Co w Świdniku robił Pirat?

Warszawska Syrenka, wrocławskie krasnale, poznańskie koziołki i toruńskie pierniki. Miast, których niekwestionowanymi symbolami stały się legendy, architektura, wynalazki i regionalne przysmaki można by wymieniać bez liku, ale czy wśród nich znajduje się także Świdnik? Zdecydowanie tak!

Krótka, ale bardzo dynamiczna historia naszego miasta sprawiła, że kojarzone jest przede wszystkim z Wytwórnią Sprzętu Komunikacyjnego. Już w 1954 roku, z taśmy produkcyjnej zjechał pierwszy motocykl, który zrewolucjonizował polskie drogi. Legendarne „wueski” produkowano nieprzerwanie przez ponad 3 dekady. Od kilku lat, organizowany jest Ogólnopolski Zlot Motocykli WSK i Innych, który przyciąga do Świdnika setki miłośników kultowego jednośladu. Tegoroczny odbędzie się pod koniec sierpnia, na lotnisku przy ul. Sportowej. Równie znane są maszyny latające, które wyprodukowano w PZL-Świdnik: motolotnie, szybowce i śmigłowce. Wśród tych ostatnich słynny SM-1, stojący na stelażu, na rondzie przy alei Lotników Polskich. Nie każdy jednak wie, że w latach 70. tuż obok zabytkowego śmigłowca ustawiono także szybowiec Pirat. Do dziś w pamięci wielu mieszkańców Świdnika, zachowały się wspomnienia o szybowcu przy Racławickiej, którego każdy nam zazdrościł.

PRODUKCJA W ŚWIDNIKU

Szybowiec miał służyć jako podstawowy typ do treningu. Pirata zaprojektowano w Bielsku-Białej. Po kilku latach produkcji, szybowiec zyskał tak dużą popularność, że podjęto decyzję, by sprzedawać go także poza granicami Polski. Aby sprostać dużej ilości zamówień, w 1972 roku produkcję przeniesiono do Świdnika, jednak już przy pierwszej serii dostrzeżono pewne problemy. Jednym z nich była tendencja do trzepotania usterzenia (tzw. buffetingu). Nieprawidłowość ta ujawniała się dopiero przy bardzo dużej prędkości (np. przy zbyt małym napięciu linek układu sterowania kierunkowego).

- Zadaniem pilotów doświadczalnych było sprawdzenie każdego nowego egzemplarza w locie. Jak to się robiło? Po prostu rozpędzało się szybowiec do coraz większej prędkości, poczynając od 160 km/h, a kończąc przy 265 km/h. Przy prędkościach zwiększanych co 20 – 10 km/h pilot zdejmował nogi z pedałów, żeby odtworzyć sytuację pęknięcia linki od steru kierunku. Wówczas nic nie usztywniało całego układu. Wystarczyło kilka razy zasterować drążkiem na boki i jeśli egzemplarz był wadliwy, pojawiały się drgania. Podczas jednego z oblotów holował mnie Ryszard Kasperek. Wyczepiłem się na wysokości 3300 metrów. Potem Ryszard się przestroił i dalszy lot kontynuowaliśmy w szyku „schody w prawo”, gdzie ja byłem prowadzącym. Lecieliśmy coraz szybciej. Przy prędkości 180 km/h poczułem drgania usterzenia. Ryszard mówił później, że widział, jak całe usterzenie ogonowe szybowca zaczęło się bardzo szybko przechylać względem kadłuba na boki po 15 stopni, w lewo i w prawo. Zdążyłem jednak wyprowadzić Pirata, wylądowałem i dopiero wtedy zobaczyłem, w jakim stanie jest ogon. W miejscu, w którym statecznik pionowy łączył się z kadłubem powstała rysa. Oczywiście, po locie uszkodzona sklejka została wymieniona i wzmocniona, a ja do dziś mam jej fragment na pamiątkę – mówi Tadeusz Pawlik, szybowcowy pilot doświadczalny, który przez pięć lat oblatał 93 nowo wyprodukowane egzemplarze szybowca SZD-30 Pirat. Obecnie jest emerytem (do niedawna zatrudnianym, od czasu do czasu, w Ośrodku Szkolenia Lotniczego PZL-Świdnik w charakterze wykładowcy).

Chwilę grozy przeżył również Jerzy Dyczkowski. Latał głównie na śmigłowcach, jednak od czasu do czasu zajmował się także szybowcami.

- Dyzia, bo tak nazywaliśmy Jerzego Dyczkowskiego, spotkała dużo gorsza sytuacja związana z buffetingiem – wspomina Tadeusz Pawlik. – Podczas jednego z lotów całkowicie pękło pokrycie kadłuba, na szczęście udało mu się bezpiecznie wylądować. Później przedstawiciel nadzoru lotniczego miał do niego zastrzeżenia, że zaryzykował kontynuowanie lotu i nie ratował się na spadochronie, bo w zaistniałej sytuacji miał do tego prawo. Ale on po prostu przemyślał wszystko i zdecydował, że tego nie zrobi. Mówił później, że najgorzej było wtedy, gdy był już poniżej 80 metrów, bo wiedział, że nie ma już żadnych szans. Nie zdążyłby mu się otworzyć spadochron. Udało mu się jednak sprowadzić Pirata na lotnisko, a wszyscy odetchnęli z ulgą. Po serii lotów doświadczalnych, problem z trzepotaniem został wyeliminowany. Zmieniono kształt steru kierunku na bardziej trójkątny, wymieniono też w eksploatacji stery na dotychczas wyprodukowanych egzemplarzach.

