Grudzień, którego nie zapomnimy...

13 grudnia 1981 roku to jedna z najtragiczniejszych dat w powojennej historii Polski. Zimowej nocy totalitarna władza postanowiła złamać opór narodu walczącego o niepodległość i demokrację. Cztery dni, które nastąpiły potem, to również najbardziej dramatyczny okres w półwiecznej historii Świdnika. Czas wielkiej próby poświęcenia i charakteru, z którego wyszedł zwycięski, stając się legendą i przykładem dla całej Polski. Dziś, po kilkudziesięciu latach, o wydarzeniach tamtych grudniowych dni, kiedy w huku wystrzałów czołgowych kończyło się – jak się wszystkim wydawało – marzenie o wolności, opowiadają ludzie należący do bohaterów „Solidarności”: Urszula Radek, Alfred Bondos i Henryk Gontarz.

- Wieczorem, 12 grudnia 1981 roku, byłem wraz z Ryszardem Kuciem na spotkaniu ze związkowcami z Włoch. Planowaliśmy wymianę dzieci i młodzieży – wspomina Alfred Bondos. – Czas był wtedy już niespokojny. Trwało pogotowie strajkowe, w zakładzie stale ktoś dyżurował. W powietrzu czuło się, że zbliża się czas konfrontacji. Mówiło się o ruchach wojska i milicji.
Sobotnie spotkanie zakończyło się dość późno, a musieliśmy jeszcze dostać się do Świdnika. Nie było żadnego autobusu, więc w desperacji zatrzymałem pług śnieżny i tym pługiem dotarliśmy do dworca PKP. Na szczęście ostatni pociąg do Chełma jeszcze nie odjechał.
Ledwie zasnąłem, kiedy całą rodzinę obudziło łomotanie do drzwi. Spojrzałem na zegar, było 20 minut po pierwszej. Z korytarza ktoś krzyczał: - Bondos otwieraj! Przez „judasza” zobaczyłem, że przed drzwiami stoi kilku mundurowych milicjantów i kilku cywilów. Błyskawicznie zdecydowałem się na ucieczkę. Powiedziałem żonie, żeby jak najdłużej przetrzymywała milicjantów przed drzwiami, a sam zarzuciłem na siebie kurtkę, wskoczyłem w buty i przez balkon, pomiędzy sznurkami, zeskoczyłem na ziemię. Blok nie był obstawiony, bo kto by się spodziewał, że spróbuję uciekać przez balkon z drugiego piętra. Cała grupa, która miała mnie aresztować, weszła na górę, zostawiając w nysce zatrzymanego wcześniej Ryszarda Kucia.
Kiedy milicjanci biegali dookoła bloku, ja dochodziłem już do Racławickiej. Potem skierowałem się na Przodowników Pracy (dzisiaj al. Lotników Polskich) i ku fabryce. Taka była bowiem umowa: w razie zagrożenia zbieramy się w zakładzie.
Os starego domu kultury nadjechał samochód z kilkoma cywilami w środku. Kiedy mnie zauważyli, zawrócili. Zaryzykowałem wejście do „Iskry”, która była wtedy klubem Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej. W klubie trwała jakaś impreza. Zauważyli chyba, że jestem wystraszony, bo zapytali, co się stało. Aresztują „Solidarność” – odpowiedziałem. Kierownik klubu natychmiast wyprosił wszystkich i pomógł mi ukryć się w jakimś magazynku. Właściwie do tej pory, przez ćwierć wieku, nie miałem okazji, żeby mu za to podziękować. W klubie został jeszcze jeden młody chłopak. Skacząc z balkonu zwichnąłem nogę. Usztywniliśmy ją, owijając czerwoną flagą. Zacząłem telefonować do zakładu i kolegów-związkowców. W pewnym momencie telefon zamilkł. Zacząłem więc pisać na kartkach: „Solidarność aresztują” i poprosiłem chłopaka, żeby je rozprowadził gdzie się da. Z tego, co wiem, rozrzucał je nawet po pociągach.

