Jak zostałem plastykiem?
Romuald Kołodziej

Lublin, dnia 6 marca 2004 r., godz. 4.00. Bezsenność, ale nie szkodzi, jest czas na przeróżne wspomnienia. Zastanawiam się, jak do tego doszło, że zostałem plastykiem. Warto się nad tym zastanowić. Wiadomo – zawód obdarzany społecznym szacunkiem, ale przecież niełatwy, daleki od sztampy typowej dla innych profesji, zmuszający do nieustannego zmagania się z własnymi słabościami i do ekshibicjonistycznego konfrontowania własnych wytworów z nie zawsze przyjaznym odbiorcą. Dlaczego więc właśnie ten zawód? Jak do tego doszło?

Z pewnością moje marzenia dotyczyły niegdyś wielu dziedzin. Przychodziły łatwo, bo jak mi się wydaje, na brak wyobraźni nigdy nie narzekałem. Dzisiaj dochodzę do wniosku, że wiatrem w moje żagle był tak przypadek, jak i praca. Zawsze takim ważnym dla każdego człowieka „przypadkiem” jest spotykanie na swojej drodze właściwych ludzi. Myślę, że spotykałem takich wyjątkowo często. Wielu z nich kierowało mnie, może nawet nieświadomie, ku plastyce.

Po raz pierwszy, może wtedy, gdy byłem uczniem pierwszej klasy Liceum Ogólnokształcącego nr 1 w Elblągu. Nauczyciel plastyki poprosił mnie wówczas o aktywną pomoc w wykonaniu modelu tablicy pamiątkowej, ważnej dla mojej szkoły, gdyż poświeconej jej patronowi. Pamiętam moje rozterki. Bałem się, że nie podołam, że stworzę coś, co zostanie wykpione przez wszystkich, przez nauczycieli, a co gorsza, także kolegów. Ostatecznie udało się, a tablica odlana w brązie do dziś zdobi moją starą szkołę. Dziś wiem, że świetny nauczyciel nie tylko zmusił mnie do przełamania własnych słabości, ale co ważniejsze, pokazał mi radość, jaka może płynąć z samego tworzenia. Otworzył te wrota, o których nie wiem, czy najbardziej marzyłem, ale za którymi czuję się dziś szczęśliwy. A tak a propos, od przygody ze szkolną tablicą pamiątkową minęło wiele lat. Dziś jednak, gdy mogę uważać się już za doświadczonego plastyka, podobne obawy do tamtych młodzieńczych, towarzyszą mi nadal (zawsze wtedy, gdy decyduję się na jakiś zupełnie nowy pomysł).

Kolejnym, jeszcze bardziej odważnym krokiem ku plastyce była zmiana szkoły. W Elblągu „wytrzymałem” tylko rok. Zmieniłem szkołę. Zostałem uczniem Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych w Lublinie, a potem wiadomo – nauka, ale i wiele innych rzeczy. Przede wszystkim czynny udział w życiu szkoły i pracach na rzecz różnych przedsiębiorstw i organizacji. Już wtedy wykonywanie prac plastycznych uważałem za coś najprzyjemniejszego. Zdecydowana większość pedagogów Liceum Plastycznego to kolejna grupa „właściwych” ludzi na drodze mojego życia. Wielu z nich nie tylko pomogło mi poznać tajniki sztuki, ale i ucząc mnie rozumienia i kochania plastyki, wywarło ogromny wpływ na całą moją dalszą drogę artystyczną. Po drodze ze szkoły do domu był nowopowstały klub „Iskra”, gdzie początkowo przypadkiem, a potem już jakby na stałe podjąłem się prac plastycznych i dekoracji. Pierwsze kontakty z ludźmi pracującymi w WSK i działającymi w kulturze.

Zawsze ceniłem sobie kontakty z pasjonatami sztuki, ludźmi, którzy o sobie mówili: „amatorzy”. RSTK zawsze kojarzy mi się z ogromną wolą twórczą. Zawsze, kiedy się do mnie zwrócili o pomoc, byłem z tego dumny.
Bezpośrednio po liceum nie było jednak dobrze. Zbyt zajęty pracą zarobkową (przeróżnymi plastycznymi „chałturami”) w ostatnich klasach szkoły, przespałem moment przygotowania do egzaminów wstępnych na studia. Stawiłem się na nie - co tu ukrywać - niezbyt przygotowany, skażony charakterem zarobkowych prac, a może i gustami mojej ówczesnej klienteli. Finał był smutny, nie uzyskałem dostatecznie wielu punktów, by znaleźć się na liście studentów WSSP we Wrocławiu. Żeby się już zupełnie nie poniżać, zauważę, że pozytywnie zdałem egzamin, ale jak pamiętamy, w latach wyżu demograficznego samo zdanie egzaminu nie gwarantowało niczego.
Jeszcze w tym samy roku zaproponowano mi pracę w dopiero co ukończonym „macierzystym” liceum plastycznym. Rozpoczęła się nowa, trwająca do dziś, pedagogiczna przygoda mojego życia.