Świdnicki zakład produkował szybowiec przez 5 lat, w sumie 430 egzemplarzy. Ostatni Pirat, noszący numer fabryczny IX.30, opuścił wydział szybowcowy 14 grudnia 1978 roku. Po świdnickim modelu, powstał Pirat C, który produkowany był w zakładzie w Jeżowie.

NA RACŁAWICKIEJ

W latach 70. Pirat został ustawiony jako pomnik świdnickiej myśli lotniczej, na ulicy Racławickiej 45. Moment jego montażu wspomina Jan Kosior, pilot szybowcowy i wieloletni pracownik WSK:

- Byłem jedną z osób, które zostały oddelegowane do umieszczenia szybowca na ulicy Racławickiej – zaczyna opowieść Jan Kosior. – To był prawdopodobnie wrzesień 1976 roku. Kiedy byłem w aeroklubie, poproszono mnie o pomoc przy złożeniu szybowca, modelu po odbytych próbach, wycofanego przez fabrykę. Ustalono, że stanie na skwerze przy ulicy Racławickiej 45. Kiedy przyjechałem na miejsce, kadłub wisiał już na cokole, zanim założono skrzydła. Uśmiechnąłem się i powiedziałem: „Panowie, to nic nie da. Kadłub trzeba zdjąć.” Natychmiast zareagował Marian Kowalski z hali sportowej. Zdjęliśmy założoną już konstrukcję i zaczęliśmy montować wszystko od nowa. Zmontowaliśmy centropłat, założyliśmy końcówki, połączyłem napędy i dopiero wtedy przystąpiliśmy do podnoszenia szybowca. Był umocowany za pomocą lin, które miały dawać mu stabilizację. Wszystko założyliśmy, zabezpieczyliśmy, naciągnęliśmy linki i zostawiliśmy szybowiec. To wszystko było jednak z góry skazane na porażkę. Pirat miał drewnianą konstrukcję i nie został w żaden sposób zabezpieczony przed niesprzyjającymi warunkami atmosferycznymi. Do wnętrza szybowca dostała się wilgoć, a skrzydła się połamały. Nie pamiętam jak długo Pirat stał w tym miejscu. To mogły być dwie zimy. Żal mnie za serce ściska, że nikt o niego nie zadbał. Można było go przechować, odpowiednio zabezpieczyć i na pewno przetrwałby do dzisiejszych czasów.

WSPOMNIENIE O PIRACIE

Kiedy na profilu społecznościowym Strefy Historii opublikowano zdjęcie szybowca stojącego na skwerze przy ulicy Racławickiej, w Internecie zawrzało. Świdniczanie zaczęli dzielić się wspomnieniami o zabawach przy Piracie. „Pamiętam go z dzieciństwa. Zawsze „zazdrościłem” Świdnikowi helikoptera i szybowca” – wspominał pan Tomasz, „Skrzydła po wichurze służyły za ślizgawkę. Pamiętam, bo sam jako dzieciak jeździłem” – dodał pan Marek. Wiele uwagi poświęcono też temu, dlaczego Pirat zniknął z miejskiego pejzażu. „Z tego, co pamiętam to skrzydło mu się ułamało i go zdemontowali. Stał jeszcze w latach 80.” – pisał pan Paweł, „W latach 80. zniknął. Wchodziły na niego dzieci i w końcu zagrażał bezpieczeństwu” – dodał pan Dawid. Swoimi wspomnieniami podzielił się także Krzysztof Falenta, prezes spółki Remondis Świdnik, przez lata mieszkał na pobliskim osiedlu.

- W czerwcu 1977 roku moi rodzice wraz ze mną i moją siostrą wprowadziliśmy się do bloku przy Al. Lotników Polskich 42 (dawniej Przodowników Pracy 34) – mówi Krzysztof Falenta. – Wydaje mi się, że szybowiec pojawił się w tym miejscu jesienią 1977 roku. Niewiele wcześniej, na rondzie ustawiono śmigłowiec SM-1. Pirat postał dosłownie kilka lat. Mógł być jeszcze w roku 1980. Był bardzo dobrze widoczny, bo w tym czasie przy blokach nie było tak wysokich drzew. Gdy wjeżdżało się do Świdnika od strony Kalinówki, można było zobaczyć go w całej krasie. Niestety, w chwili postawienia szybowca zostały popełnione poważne błędy. Sprzęt tego typu zazwyczaj jest hangarowany, a postawienie takiej konstrukcji na całoroczne działanie różnorodnych czynników atmosferycznych bez odpowiedniego zabezpieczenia, znacznie osłabia jego żywotność i trwałość. Myślę, że to było głównym powodem jego bardzo krótkiego życia. Pamiętam, że pewnego dnia przyszła potężna ulewa i wichura, która wyłamała jedno skrzydło i naruszyła mocowanie szybowca do cokołu. Po tym zdarzeniu małe dzieci traktowały wyłamane skrzydło jako ślizgawkę. Niewiele później szybowiec został zabrany i już nie wrócił. Nie było też pomysłu, by w tym miejscu postawić coś innego. A jak reagowali na niego mieszkańcy? Wtedy były zupełnie inne czasy. Świdniczanom bardzo się podobał. Byli z niego zadowoleni, nie dewastowali go. To była wizytówka miasta podobnie jak ustawiony nieopodal SM-1. Pamiętam również, że w owym czasie współpraca między władzami miasta, dyrekcją WSK i zarządem Spółdzielni Mieszkaniowej układała się bardzo dobrze, ale trudno mi powiedzieć, kto był pomysłodawcą inicjatywy postawienia na osiedlu Pirata.

Agata Flisiak

Magazyn Świdnik - wysokich lotów nr 4/kwiecień 2016
Zdjęcie udostępnił Paweł Bańka