To nie był kawał

Nocą, 13 grudnia 1981 roku, obudził Henryka Gontarza telefon. Męski, pełen napięcia głos mówił: - Henryk, natychmiast wstawaj, montuj nową Komisję Zakładową, bo wszyscy zostali aresztowani. Wyrwany ze snu Gontarz nie poznał dzwoniącego: - Kto mówi? – Nie pytaj, zaufaj mi i rób, co ci powiedziałem – głos w słuchawce wskazywał, że jego właściciel stał na skraju psychicznego wyczerpania.
O godz. 2.30 Gontarz był już gotowy do wyjścia. Wcześniej zadzwonił do swojego kolegi, Adama Milanowskiego. Obaj poszli do zakładu, budząc po drodze kilka zaufanych osób.
- Różne myśli cisnęły mi się do głowy – wspomina Henryk Gontarz. – Może ten telefon to tylko głupi kawał. Ale przecież ten zrozpaczony głos nie mógł kłamać! Poza tym od pewnego czasu czuliśmy, że władze coś knują. Nie mieliśmy tylko pojęcia, jaką formą przybiorą działania skierowane przeciw naszemu związkowi.
Ostrożnie podeszliśmy do bramy. Dookoła cisza, spokój. Strażnik drzemał. Aby nie budzić jego podejrzeń, odbiliśmy lipne karty godzin nadliczbowych. Była godzina 3.00. Poszliśmy do dyspozytora. Dyżurującemu Henrykowi Sobczakowi oświadczyliśmy, że od tej chwili będzie tu tymczasowa siedziba Komitetu Strajkowego. Nie udały się próby połączenia telefonicznego z miastem. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że wprowadzono stan wojenny i odcięto łączność telefoniczną. Wysłaliśmy więc do miasta 15 dyżurnych ze służby utrzymania ruchu, by budzili pracowników zakładu. Powoli zaczęły napływać wiadomości o nocnych aresztowaniach. Bezpieka zabrała Antka Grzegorczyka, Zbigniewa Puczka, Zofię Bartkiewicz. Wiedzieliśmy już, że uciekli: Alfred Bondos i Andrzej Sokołowski. Wysłaliśmy samochód do dyrektora WSK Jana Czogały oraz gońca do księdza Jana Hryniewicza, aby ogłosił podczas mszy, że wszyscy mężczyźni proszeni są o przybycie do zakładu.
- 12 grudnia Komisja Zakładowa dostała sygnały z Regionu, że coś zaczyna się dziać – wspomina Urszula Radek. – Poproszono mnie o powiadomienie kilku członków komisji, by przyszli do zakładu. Komisja zebrała się w zakładzie i czekała do godziny 19.00. Ponieważ nie było dodatkowych informacji, wszyscy rozeszli się do domów. Jednak pozostał niepokój i, gdy około 23.00 usłyszałam pukanie do drzwi, bałam się otworzyć. Okazało się, że za drzwiami stoją Leszek Świderski i Bronek Sołek, który mieszkał w tej samej klatce co Zbigniew Puczek, pierwszy dowiedział się o jego aresztowaniu. Postanowił powiadomić pozostałych działaczy. Najbliżej miał do Zosi Bartkiewicz, gdy jednak zapukał do drzwi, zdążyła mu tylko krzyknąć, żeby uciekał, bo u niej są już esbecy. Poszedł więc do Leszka Świderskiego., obaj byli w służbie porządkowej, by uprzedzić Andrzeja Sokołowskiego. Gdy znaleźli się przy bloku Andrzeja i zobaczyli milicyjny samochód, byli pewni, że został on aresztowany. Andrzejowi udało się uciec, bo milicja przyjechała po Smalca, działacza Zarządu Regionu, mieszkającego nad Andrzejem, ale o tym dowiedzieliśmy się później.
Zdezorientowani postanowiliśmy przeczekać do rana. Na stole postawiłam alkohol, karty, trzeba było pozorować spotkanie. W nocy otrzymałam telefon od jakiejś kobiety. Przekazała nam informację od Fredka Bondosa, któremu udało się uciec, by wszyscy pracownicy przyszli do zakładu. Postanowiliśmy powiadomić o tym dyrektora Czogałę. Po jakimś czasie próbowaliśmy dodzwonić się do Zarządu Regionu, ale tam odpowiedziała nam cisza, bo telefony były już wyłączone. Siedzieliśmy do rana. Potem włączyłam telewizor i usłyszałam komunikat, że Jaruzelski napadł na Polskę. Po mszy porannej w kościele pw. NMP Matki Kościoła, około godziny 12.00, poszłam do zakładu. Był już komitet strajkowy, trwały przygotowania do obrony zakładu.

