Strajk widziany z lotniska
wspominał pil. Ryszard Kosioł

Jedna z moich wad, które bywają czasami dla mojego otoczenia denerwujące, to upodobanie do zasypiania przy grającym radiu. Tak był też tej pamiętnej grudniowej niedzieli. Po pracowitej sobocie, przy moim przyszłym Heliopolu, nocowałem w Domu Turysty, w użyczonym mi przez dyr. Marka Bucholca biurze. Ledwo świtało, gdy obudził mnie żałobnie brzmiący głos Jaruzelskiego. Wsłuchując się uważnie w powtarzany co kwadrans komunikat, przemyśliwałem skutki z jakimi należało się liczyć i układałem plan kolejnych działań. Najpierw należało zadbać o pełen zbiornik w samochodzie. Gdy pan Toruński, który przy tankowaniach zawsze lubił żartować, a tego ranka przywitał mnie marsową miną, zapytał czy mam talony, odpowiedziałem, żeby lał do pełna, bo za niedługo i tak przyjadą mu wszystkie kurki zaplombować. Nie myliłem się. Gdy odjeżdżałem z pełnym bakiem, po wale - kończącym drogę z Puław - pędziła już z dyskoteką milicyjna nyska. Jedząc z Markiem śniadanie, snuliśmy przypuszczenia, jaki będzie dalszy rozwój wypadków. Głuche telefony rodziły mój niepokój o rodzinę, ale oceniliśmy, że nie powinno jej nic grozić. Natomiast należało na budowie zabezpieczyć na zimę narzędzia i materiały, bo wątpliwe, abym mógł szybko wyrwać się ze Świdnika. Wyjazd do domu należało odłożyć do rana, bo jazda po zmroku mogła być ryzykowna.
Przejazd przez kilka posterunków drogowych, robił przytłaczające wrażenie. Stojące w pobliżu transportery warczały pracującymi silnikami, zmarznięci żołnierze grzali się przy zaimprowizowanych ogniskach, z których dym drażnił nos. Władczym tonem pytano dokąd i po co jadę. W domu dowiedziałem się, że nocą przejechało ulicą kilka czołgów. Udając się rano na zakupy, spotkałem kilka żon swoich pracowników. Kiedy powiedziałem, że wybieram się zaraz do zakładu, prosiły abym nakłonił ich mężów do powrotu do domu. Powiedziały mi przy tym, że prawie cała załoga wytwórni od poprzedniego dnia okupuje fabrykę i zabarykadowawszy bramy nie zamierza jej opuścić. Potrzebowałem więcej informacji. Udałem się więc do urzędu miasta. U „mera” spotkałem pułkownika-komisarza, który odradzał mi udanie się do zakładu i poinformował, że gen. Piróg (komendant lubelskiego garnizonu) wścieka się na dyr. naczelnego wytwórni, Jasia Czołgałę, bo ten nie stawia się u niego „na rozkaz”. Powiedział również, że w kolejną noc wytwórnia będzie szturmowana przez wojsko i milicję, pułk z Nowego Sącza był już w drodze. Uważałem za najważniejsze, że uzyskałem od komisarza, iż uczyni on co możliwe, abym mógł ludzi bezpiecznie wyprowadzić z zakładu, gdy zrobi się gorąco.