Z całym przekonaniem deklaruję, że jest ona dla mnie równie ważna jak praca artystyczna. Równolegle do pracy w szkole przez okres dwóch lat pracowałem jako dekorator w firmie handlowej. I choć to ostatnie zajęcie było pragnieniem ucieczki od mizerii finansowej, to i w nim mogłem odnotować satysfakcjonujące sukcesy. Ich miarą było kilka wygranych konkursów dekoratorskich. Jednak, gdy tylko otrzymałem propozycję objęcia i stworzenia pracowni reklamy filmu - firmy działającej przy Polfilmie - z ochotą porzuciłem dekoratorstwo na rzecz nowego zadania. Tym bardziej, że nowa praca nie kolidowała z nadal wykonywanym zawodem nauczyciela w Liceum Plastycznym. Równocześnie w systemie zaocznym rozpocząłem studia na kierunku wychowanie plastyczne w Instytucie Wychowania Artystycznego UMCS w Lublinie.
Myślę, że gdyby nie mój ówczesny optymizm i upór wynikający z młodego wieku nie pogodziłbym wielości obowiązków, jakie sam sobie wówczas narzuciłem. A było ich coraz więcej, gdyż w międzyczasie ożeniłem się i przyszły na świat moje dwie wspaniałe córki.

Pracownia reklamy filmu, którą z mozołem tworzyłem od podstaw rozrastała się jak balon, by w końcu eksplodować wielkimi realizacjami. Miałem zaledwie 25 lat, gdy zmierzyłem się z przestrzeniami Gdańska, miasta Festiwali Polskich Filmów Fabularnych. W 1978 otrzymałem po raz pierwszy zlecenie na wizualną oprawę plastyczną Festiwalu. Obawiałem się tej realizacji, ale jednocześnie uważałem, że muszę jej podołać. Tym bardziej, że choć nadal byłem tylko studentem kierunku plastycznego, to jednocześnie byłem przecież nauczycielem wystawiennictwa w lubelskim PLSP. Sam siebie przekonywałem, że jeśli potrafię „wymądrzać” się przed moimi uczniami na lekcjach wystawiennictwa, to tym bardziej powinienem sam zmierzyć się z niełatwym problemem wystawienniczym. Z ciężkiej próby wyszedłem zwycięsko. Miarą sukcesu było to, że powierzano mi oprawę Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych również w latach 1979 i 1980. Pracę tę przerwał dopiero wybuch stanu wojennego.

Jak pamiętamy, lata osiemdziesiąte zmieniły w naszym kraju niejedne tory. Ja też nie byłem wyjątkiem. Choć rozpędzony i pełen pomysłów, mogłem się wówczas realizować wyłącznie jako nauczyciel. Skupienie się na jednej pracy okazało się korzystne. Zacząłem organizować praktyki zawodowe dla moich wychowanków, przyszłych techników plastyków. Założyłem szkolną pracownię serigrafii. Praktyki zawodowe organizowałem w Morskiej Stoczni Remontowej w Świnoujściu. Nieduży, przepięknie położony zakład. Gdy zobaczyłem go po raz pierwszy, był kompletną pustynią. Nasunęło mi to pomysł, żeby zmienić jego wygląd i zrealizować to wspólnie z własnymi uczniami. Zadanie było tym bardziej pociągające, że władze stoczni nie narzucały mi żadnych pomysłów. Miałem więc wolną rękę w jakimkolwiek działaniu.