Początek strajku

- Było nas coraz więcej. Szukaliśmy tajnej koperty z instrukcjami, jak należy postąpić w razie ataku na związek – mówi Henryk Gontarz. – Miał tam też być skład „zapasowej” Komisji Zakładowej, utworzonej na wypadek, gdyby nastąpiły aresztowania. Niestety, nikt o niej nic nie wiedział. Do dzisiaj nie udało mi się dowiedzieć, co w niej było i co się z tą kopertą stało. Na pewno jej zawartość znał Zbigniew Puczek.
Rano Edward Jarosz poinformował, że zakładowy radiowęzeł jest gotowy do nadawania. O godz. 8.00 zwołaliśmy wiec w hali nr 1. Ogłosiliśmy powstanie Tymczasowego Komitetu Strajkowego, na czele którego stanął Stanisław Pietruszewski. Zapadła decyzja o strajku okupacyjnym.
Zjawili się, gorąco witani przez załogę, Andrzej Sokołowski i Fredek Bondos. Zapanowała wielka radość. Nie wstydziłem się łez… Szybko wyjaśniło się, że autorem tajemniczego telefonu był właśnie Fredek. Zaprowadziłem wszystkich na dyżurkę elektryków mojego wydziału. Tu też odbyło się pierwsze posiedzenie Komitetu Strajkowego. Wziął w nim udział dyrektor Czogała, człowiek, który duszą i sercem był ze swoją załogą.

***

- O szóstej rano ludzie zaczęli schodzić się do zakładu, dowiadując się z różnych stron, że stało się coś niedobrego – wspomina Alfred Bondos. – O stanie wojennym nie było jeszcze wiadomo, bo Jaruzelski ogłosił go w telewizji dopiero przed południem. Ja siedziałem ciągle w magazynku i zastanawiałem się, komu mogę teraz zaufać. Między 9.00 a 10.00 wokół „Iskry” powstał harmider. Zagrzebałem się głębiej w jakichś rupieciach, czekając, co będzie dalej. Nagle ktoś zaczął wołać mnie po imieniu. Okazało się, że Ryszard Szpilewski, przewodniczący jednej z wydziałowych organizacji związkowych dostał którąś z moich kartek. Natychmiast zorganizowano odsiecz. Janusz Kasztelan z kilkoma innymi mężczyznami przyjechali po mnie z zakładu karetką pogotowia, a ludzie utworzyli szpaler uniemożliwiający ewentualną akcję milicji.
W hali nr 1 byli już: Stanisław Pietruszewski, Andrzej Sokołowski i inni. Powołany został Zakładowy Komitet Strajkowy. Przypadło mi zadanie obsługi radiowęzła. Zajmowałem się nim do pacyfikacji zakładu w nocy z 15 na 16 grudnia. W radiowęźle koncentrowało się wtedy całe życie strajkującej załogi. Czytałem informacje Regionalnego Komitetu Strajkowego, który mieścił się w WSK, ale też wiadomości od rodzin i różnego rodzaju komunikaty.