Kupiłem pięć chlebów i ogórki kiszone, z domu zabrałem słój smalcu. Janusz Michalak (architekt miejski) odwiózł mnie moją zastawą pod bramę północną fabryki. Ludzie z biało-czerwonymi opaskami na ramieniu otworzyli furtkę. Brama była zatarasowana autocysterną. Po wejściu do biura, przy kawie podanej przez moje panie sekretarki, koledzy ujrzawszy moje chleby i zabrany z domu smalec, parsknęli śmiechem. Zaprowadzony przez nich do spadochroniarni zobaczyłem długi stół zastawiony wszelakim jadłem, które od poprzedniego dnia donosiły rodziny pracowników, z zapasów przygotowywanych na święta. Ze wstydem pochowałem przyniesiony prowiant do szafy biurowej. Fabryczny radiowęzeł, zajęty przez komitet strajkowy „Solidarność”, co chwilę nadawał komunikaty podniecające atmosferę. W naszym zakładzie, obok Solidarności był zorganizowany m.in. Związek Zawodowy Pilotów i Personelu Pokładowego. Ze starszymi kolegami z tej grupy uzgodniliśmy, że nie wolno nam dopuścić do wybryków, które zagrażały ludziom i powierzonemu majątkowi. Najbardziej zaufanych poinformowałem o swojej rozmowie z komisarzem miasta. Około południa wylądowała na lotnisku eskadra Mi-2. Załogi nie zbliżały się do zakładu, powodując wzrost napięcia. Popołudnie spędziłem na rozmowach ze swoim bezpośrednim przełożonym, dyr. Wieśkiem Zwolakiem, w jego gabinecie, do którego coraz ktoś wchodził dzieląc się pozyskanymi informacjami, które powiększały niepokój. Gdy byliśmy sami, Wiesiek, dla rozładowania napięcia, przekazał mi cieszącą nowinę, że nasze dzieci postanowiły się pobrać.
Z zapadnięciem zmroku wróciłem do swojego biura. Próbowaliśmy grać w brydża, ale trudno było nam się skupić. Późnym wieczorem wkroczyła do biura delegacja zakładowej „Solidarności” i zakomunikowała, że zostałem pozbawiony kompetencji kierowniczych i kierownictwo zakładem przejmuje zakładowy komitet strajkowy. Niedawny sekretarz paradował teraz z opaską biało-czerwoną na rękawie. Późnym wieczorem poprosiłem najbliższych współpracowników i starszych kolegów pilotów na cichą naradę, podczas której ustaliliśmy dyżury w poszczególnych pomieszczeniach, aby zapobiec ekscesom młodszych kolegów i aby nie gaszono świateł, nie barykadowano drzwi. Zmarznięci żołnierze, było -18 st.C, mogli na błysk latarki lub żarzący się papieros zareagować naciśnięciem na spust. Mimo zimna, postanowiliśmy, że wrota od hangaru pozostawimy otwarte.
Około północy zobaczyliśmy przez wychodzącą na lotnisko przeszkloną ścianę biura szereg świateł na drodze biegnącej za lotniskiem, przemieszczały się do szosy Mełgiewskiej. Kiedy naliczyliśmy 30 pojazdów, następne przestaliśmy liczyć, bo dał się już słyszeć narastający szum silników i szczęk gąsienic. Było oczywiste, że wytwórnię otaczają ze wszystkich stron poważne siły interwencyjne. Nie pamiętam kto, Zdzichu Treder czy Staszek Kasperek, uciszał któregoś z młodych mechaników, który wykrzykiwał w stronę nadjeżdżających pojazdów niewybredne epitety. Naprzeciw hangaru ustawił się czołg t-34, z autobusów wyskoczyli żołnierze. Jak się potem okazało, podobnie obstawiono całe ogrodzenie fabryki. Na krótko zaległa cisza, po której od strony bramy głównej rozterkotała się broń maszynowa. Czołg sprzed hangaru błysnął ogniem, rozległ się huk. Ale po chwili można było się zorientować, że walili ślepakami, na postrach. Strzały powtarzały się co kilka minut. Podobne huki dochodziły również z innych stron fabryki. Cały