Dom na stacji Świdnik

My pociągów nie słyszymy – mówią mieszkańcy. Kilka pasm torów od budynku stacji oddziela zaledwie chodnik. Gdy siedziałyśmy z panią Anną Szwed (rocznik 1906) w kuchni, w pewnym momencie, przez szybę, niemalże zajrzał do nas pysk przetaczającej się przez świdnicką starą stację lokomotywy.

– Często patrzę przez okno i nadziwić się nie mogę, po co te pociągi chodzą, takie puste są. Czasem tylko jedną osobę w przedziale widać. A przed laty ruch tu był ogromny. Jak Świdnik budowali, do roboty zakład i miasto budować, ludzie nawet na stopniach wagonów przyjeżdżali. Tak były pociągi obładowane – wspomina najstarsza mieszkanka budynku. Za oknem migocze wagonami bordowo-brązowy skład towarowy. – Długi, ze czterdzieści wagonów – komentuje pani Anna.

Gdy przyjechali z mężem do Świdnika, biegły tędy tylko dwa środkowe tory. Pociągi mijały się wtedy w Rejowcu. Budynki, których dziś dookoła bez liku, można było wówczas zliczyć na palcach jednej ręki. Wszystko wyrosło dookoła za bytności pani Anny. Kiedyś jej zaokienny pejzaż tworzyło lotnisko i szczere pole, przez które biegła ścieżka do szosy mełgiewskiej, widocznej dzięki majaczącej z daleka kapliczce.

Z mężem Aleksym, kolejarzem o funkcji nastawniczego, poznali się na rodzinnym Wołyniu: – Pochodzimy z kolonii dzierżawnej pana Jałowickiego, 12 km od Ostroga nad Horyniem. Wiele od tego czasu przeszłam i przeżyłam. Przecież urodziłam się jeszcze za cara. Jestem więc prawie równolatka z tą stacją, która też za Mikołaja powstała. Pamiętam, jak książę w Ostrogu, swoim mieście, kościół budował. Do tej świątyni 12 kilometrów na nasz ślub jechaliśmy, a były to czasy, że albo furmankami, albo pieszo, na bosaka się odległości między miejscowościami pokonywało. Pamiętam do dziś, gdzie w wielkim ołtarzu Matka Boska, gdzie Chrystus, a gdzie św. Antoni miejsca swoje mieli. Pamiętam domostwo dziedzica. Jakiś czas później w Krakowie Piłsudskiego widziałam.

Widziałam też, jak Niemcy na front wschodni jechali. Eleganccy, pod kancik, wszyscy tak pięknie jak nasi piloci poubierani. A potem patrzyłam, jak wracali obdarci i zdruzgotani przez rosyjską zimę. I Stalina pamiętam. I „szwadrony” ludzi w latach 50. wysypujące się z pociągów, by w szczerym polu, w okolicach lotniska zakład i miasto budować. Na moich oczach się to wszystko dokonywało i myślę sobie, że to cud, tyle zobaczyć, żyć, pracować. Na stacji urodziła się starsza córka pani Anny, a i syn sąsiadów, który dziś ma już swoje dziecko. W budynku mieszkają aktualnie trzy rodziny. Z kolejarskimi tradycjami. Część magazynowa, do lat 90. pełniąca funkcję biura stacji, stoi pusta.

Pytam, czy mieszkańcom budynku nie przeszkadzają odgłosy przejeżdżających pociągów. – My pociągów nie słyszymy, tego się nie odczuwa w ogóle, choć jak ktoś w odwiedziny przyjedzie, na początku spać u nas nie umie. Trzeba przywyknąć, ale my na to uwagi nie zwracamy wcale. Przez lata pracy na kolei człowiek się przyzwyczaił. Ruch za oknem nie jest dla nas uciążliwy, tym bardziej teraz, gdy pociągów jeździ już niewiele. Najgorzej było, jak chodziły siarkowe w radzieckich, ciężkich wagonach. Wtedy to naprawdę tłukło – mówi Aleksander Młynarczyk, były zawiadowca, konkludując – latem się nie odczuwa, ale zimą, jak jest mróz, to talerze na suszarce potrafią się przewrócić. Mieszkańcy stacji przestali też odmierzać czas według ruchu na szynach: – Kiedyś tak było, ale dziś to już nas nie obchodzi, nie interesuje.

Wyróżniający się w okolicy, piękny wiekiem i czerwoną cegłą budynek, z jednej strony otaczają tory, z drugiej wąska szosa w stronę pobliskiego lasu, dalej przechodząca w drogę do odlewni Ursus. Przez tory stacja sąsiaduje z siedzibą Nadleśnictwa Świdnik. Kiedyś była stacją główną. Funkcję stacji towarowej przestała pełnić z początkiem lat 90., gdy przystanek towarowy przeniesiono na osobowy.

Aleksander Młynarczyk objął stanowisko zawiadowcy stacji w roku 1977. Wtedy rodziny kolejarskie zajmowały trzy tzw. socjalne, czyli mieszkalne pomieszczenia, na które składały się cztery pokoje i dwie kuchnie. Ruch był duży, pracy nie brakowało. Bywały okresy, gdy stacja Świdnik zatrudniała nawet 117 ludzi. Na takich stanowiskach jak ekspedytorzy, dyżurni ruchu, kasjerzy biletowi, nastawniczowie, zwrotniczowie. Od zawsze mieszkali tu zmieniający się kolejni zawiadowcy z rodziną. Prawie od początku w budynku zamieszkuje pani Anna.

– Bywało, że życiu mieszkańców rytm nadawał przerób wielkości nawet do dwustu wagonów, na okrągło wyładowywanych i załadowywanych. Ruch na towarowym bywał bardzo duży – wspomina Aleksander Młynarczyk. Natomiast pasażerowie odeszli stąd – według szacunków mieszkańców – wraz z latami 50.

– Świat się zmienia, nie stoi w miejscu. Mnie samej trudno uwierzyć, że niedawno – a przynajmniej ja to tak widzę – na tej stacji, w wybudowanej dla mnie obórce, trzymałam swoje krowy i świnki. Piękne, dorodne były. Oto one, na tym zdjęciu – pokazuje pani Anna niosąc z pokoju pudełko pełne mniej i bardziej pożółkłych fotografii.

Jolanta Chwałczyk, Dom na stacji Świdnik, "Kurier Lubelski" dodatek "Dom" 29.04.2004, s.3.