydrążonej.
Pewnego razu idą na komórkę legalizacyjną o mało nie wpadł w tzw. „kocioł”, ale w porę ostrzegła go jedna z sióstr.
Innym razem w trakcie przewożenia meldunków do dowództwa, które znajdowało się w innej miejscowości, na dworcu w Świdniku, o mało nie został zatrzymany wraz z dwoma kolegami przez patrol żandarmerii, którym towarzyszył przypadkowo zatrzymany przez Niemców uciekinier z pobliskiego Majdanka, a który otrzymał fałszywe dokumenty właśnie w ich komórce legalizacyjnej. W incydencie na stacji w Świdniku denuncjator, który prawdopodobnie wskazał jego i jego kolegów, był prowadzony przez dwóch żandarmów. Był to Żyd , który uciekł z Majdanka, a któremu AK wyrobiło lewe dokumenty. Najprawdopodobniej został zabity. Cała sprawa skończyła się ogólną strzelaniną i ucieczką między wagonami.
Prawie do końca był szeregowym członkiem AK. W 1944 r. Został na krótko komendantem oddziału, gdyż większość starszych kolegów siedziało już w obozach bądź zostali rozstrzelani, a nabór nowych członków był trudny, gdyż ze wschodu nadciągały już wojska radzieckie. Po ich wkroczeniu rozkaz o nominacji na dowódcę komórki wywiadu zakopał w ogródku rodziców w zakorkowanej butelce. Nigdy go później nie odnalazł.
W czasie okupacji posługiwał się dokumentami z fałszywym nazwiskiem, najdłużej na nazwisko Jankowski.

Po oswobodzeniu wschodnich terenów Polski wstąpił do piechoty. początkowo jako pisarz batalionowy - stacjonował m.in. na terenie byłego obozu koncentracyjnego na Majdanku, w tych samych barakach co więźniowie kacetu - oraz tworzącego się batalionu morskiego, a następnie, z uwagi na przygotowanie wojskowe, podoficer marynarki, skierowany został do szkoły oficerskiej. Po kilkumiesięcznym przeszkoleniu, jako zastępca dowódcy batalionu zasilił rezerwy jednej z dywizji I Armii. Na dzień przed wymarszem na front zapadł na zdrowiu. Powróciła silna grypa, którą złapał w Stutthofie i po kilku dniach musiał gonić swój batalion, w którym był zastępcą dowódcy, w stopniu podporucznika. Dogonił go w okolicach Bydgoszczy i Torunia. Na front jednak nie poszedł. Jego miejsce zostało już obsadzone przez innego oficera. W Bydgoszczy został czasowo na kilka tygodni skierowany do pomocy grupie poszukującej gestapowców i SS-manów, a następnie zatrudniony w prasie, pełniąc kilka różnych funkcji. Dużo działał na polu społecznym narażając się mocno przełożonym.

Jan Olszewskiego Leon, matka i trzy młodsze siostry, Jadwiga, Emilia i Maria, zamieszkały wtedy w Bydgoszczy, dokąd ściągnął je Jan.
Po pierwszym, krótkim aresztowaniu - oficjalnie za nielegalnego posiadanie broni, co było prawdą, choć rewizja przeprowadzona w mieszkaniu nic nie wykazała, bo matka ostrzeżona przez znajomego wyniosła pistolet wraz a amunicją pod sukienką i ukryła poza domem, wyrzucono go z pracy w połowie 1947 r.
Przeniósł się na stałe do Warszawy. Tam został namówiony przez przedwojennego kolegę z marynarki, szefa operatorów pokładowych Czesława Błaszczaka, do pracy w PLL „LOT” w charakterze radiooperatora pokładowego. Od września 1947 r. latał na trasach krajowych a w okresach letnich w akcjach opylania lasów (rejon katowicki i lasy pomorskie). Latali w okresie czerwiec-lipiec lotem koszącym, pięć metrów nad koronami drzew, wykonując po kilka lotów dzienne na samolotach Li-2 (licencyjny Douglas Dakota-3). Olszewski latał najczęściej w załodze kpt. Włodzimierza Gedymina, świetnego pilota, znanego z literatury pilota myśliwskiego z września a później w 1943-44 oficera startowego akcji „Most-2” i „Most-3” - przerzut części rakiet V-2 na Dakocie do Brindisi. BYł też w załodze Tadeusza Henzla, po wojnie sterroryzowanego przez dwóch osobników, by skierować samolot na Zachód, na kanwie tego wydarzenia Janusz Meissner napisał książkę i scenariusz do filmu Leonarda Buczkowskiego „Sprawa pilota Maresza".
Po kilku latach, z uwagi na stan zdrowia, słaby wzrok, lekarz nie zezwolił na dalsze latanie. Chociaż być może był to pretekst, bo w tym czasie zaczęły się zwolnienia przedwojennych oficerów i podoficerów. W 1951 r. Olszewski opuścił LOT i podejmował się różnych zajęć, pracując m.in. w Ministerstwie Spraw Zagranicznych jako radiotelegrafista, na Politechnice w Studium Wojskowym przez rok szkolił studentów, w zakładach elektronicznych ELPO, ”Gromada” , w handlu prywatnym i in. Uzupełnił wykształcenie, kończąc jako ekstern technikum ekonomiczne, a następnie studium pomaturalne z prawa.
Na emeryturę odszedł w wieku 64 lat, wiele czasu poświęcając wychowaniu wnuków, grze w brydża i swojej prawdziwej pasji - historii.
Historię Polski znał lepiej niż niejeden profesor akademicki. Po przejściu na emeryturę czternastokrotnie był finalistą teleturnieju "Wielka Gra", w tym 4-krotnie występował na wizji. W piątym teleturnieju, na kilka dni przed śmiercią, jako 87 latek, już nie wystąpił, choć zdobył najwięcej punktów w eliminacjach i pojawił się mocno osłabiony w studio na ul. Woronicza w Warszawie. W telewizji wcześniej startował w konkursach różnego rodzaju, z wiedzy ogólnej lub historii. Główne tematy teleturniejów to: Historia Polski, Historia Wojskowości, Polityka i podobne. Ostatnim z tematów był: „Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie w latach 1939-45”.

W wieku 80 lat, gdy wzrok mu się pogorszył na przejściu dla pieszych wpadł pod samochód osobowy. Doznał połamania nóg i parę miesięcy przeleżał w łóżku.
Siedem lat później, tuż przed śmiercią, udał się do szpitala na operację woreczka żółciowego. Operacja się udała, ale po 20 dniach nastąpiło nagłe załamanie zdrowia. Jan Olszewski zmarł 20 czerwca 2000 roku. Został pochowany na cmentarzu w Bydgoszczy. W pamięci tych co go znali, Jan Olszewski pozostał osobą o niespożytej energii. Był niezrównanym polemistą, z wielką swadą broniącym swoich mocno ukształtowanych poglądów, stający po stronie słabszych i pokrzywdzonych. Był wspaniałym ojcem, w całości poświęcającym się dla rodziny.

Opr. Piotr R. Jankowski na podstawie tekstu Mariana Olszewskiego, syna Jana, z którego zbiorów pochodzi zdjęcie.