Desant śmigłowców

- Około godziny 10.30, nad zakładem pojawiło się 7 śmigłowców – opisuje pierwszy dzień strajku Henryk Gontarz. – Ogłoszono alarm, włączono zakładowe syreny. Fredek nawoływał przez głośniki, aby załoga poszła na lotnisko i zablokowała desant. Postanowiliśmy zabarykadować bramy. Przez zakład pojechały w ich stronę kolumny wózków akumulatorowych, podnośników, widlaków i autobusów. Po kwadransie bramy stały się nie do przebycia, nawet dla czołgów. Spiętrzone pojazdy wyglądały jak po karambolu.
Pobiegłem na lotnisko. Na płycie stał już oddział wojska, a przed nim duża grupa pracowników WSK. Weszliśmy na wydział startu. Józio Kępski zapytał: - Po co przylecieliście? Oficer odkrył naszyte na ramieniu dystynkcje podpułkownika i powiedział, że mają rozkaz zabezpieczyć zakład. Na to Józio kategorycznie stwierdził: - Zakład zabezpieczamy sami i to bardzo dobrze. Nie potrzebujemy żadnej pomocy, bo dzisiaj stawiła się prawie cała załoga. Trwa strajk okupacyjny. Władza należy do Komitetu Strajkowego i tylko jego zarządzenia obowiązują.
Włączyłem się do rozmowy, pytając żołnierzy: - Komu służycie? Dzieci nie mają butów na zimę, a dzisiejszej nocy zostały wystraszone wyłamywaniem drzwi i atakami na spokojnych obywateli. Widziałem, że mają łzy w oczach. Czuli, że pchnięto ich do brudnej roboty.
Wróciłem do Komitetu i przygotowaliśmy ołtarz, bo o godzinie 15.00 miała zostać odprawiona msza św.

Regionalny Komitet Strajkowy

- Przybywało do nas coraz więcej osób spoza Świdnika. Zebraliśmy ich wszystkich w świetlicy wydziału 060. Nie wszystkich znaliśmy. Nie wiedzieliśmy więc, czy nie ma wśród nich szpicli – tłumaczy Henryk Gontarz. – Ale byli i pewni ludzie – Norbert Wojciechowski, Barbara Haczewska, Anna Pol, dwaj koledzy z Bydgoszczy oraz przedstawiciele dużych przedsiębiorstw, między innymi FSC, LZNS, Agrometu. W takim składzie przystąpiliśmy do wyboru Regionalnego Komitetu Strajkowego. Jego przewodniczącym został Norbert Wojciechowski. Powołano kilka sekcji: informacji, propagandy, łączności, wyżywienia.
Pod bramą zakładu ciągle stał tłum ludzi. Były tam rodziny pracowników, niespokojne o ich los. Przyszli świdniczanie, chcący wyrazić słowa otuchy, podtrzymania na duchu. Przynieśli jedzenie i koce. Zgłosili się studenci, chcący być kurierami. Czekali na wiadomości i materiały propagandowe. Byłem odpowiedzialny za wchodzących i wychodzących z zakładu. To duża odpowiedzialność, bo jak odróżnić „swoich” od szpicli?
Sekcje informacji i propagandy pracowały na najwyższych obrotach. Ludzie pisali na maszynach i ręcznie, mazakami, pędzlami, długopisami. Przygotowywano pierwszy biuletyn. Od poniedziałku ruszyła drukarnia.
Wieczorem w ostrzarni narzędzi w hali nr 1 odbyło się zebranie przewodniczących wydziałowych organizacji związkowych. Leszek Świderski, szef zabezpieczenia zakładu, przydzielił wydziałom do obrony poszczególne punkty zakładu. Warty trwały dzień i noc. Późnym wieczorem stołówka wydała pierwszy gorący posiłek.
O północy Norbert dał mi dwie godziny na sen. Gdy mnie obudzili, on sam spał przykryty kufajką pod stołem, na którym wcześniej pracował.

Wojsko u bram

- Rano zaczęli wchodzić do zakładu wszyscy pracownicy – wspomina Henryk Gontarz. – O godz. 8.00 rozpoczął się wiec przed biurowcem, na wzór tego z lipca 1980 roku. Głos zabrał Andrzej Sokołowski i odczytał postulaty, których spełnienie pozwoli zakończyć strajk. Niestety, pamiętam tylko trzy: uwolnić aresztowanych, znieść stan wojenny, ukarać winnych jego wprowadzenia.
Od rana przybywali do nas po instrukcje kurierzy z innych zakładów Lubelszczyzny. Pytali, co mają robić, jakie przyjąć formy protestu. O godz. 15.00 kobiety wyszły do domu, mężczyźni pozostali w zakładzie.