Zaczęły się trzy wspaniałe lata pracy, podczas których wraz z uczniami zmieniłem stocznię w przestrzeń niemalże artystyczną. Ziściły się przy tym moje pragnienia o idealnym nauczaniu wystawiennictwa nie teoretycznie, w szkolnej ławce, a przy zmaganiu się z konkretnym zadaniem i konkretną przestrzenią. Tak dla mnie, jak dla moich uczniów, każdy ówczesny problem miał realny odpowiednik w konkretnej realizacji. Ważne było również to, że w świnoujskiej stoczni chodziło nie o jakieś małe dzieła wystawiennicze, a o kompleksowe rozwiązanie bardzo rozległego zagadnienia plastycznego. Odczuwałem wielką satysfakcję, gdy po upływie dziesięciu lat w trakcie przypadkowych odwiedzin w stoczni, zobaczyłem, że realizacje wykonywane podczas praktyk uczniowskich nadal istnieją i prezentują się całkiem nieźle. To, że jeszcze istnieją, zawdzięczają przede wszystkim robotnikom stoczniowym, którzy nieustannie je konserwują i naprawiają uszkodzenia wywoływane przez czynniki atmosferyczne. Z pewnością dowodzi to, że nasze „dzieła” zostały nie tylko w pełni zaakceptowane, ale i stały się potrzebne ludziom na ich stanowiskach pracy.

Moja aktywność plastyczna i pedagogiczna stała się w pewien sposób głośna. Pewnie dlatego otrzymałem propozycję pracy w ówczesnym Instytucie Wychowania Plastycznego UMCS w Lublinie - uczelni, którą ukończyłem ledwie trzy lata wcześniej. Powierzono mi zorganizowanie od podstaw i prowadzenie pracowni serigrafii. Przyjąłem to zadanie z entuzjazmem, wykorzystując w nim wszystkie wcześniejsze doświadczenia, tak organizacyjne, jak i warsztatowe.
Lata dziewięćdziesiąte przyniosły kolejne zmiany w moim działaniu plastycznym. Zupełnie przypadkowo zająłem się pracami z zakresu architektury wnętrz. Zapewne duża dyscyplina w działaniu oraz spore doświadczenie ze sztuką użytkową przyczyniły się do tego, że na kolejne dziesięć lat miałem „nowe ulubione zajęcie”.
Gdy podczas bezsennej nocy rozmyślam nad tym wszystkim, to wiem, że nieustanne zmiany charakteru mojej pracy powodował niespokojny duch, każący mi nieustannie zmierzać się z nowymi wyzwaniami. Było to takie sprawdzanie siebie, mocowanie się z ciągle nowym problemem. Pewnie jest mi to niezbędne, bo czymże ma być atrakcyjna praca, jak nie ciągłym wyzwaniem i penetrowaniem nieznanych obszarów? To ona ma dać mi satysfakcję i to ja przed samym sobą muszę rozliczyć się z tego, co dokonałem. Tym bardziej, że jestem przekonany, ze sztuka użytkowa w niczym nie jest gorsza od artystycznej. Ma przecież dobrze służyć ludziom i jednocześnie zbliżać ich do tej ze szczytów – a więc artystycznej.
Projektów związanych z wystrojem wnętrz wykonałem blisko sto, może i więcej. Były to przeważnie realizacje w bankach, lokalach użytkowych oraz wnętrzach nowo wybudowanego gmachu TV Lublin.

Grafiką warsztatową zająłem się późno. Wcześniej brak mi może było wiary w siebie. A może prawdziwym powodem unikania jej była obawa, że uprawianie jej nie pozwoli mi utrzymać rodziny na odpowiednim poziomie materialnym. Dopiero z chwilą rozpoczęcia przez moje córki studiów, nadszedł czas, kiedy uwierzyłem, że mogę działać w zakresie „wielkiej sztuki” – że posłużę się określeniem Auguste Rodina (który swą twórczość zaczął dopiero w wieku 36 lat).
Późna twórczość może mieć swoje zalety, gdyż mieszają się w niej rozliczne wcześniejsze doświadczenia życiowe z przeogromną chęcią dogonienia straconego czasu. Doganiałem więc czas, rzucając się w wir coraz większej ilości realizacji graficznych, konkursów artystycznych, wystaw, artystycznych happeningów. Bieg trwa. Mam jeszcze masę pomysłów i co chyba najważniejsze wszystkie je zamierzam zrealizować.

Jednego jestem pewny, że bez „wielkiej sztuki” już dzisiaj nie potrafię żyć. To trudne, ale zarazem pociągające, przelewać swoje emocje, przeżycia, radości i frustracje na papier graficznej odbitki. Mojej twórczości towarzyszy tak ciągły niedosyt i jednoczesny dystans do otaczającej nas rzeczywistości, jak i pokora wobec natury i kredytu talentu, który staram się spłacać rzetelną pracą.

I na zakończenie. Obie moje córki są studentkami kierunków artystycznych. Z jednej strony napawa mnie to satysfakcją, z drugiej obawą o to, że wybrały sobie jedną z najbardziej trudnych i ryzykownych profesji.