czas towarzyszyły im odgłosy broni maszynowej. Przez, zwalone czołgiem, ogrodzenia przy bramie północnej wbiegła duża grupa „mundurowych” i trzymając w rękach pistolety maszynowe, pobiegła w stronę biurowca i bramy głównej. Zaniepokojeni hałasami, przyglądaliśmy się temu przez okna spadochroniarni. W pewnym momencie „nasz” czołg przestał strzelać, pod hangar zajechał autobus i ktoś zaczął mnie głośno wołać po nazwisku. Wyszedłszy, jak mawialiśmy „na hangar”, zobaczyłem niskiego wzrostu oficera w wyświechtanym, polowym mundurze i osmolonej twarzy. Po chwili dostrzegłem, że stał przede mną pułkownik, jak się domyśliłem, dowódca pułku z Nowego Sącza, którego żołnierzy ściągnięto do szturmowania fabryki. Widocznie komisarz miasta dotrzymał obietnicy, bo pułkownik rozejrzawszy się po hangarze, poniesionym głosem krzykną: „zabieraj pan swoich ludzi do autobusu; wywiozę was do miasta”. Na to Kwas, już bez opaski na ramieniu, zaczął histeryzując krzyczeć: „Nigdzie nie pójdziemy, bo oni nas wywiozą na Sybir”. Gdy nie pomogły perswazje moje i pułkownika, poniosły mnie nerwy i uderzyłem niedawnego sekretarza w twarz, czego się do dzisiaj wstydzę. W trakcie tej sprzeczki, w hangarze zebrała się cała załoga i usłyszeliśmy, że od strony fabryki zaczyn się coś dziać. Słychać było bieg ludzi w podkutych butach. Gdy wyszedłem przed drzwi wejściowe do hali, stał już przede mną pluton milicji, z wycelowanymi w drzwi peemami. Na szczęście, za mną pojawił się pułkownik i krzyknął: „ opuścić lufy”, a spojrzawszy w stronę pracowników w hangarze, dodał: „ wyprowadźcie tych ludzi bezpiecznie”. Kazano nam uformować kolumnę i poprowadzono nas w stronę bramy głównej. Przed biurowcem musieliśmy przejść przez szpaler zomowców, którzy nas popędzali, obrzucając niewybrednymi obelgami. Przed bramą panował harmider, stało w nieładzie kilkanaście pojazdów, a na granicy miasta posterunki wojskowe. Gdy, z kolegami mieszkającymi w Lublinie, dotarliśmy do mojego domu, wstawał nowy dzień. Nie wiedzieliśmy, co on nam przyniesie. Jednego byliśmy pewni, nic dobrego.
Przed południem wyrwał mnie ze snu kierowca, któremu polecono przywieźć mnie do biurowca wytwórni. Przed bramą stali żołnierze, ludzie ze straży i cywile z opaskami ORMO. Jeden z nich, przysiągłbym, że jeszcze wczoraj obnosił się z opaską Solidarności. Na drodze między bramą i biurowcem walały się śmieci, kawałki metali i drewna, przemieszane ze szkłem. Po wejściu do budynku uderzył mnie ostry zapach chyba gazu łzawiącego. Na podłodze korytarza leżeli śpiący, jak zabici, zomowcy. Z chusteczką u nosa, ocierając co chwilę cieknące ciurkiem łzy, dotarłem na piętro i wszedłem przez otwarte drzwi do sali konferencyjnej. Było tutaj, nie licząc komitetu wojskowo-partyjnego za stołem prezydialnym, kilkanaście osób z niedawnej kadry kierowniczej. Siadłem obok Wieśka i kiedy doszło jeszcze kilku kierowników wydziałów, otrzymaliśmy lekcję pokory, połączoną z zapowiedzią nowych porządków i zmian proporcji między tym co wolno i nie wolno, ze zdecydowaną przewagą tego ostatniego.
Następne dni, tygodnie i miesiące to ciągłe nadziewanie się na niespodzianki i oswajanie się z coraz to nowymi przejawami nowych rządów, często irytującymi, czasami śmiesznymi. Koledzy z Przedstawicielstwa Wojskowego paradowali z pistoletami u boku i niektórzy z nich nas omijali albo zaczęli do nas zwracać się po nazwisku. Skończyły się wspólne kawki i pogawędki.