***

- Należałam do grupy kobiet, które opuszczały zakład o godz. 15.00 i były łączniczkami między zakładem a miastem – mówi Urszula Radek. – Przekazywałam informacje rodzinom, przynosiłam listy, taka była moja rola. W zakładzie cały czas działał radiowęzeł, a prowadzący audycje Alfred Bondos, namawiał do spokoju, biernego oporu. To chyba zainspirowało mnie do takich działań jak wizyta u pułkownika Grzegorczyka, by uzyskać informacje o Zosi Bartkiewicz, o której losie nic nie wiedzieliśmy, natomiast w mieście mówiło się o tym, że została dotkliwie pobita. Drugiego dnia, gdy w mieście był już sztab dowodzenia, zakwaterowany w ośrodku sportowym, postanowiłyśmy z grupką kobiet tam pójść. Pułkownik Grzegorczyk przyjął nas, tak nam się wówczas wydawało, poważnie. Wysłuchał postulatów, które dotyczyły informacji o Zosi, lepszego zaopatrzenia miasta w artykuły spożywcze i zniesienia stanu wojennego. Umówił się z nami na następny dzień, ale do spotkania nie doszło.
Pamiętam też, jak wracałyśmy z pracy a ulicą Przodowników Pracy, na wysokości starego domu kultury, jechała kolumna opancerzonych samochodów. Stanęłyśmy na środku szosy, kolumna się zatrzymała. Zaczęłyśmy rozmawiać z wojskowymi, pytałam ich dlaczego straszą mieszkańców i dzieci, dlaczego zależy im na sianiu atmosfery grozy oraz o tym, że będziemy bronili naszego zakładu. Byli zażenowani tą sytuacją, ale samochody zawróciły.
Cały czas miałam kontakt z Komitetem Strajkowym. Gdy załatwiałam jakieś sprawy, zastałam tam 12-letniego chłopca. Zdziwiona zaczęłam wypytywać, co on tu robi. Okazało się, że przyjechał z Lublina z mamą, działaczką Zarządu Regionu, która ukryła się w zakładzie. Zaproponowałam jej, że zabiorę dziecko do domu. Oczywiście zgodziła się, bo warunki i nerwowa atmosfera w Komitecie Strajkowym, to nie miejsce dla chłopca. Był rówieśnikiem mojego Włodka, więc chłopcy dobrze sobie radzili. Udało mi się go uchronić przed wydarzeniami tamtej strasznej nocy – pacyfikacji zakładu. Przespał ją spokojnie, nie zdając sobie sprawy, co działo się w mieście i zakładzie. Pracownikom udało się wyprowadzić matkę chłopca przez lotnisko i ukryć w jednym z domów. Po niego przyszła żona mojego kolegi. Nie wiem, jakie były ich dalsze losy. Nie miałam z nimi kontaktu, prawdopodobnie rodzina skorzystała z możliwości wyjazdu.

***

- Po południu u bram stanął oddział wojska, około 80 żołnierzy – opowiada Henryk Gontarz. – Wyszedłem do nich z jakimś studentem, który rozrzucił ulotki. Nie podszedłem bliżej, bo nie wiedziałem jak zareagują. Mówiłem do nich, a właściwie krzyczałem, z odległości około 20 metrów: - Żołnierze, jesteście synami narodu polskiego. W tym zakładzie znajdują się wasi bracia i ojcowie. Strzegą zakładu i podstawowych praw człowieka. Te prawa odbiera się nam przemocą i terrorem. Być może niedługo pójdziecie do cywila i znajdziecie się… w takiej samej sytuacji. Nie wykonujcie rozkazów dowódców. Im nie zależy na naszej Ojczyźnie. Przyłączcie się do nas.
Stojące niedaleko kobiety podeszły do żołnierzy i wręczyły im ulotki. W tej sytuacji dowódca nakazał odwrót.
Słuchaliśmy Radia Wolna Europa, Głosu Ameryki i Londynu. Wiadomości nagrywane były na taśmę, a potem Fredek puszczał je przez radiowęzeł.
Nocą, ledwie zdążyłam zasnąć, Fredek ogłosił przez głośniki alarm dla załogi: - Uwaga, uwaga! Do zakładu zbliża się kolumna czołgów i pojazdów opancerzonych. Włączyliśmy syreny alarmowe. Złapałem tubę i pobiegłem do bramy. Czołgi się zatrzymały, pułkownik Grzegorczyk przedstawił się jako komisarz zakładu i namawiał do zakończenia strajku. Straszył użyciem siły.
My także nie próżnowaliśmy. Fredek przemawiał do żołnierzy. Ja też apelowałem, by nie wykonywano rozkazów dowódców. W końcu odjechali poza lotnisko. Ale tej nocy wracali jeszcze dwa razy.

