Pionierskie lata

Rok 1966 poza uroczystościami związanymi z obchodami 1000-lecia Państwa Polskiego przyniesie pracownikom naszej wytwórni również inne, nie mniej miłe i ważne. Będą to uroczystości związane z XV-leciem istnienia Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego w Świdniku.
Właśnie w tym roku mija piętnaście lat od daty, kiedy nowo budujący się, powstający z niczego zakład przemysłowy zatrudniał pierwszych pracowników. Wiele się od tej pory zmieniło. Z dnia na dzień na pustych, niezagospodarowanych terenach, w błocie i w kurzu, powstało nowe życie. Wraz z produkcyjnymi halami rosły bloki mieszkalne, hotele robotnicze, bite drogi. Codziennie, z całej niemal Polski przybywały do wytwórni rzesze ludzi, którzy mieli nadzieję mieszkać tu i pracować. Jedni, zniechęceni warunkami odchodzili po kilku miesiącach, inni przetrwali kilka lub kilkanaście lat. Z tych, co tu przyszli pierwsi została jeszcze liczna grupa. Kilku z nich opowiedziało nam swoje wspomnienia z tamtego trudnego okresu, a także spostrzeżenia i obserwacje z późniejszych lat rozwoju wytwórni i miasta.

Piotr Kozak pracujący obecnie jako inspektor w dziale kadr, przyszedł do wytwórni dosłownie w pierwszych dniach. Dowodem tego jest choćby 21 numer kontrolny jaki wówczas otrzymał. Przybył tu po skończeniu szkoły zawodowej i zaczął pracować jako stolarz.

Na terenie fabrycznym stała osamotniona hala nr 11, w której mieściły się wydziały stolarni i oprzyrządowania. To było wszystko. Aby dojść do hali, grzęzło się w zależności od pogody, w błocie albo w tumanach kurzu. Hoteli robotniczych dla pracowników WSK nie było. Murowane baraki obok obecnego Domu Kultury przeznaczono dla załóg z przedsiębiorstw budowlanych. Piotr Kozak tak wspomina tamte czasy: Przez trzy dni po przyjeździe spałem w budynku starej stacji w Świdniku. Później udało mi się nocować u kolegi, który pracował w budownictwie i miał własne łóżko. Było ono jednak zbyt wąskie, aby pomieścić nas dwóch. Byłem zadowolony, że mogłem spać na siedząco, w kącie, na kwadratowym taborecie. Po dwóch tygodniach przydzielono mi własną pryczę w baraku za kinem. To był duży sukces.

Nie tylko mieszkań brakowało. Nie było również maszyn, przyrządów. Nikt jeszcze nie myślał o bezpieczeństwie i higienie pracy. Nie namawiano do nauki. Liczyła się tylko praca. Młodzieży nie otaczano opieką. Pracowała w skrajnie odmiennych warunkach od obecnych. Nasz rozmówca pamięta incydent, jaki zdarzył się podczas jego pracy w stolarni: Pracowałem przy maszynie. W pewnej chwili podszedł do mnie starszy wiekiem stolarz i bez wyjaśnień rozrzucił wszystko, co było na maszynie i zaczął swoją robotę. Teraz jest to dla mnie nie do pomyślenia. Maszyn jest pod dostatkiem, a młodzież ma równe, a nawet większe prawa do pracy i nauki.

Również życie w barakach nie było łatwe. Zamieszkiwał je różny element. Ton nadawali budowlańcy, których był większość. Dochodziło do bójek.
Z czasem życie się oczywiście unormowało, praca była coraz lepiej zorganizowana. Gdy jednak po raz pierwszy wprowadzono zegary do kontrolowania czasu pracy, były one szybko zdewastowane. Potrzebę dyscypliny uznali tylko starzy rzemieślnicy, którzy pracowali w niejednej fabryce i szanowali pracę.

Przy tych wszystkich wadach społeczeństwo miało wówczas dużo zapału do prac społecznych. Ludzie chętnie porządkowali place przy wydziałach, a do najbardziej udanych inwestycji wykonanych w czynie społecznym na terenie miasta należy basen, z którego do dziś korzystamy.
Naszym drugim rozmówcą jest Ziemowit Barczyk, pracownik komórki normowania pracy. Wraz z zajęciami zawodowymi łączył od początku pracę kulturalną.

- Jakie były pana początki w wytwórni?

- Po skończeniu Technikum Mechanicznego w Chełmie dostałem nakaz pracy i przyjechałem tu 1 sierpnia 1951 roku. Towarzyszyli mi trzej koledzy, z którymi w szkole tworzyliśmy zespół wokalny. Zaledwie po miesiącu pracy w Świdniku zaczęliśmy brać czynny udział w życiu kulturalnym. Domu Kultury jeszcze nie było. Zaczynaliśmy od występów pod gołym niebem, na podium skleconym z desek.

- Jak rozwijało się życie kulturalne w mieście?

- Bardzo szybko budowano Dom Kultury, który był pierwszym miejscem zorganizowanej działalności kulturalnej. W pierwszych latach rozwój samego Domu Kultury i pracy w nim pochłaniał po kilka milionów złotych rocznie. Z pieniędzy tych pokrywano wydatki związane z zakupami całych kompletów strojów dla zespołów artystycznych i różnego potrzebnego sprzętu. Największy rozkwit ZDK zauważało się w latach 1951 i 1952, a więc w latach startu. Później była lekka stagnacja w pracy tej placówki aż do lat 1955 – 1957, kiedy kierownictwo objął Teofil Nowosad i działalność zdecydowanie się poprawiła.
Największą żywotność, różnorodność imprez, doskonałą propagandę miał Dom Kultury z pewnością w latach 1958-1961, kiedy kierował nim Władysław Kasprzyk przy pomocy Bogumiła Korniaka.
W ogóle praca w latach od 1951 do 1955 miała charakter spontaniczny, bezplanowy. Było wówczas wiele okazji do akademii, które w dodatku były lubiane i modne. Ludzie nie mieli innej rozrywki, nie mieli w czym wybierać.

- Jaka była współpraca ZDK ze środowiskiem?

- W hotelach robotniczych nie urządzało się żadnych imprez. Najczęściej i najchętniej wyjeżdżaliśmy w teren, do okolicznych wsi. Współpraca miasta ze wsią była wówczas bardzo modna. Jeździło się do Podzamcza, Mełgwi, Głuska, a nawet do POM Mircze w pow. hrubieszowskim. Do każdej miejscowości po trzy, cztery razy w roku. Członkowie zespołów pakowali na ciężarówki dekoracje, stroje i instrumenty i ze śpiewem jechali w Polskę. O zapale, z jakim to robili świadczą fakty wielokrotnego pokonywania trudności, brnięcia w śnieżnych zaspach, w błocie, aby wreszcie dojechać do celu i zabawić czekającą publiczność.

- Jakie perspektywy ma praca kulturalna w mieście?

- ZDK pracuje w ciężkich warunkach lokalowych. Obecnie zespoły raczej się rozlatują, gdyż zapał wśród młodzieży słabnie. Poza tym czas wypełnia telewizja i nauka. Ruch amatorski9 przeżywa widoczny kryzys, chociaż na pewno zawsze istniał. W obecnych warunkach wydaje się konieczna zmiana form pracy i zrezygnowanie z ilości na jakość imprez.

Alicja Chwałczyk

Głos Świdnika nr 3/1966