Trzeba było ratować Jasia Czogałę, dyrektora naczelnego wytwórni, bo chciano mu zgotować marny los za to, że zignorował rozkaz komendanta garnizonu i w czasie strajku pozostał z załogą wytwórni. Miano go dyscyplinarnie przenieść na zastępcę dowódcy czołgów do Włodawy, tam miał zmienić mundur na khaki i miał czekać na sąd oficerski. W perspektywie: degradacja, pozbawienie odznaczeń i dyscyplinarne zwolnienie z wojska. Po spotkaniu z Panią Czogała, kłamstwem wyłudziłem z urzędu miasta przepustkę do Warszawy, aby spotkać się za Zbyszkiem Michalakiem, z którym od lat byłem w przyjaźni. Można by rzec, że razem z nim i Aleksandrem Marszałkiem (byli dyrektorami kombinatów PGR w Głubczycach i Kietrzu) wprowadzaliśmy śmigłowce do rolnictwa, a teraz Zbyszka wciągnięto do komitetu centralnego na stanowisko sekretarza rolnego. Do budynku Komitetu Centralnego PZPR mnie nie wpuszczono. Z pobliskiej poczty wysłałem telegram do Olka Marszałka i w odpowiedzi otrzymałem numer telefonu do Zbyszka. Kiedy do niego dzwoniłem okazało się, że Olek już go o sprawie Czołgały zdążył powiadomić. Obiecał, że zrobi co będzie w jego mocy. Spotkałem się również ze Staszkiem Woronieckim, który wówczas urzędował w Departamencie Wojskowym Ministerstwa Przemysłu Maszynowego, a z którym razem przelataliśmy kupę godzin i również znał Jasia Czogałę od lat. Też pomógł, kilkakrotnie przyjeżdżając do Świdnika i Lublina. Po kilku tygodniach, podczas których Czołgała przebywał w szpitalach, nasze działania przyniosły zamierzony rezultat. Skończyło się tylko przeniesieniem do cywila.
Pewnego dnia zgłosił się do mnie Marian Kwas, dla którego – podobnie jak dla wszystkich aktywistów „Solidarności” – bramy wytwórni zostały zamknięte. Mówiąc o trudnej sytuacji swojej rodziny, poprosił o pomoc w przywróceniu do pracy. Zatrudnienie go w naszym zakładzie było niemożliwe, ale udało się go, dzięki łańcuchowi ludzi dobrej woli, wcisnąć do zakładu remontowego. Kwas był bardzo dobrym mechanikiem, ale często i łatwo ulegał wpływom. Przyszedłszy podziękować za pomoc, gdy go przeprosiłem za spoliczkowanie podczas pamiętnej grudniowej nocy, powiedział chyba szczerze: „trzeba było dołożyć z drugiej strony, może by mi pomogło”.
Było jeszcze wiele różnych niecodziennych zdarzeń, ale ograniczę się do tego, które było dla mnie najważniejsze. Nasze przyzwyczajenia i upodobania powodują, że i nasza prywatna historia lubi się powtarzać. O ucieczce drugiego pilota znowu dowiedziałem się w Kazimierzu z radia Wolna Europa. Natychmiast zdałem sobie sprawę z czekających mnie konsekwencji. Przejęta od Sowietów reguła sprowadza się bowiem do bezwzględnego usuwania szefów jednostek, z których piloci uciekli zagranicę. Raz, ze względu na ogólny rozgardiasz w kraju, mogło mi się upiec, ale tym razem na pewno dostanę kopniaka. Gdy wróciłem do Świdnika, znowu zarządzono naradę poświęconą zabezpieczeniom śmigłowców i weryfikacji pilotów. Wcześniej, w jakiejś rozmowie z kolegami powiedziałem, że jedyny sposób na skuteczną weryfikację pilotów jest zorganizowanie im i ich rodzinom wycieczki do Wiednia i po wyznaczonej godzinie powrotu będziemy po weryfikacji, a Wolna Europa nie zrobi z tego sensacji, bo ucieczki turystów stały się liczne. Jak się później okazało, moja wypowiedź dotarła do komitetu partyjnego i tam orzeczono, że nie powinienem pełnić żadnej funkcji kierowniczej i nie powinienem mieć do czynienia z lataniem, bo zamiast pilotom ucieczki skutecznie utrudniać, zamierzam im jeszcze je ułatwiać. Po ucieczce drugiego pilota, dowiedziałem się wieczorem od Zbyszka, że o ucieczce Jaruzelski dowiedział się na bankiecie wydanym dla korpusu dyplomatycznego z okazji 22 Lipca. Warkną tylko do adiunkta: „zrobić tam porządek”. Zapytany przez Zbyszka w czym może mi pomóc, poprosiłem go o wstawienie się, aby wydano mi paszport. Wiem, że przyjeżdżał w tej sprawie dwukrotnie do Lublina. Od dłuższego czasu egipskie ministerstwo rolnictwa i kairski radca handlowy naszej ambasady domagali się mojego przylotu, ale ja ten wylot kilkakrotnie odkładałem, bo bez przerwy w zakładzie coś się działo co – jak mi się wydawało – wymagało mojej obecności na miejscu.