Dymisjonujemy ministra

Zaczął się kolejny dzień strajku okupacyjnego. Na wszelki wypadek załatwiłem lewe dokumenty i przepustki dla członków RKS spoza Świdnika. Ania Pol została laborantką wodnościekową i przyjęła nazwisko jednej z naszych nowych pracownic. Barbarę Haczewską „zatrudniliśmy” jako robotnika zmiękczalni wody. Dostała nowe personalia, osoby, która akurat była na zwolnieniu lekarskim.
W wielkiej tajemnicy szukałem dobrych kryjówek dla członków Regionalnego Komitetu Strajkowego. Wszystkie znalazłem na wydziale Głównego Energetyka, bo tu pracowałem i znałem dobrze teren. Próbowałem porozmawiać z Norbertem Wojciechowskim. Był bardzo zmęczony i na dodatek rozchorował się. Zaaprobował moje propozycje, ale nie miał czasu, aby obejrzeć przeznaczoną dla niego kryjówkę. Wieczorem udało mi się wyciągnąć Fredka z radiowęzła i pokazałem mu miejsce jego ukrycia. To acetylenownia, mieszcząca się obok hali nr 1, w odrębnym, ogrodzonym budynku, który posiadał zapasowe wyjście. Była tam plątanina dużych rur i zaworów, więc można się było dobrze ukryć. Drogi do niej musiał nauczyć się na pamięć, bo radiowęzeł miał opuścić w ostatniej chwili. Upewniłem się jeszcze, że w razie niebezpieczeństwa, Edzio Jarosz pomoże Fredkowi opuścić radiowęzeł.
W pewnym momencie ktoś przypomniał, że z zakładu wychodzi kanał ściekowi, którym swobodnie można wejść i wyjść. Dla bezpieczeństwa musimy zablokować go potężną, stalową konstrukcją.
Odbyły się kolejne rozmowy z pułkownikiem Grzegorczykiem. Andrzej Sokołowski i Ryszard Krzyżanek relacjonowali je na wieczornym spotkaniu. Dowódca nie miał zamiaru z nami rokować. Żądał, by załoga natychmiast opuściła zakład. Straszył, że posiadanymi siłami rozwali nas w drobny mak.
Otrzymaliśmy wiadomość, że minister Szlajda zdjął ze stanowiska dyrektora Czogałę. W odpowiedzi wysłaliśmy teleks, że RKS dymisjonuje ministra.
Atak na zakład
- Mszy tego dnia nie było, ale księża odmówili transmitowany na cały zakład różaniec. Wszyscy byliśmy potwornie zmęczeni – mówi Henryk Gontarz. – Ciągle wynikały nowe sprawy tak, że nie było czasu nawet na jedzenie. Nocą znów usłyszeliśmy z radiowęzła głos Fredka: - Halo, halo, ogłaszam alarm dla załogi WSK. Zerwaliśmy się wszyscy, ale już spokojniej niż ubiegłej nocy. Przez szpary w barykadzie zobaczyłem tłumy milicji i wojska. W głębi stali cywile z biało-czerwonymi opaskami na rękawach. To ZOMO. Przez głośnik zamontowany na milicyjnym samochodzie padło ultimatum: - Załoga musi opuścić zakład w ciągu 15 min. W przeciwnym razie zakład będzie wzięty siłą.
- Pamiętam też, że zastanawiając się nad tym, jaki może być dalszy przebieg zdarzeń i podejrzewając możliwość ataku na zakład, wpadłyśmy na pomysł, by szturmujących przywitać kwiatami – wspomina Urszula Radek. – W zakładowej szklarni dostałyśmy naręcze czerwonych goździków, które postanowiła wręczyć napastnikom Halinka Kuryła. Gdy rozpoczął się szturm i przez mur wjechał czołg, pracownicy przy wejściu do budynku technicznego czekali na nich. Za czołgiem wpadli zomowcy. Gdyby nie pomoc kolegów, mogło się to dla Halinki źle skończyć.