Zostałem szybko powiadomiony przez innych przyjaciół, że na moje miejsce został wyznaczony płk. Józef Madej, były dowódca pułku z Radomia. Uporządkowałem wszystkie ważne dokumenty zakładu, sporządziłem nawet protokół zdawczo-odbiorczy i czekałem na Madeja, który jakoś się nie spieszył. Podczas tego oczekiwania zaprosiłem swoich najbliższych współpracowników na pożegnalny obiad, podczas którego załamującym się głosem podziękowałem im za wieloletnią, lojalną współpracę. Nie ukrywam, że odczuwałem przejmujący żal i miałem poczucie niesprawiedliwości. Wiedziałem, że kiedyś nadejdzie koniec mojej kariery lotniczej, ale inaczej wyobrażałem sobie jej zakończenie. Od młodych lat poświęcałem się bez reszty lotnictwu, często nawet kosztem rodziny, której za to należą się moje przeprosiny. Nurtujące poczucie żalu zaleczył przydzielony nam komisarz, major informacji z Dęblina, swoim cynizmem. Podczas corannej „odprawy” powiedział mi, że podsłuchują w hotelu młodych pilotów i że kilku z nich to element niepewny. Zaproponował, aby jednemu z nich wyznaczyć zadanie ułatwiające kolejną ucieczkę, bo na to czekają we Wrocławiu uzbrojone Mi-8 i uzgodnione zostało z Czechosłowakami współdziałanie w przechwyceniu naszego śmigłowca, zmuszeniu go do lądowania lub zestrzeleniu. Dotarło do mnie, że nie ma tego złego, które by na dobre nie wyszło.
Całe moje szczęście, że wreszcie pojawił się na moje miejsce Józef Madej. Na interwencję Zbyszka Michalaka, kierownik wydziału paszportowego KWMO Pończoszek wydał mi paszport i mój bezpośredni przełożony, Wiesiek Zwolak, wystawił mi delegację do Egiptu. Gdy znalazłem się w Egipcie wiedziałem, że tu przeżywam ostatnie akordy mojej pracy w wytwórni i najprawdopodobniej w zawodzie lotnika. Przed powrotem do kraju, w naszej egipskiej bazie w Benha wykonałem swój ostatni lot, 1 kwietnia 1984 r., a więc 38 lat po swojej inicjacji lotniczej w Toruniu.
Po powrocie do kraju, wiedziałem, że bramy wytwórni są dla mnie zamknięte. Madeja zajął moje miejsce w Egipcie, Heniu Jaworski wystawił mi jeszcze skierowanie na badanie lotnicze w Wojskowym Instytucie Medycyny Lotniczej, gdzie położono mnie w szpitalu na rutynowe, rozszerzone badania po pęćdziesiątce. Zupełnie nie miałem pojęcia, co będę robił dalej. Ponieważ na ogół wesoła atmosfera na Sali szpitalnej mnie denerwowała, często popołudniami spacerowałem po rozległych korytarzach instytutu. Któregoś wieczora zobaczył mnie komendant płk. Barański i zapytał czemu mam taką zafrasowaną minę. Lakonicznie opowiedziałem mu o swoich rozterkach, a on na to: „przyjdź do mnie jutro po południu”. Następnego dnia sekretarka poczęstowała mnie kawą, od komendanta otrzymałem lekcją racjonalnego działania, zakończoną zapewnieniem, że instytut z czystym sumieniem wystawi mi wniosek na rentę inwalidzką. Wychodząc z gabinetu rzuciłem ostatni raz okiem na leżącą na biurku moją bardzo grubą teczkę nr 174, która towarzyszyła mi podczas badań okresowych od 1948 r.
W dziale kadr wytwórni przyjęto mój wniosek rentowy z nieukrywanym zadowoleniem i tego samego dnia wystawiono wymagane przepisami dokumenty, ze skrótowym świadectwem pracy włącznie. Tak przestałem być pracownikiem wytwórni, 6 września 1984 r., po 32 latach pracy. Nie ukrywam, w sumie wspaniałej i bardzo bogatej w doświadczenia. Często powtarzałem swoim kolegom i podwładnym, że celem naszego działania musi być czynienie dobra dla biało-czerwonej flagi i szachownicy, naszej wytwórni i siebie samych. Tej zasadzie się nie sprzeniewierzyłem.
Wojewódzka komisja ds. inwalidztwa nękała mnie dodatkowymi badaniami jeszcze przez kilka miesięcy, ale nie mogła mi zaszkodzić, bo obowiązywał przepis, że wniosek wystawiony przez specjalistyczny instytut zawodowy nie może być przez nią kwestionowany. Gdy jednak, po osiągnięciu wieku emerytalnego, wystąpiłem do ZUS z wnioskiem o przekwalifikowanie renty na emeryturę, zaczął się kolejny cyrk. Najpierw ZUS wystąpił do Sądu Wojewódzkiego o potwierdzenie moich praw do emerytury, tenże uznał swoje niekompetencje w sprawie i skierował ja do rozpatrzenia przez Sąd Najwyższy. Tam, na moje szczęście, sędziowie nie mieli wątpliwości, że pilot doświadczalny mieści się w kategorii personelu latającego i sprawę rozsądzili na moją korzyść w ciągu 10 minut. Cała procedura, chociaż nie powiększyła mojego doświadczenia nawet o grosz, trwała ponad pół roku.
Dzisiaj, kiedy od opisywanych przeżyć minęło sporo lat, wspominam te przepracowane, a wręcz przeżyte, 32 lata w WSK PZL–Świdnik z dużym sentymentem. Były też chwile przykre, ale nie zaczerniają pamięci. Zresztą, życie nie może być usłane samymi różami. Mam jednak dylemat. Za chwile miłe, przyjemne, pożyteczne, pouczające, których było tak wiele, komu i czemu jestem winien pamięć i wdzięczność? Czy lotnisku, budynkom, statkom powietrznym, na których latałem, kolegom, z którymi współpracowałem, przełożonym czy swojemu losowi? Składam globalne podziękowanie!
Jeśli czasami dokonuję w myślach rozliczenia przeżytych lat, to wdzięczne jestem Najwyższemu, że pozwolił mi latać, przeżyć tak wiele i spotkać tak wielu wspaniałych ludzi. Wielu z nich wydatnie mi w życiu pomogło albo, gdy byłem na rozdrożu, „kopnęło” we właściwą stronę. Dopiero po 70-ce uświadomiłem sobie w pełni, że człowiek w osamotnieniu niewiele znaczy i jaki wielki, i cenny jest ludzki potencjał, gdy działamy w zespole. Tylko żal, że ten olbrzymi potencjał może być nakierowany, zarówno na czynienie dobra jak i zła.

autor: Ryszad Kosioł, grudzień 2003 r.
redakcja: Piotr R. Jankowski