***

- Andrzej Perzak wyprowadził członków RKS w bezpieczne miejsce – wspomina Henryk Gontarz. – Stanęli wśród obrabiarek w wydziale 310. Wygaszono światła, więc dookoła panował mrok. Podszedłem do Barbary Haczewskiej i Ani Pol, przypomniałem o przygotowanych kryjówkach. Nikt się nie odzywał. Panowała jakaś dziwna cisza. Słychać było jęk syren oraz głos Fredka, wygłaszającego przez głośnik apele do wojska i milicji. Rozległ się huk wystrzałów z czołgów i serii z karabinów maszynowych. Rozpoczął się atak. Czołgi staranowały płoty. Jak się później okazało, najpotężniejszy atak przypuszczono na płot przy budynku technicznym. Tam znajdował się radiowęzeł i Fredek Bondos. SB wiele by dało, żeby go ująć. ZOMO wdarło się za czołgami. W ruch poszły puszki z gazem i petardy. Kłęby dymu i gazu łzawiącego piekły w oczy, dusiły nas nie do wytrzymania. Oni byli w maskach, więc im to nie szkodziło.
Wróciłem do członków RKS. Siłą odciągnąłem Wojciechowskiego, Blajerskiego i Krzyżanowskiego. Okrężną drogą, by nie wyśledził nas jakiś szpicel, zaprowadziłem ich do sprężarkowi i oddałem w ręce kolegów. Wiedziałem, że mogę na nich polegać. Chciałem iść po Fredka, ale zatrzymał mnie Norbert. Powiedział, że w pomieszczeniach Komitetu zostawiłem wszystkie związkowe dokumenty. Nie miałem wyjścia, musiałem po nie pójść.
W głośnikach słychać było hymn narodowy. Czułem, że to ostatnie chwile pracy radiowęzła. Spotkałem Edka Jarosza. – Co z Fredkiem, pytam? – W porządku, zdążył się ukryć.
Wpadłem do pomieszczenia RKS. Panował mrok, ale przez okno widziałem szturmujące oddziały ZOMO. Zebrałem ze stołu rożne papiery, zapakowałem do teczki i wybiegłem z pokoju. Na klatce schodowej było już takie stężenie gazu, że trudno było oddychać. Obok wybuchały petardy. Znalazłem w końcu drzwi i pobiegłem na swój warsztat. Koledzy pomogli mi ukryć dokumenty. Chciałem jeszcze wrócić po powielacze i sitodruki. Niestety, za późno. Między halami nr 1 i 2 stał tłum ludzi, ostrzeliwany pociskami gazowymi i dymnymi. Od strony biurowca nacierały rozwścieczone oddziały ZOMO. Bili bez litości. Pastwili się nad tymi, którym nie udało się wcisnąć w środek grupy. Noc była ich sprzymierzeńcem. W dzień nie poszłoby im z nami tak gładko.

***

- Nigdy nie zapomnę ostatniego wieczoru strajku, kiedy władza postanowiła rozpędzić go siłą – wspomina Alfred Bondos. – Wiedzieliśmy, że wcześniej czy później musi to nastąpić. Niektórzy chcieli walczyć. Mieliśmy bron: różnego rodzaju gazy potrzebne do produkcji, wodę – cały ogromny zbiornik górujący nad fabryką wypełniony był po brzegi. Podjęliśmy jednak decyzję, że zastosujemy tylko opór bierny. Są tacy, którzy do tej pory mają do nas o to pretensje. Ja jednak nie miałbym dzisiaj odwagi spojrzeć w oczy wdów i sierot, a ofiar zbrojnego starcia mogły być setki. Z perspektywy czasu uważam, że nasza decyzja była słuszna.
15 grudnia siedziałem jak zwykle w studiu radiowęzła. Kiedy zaczęła się akcja wojska i ZOMO, miałem przegląd sytuacji w całym zakładzie. Wszędzie rozstawieni byli ludzie z krótkofalówkami, którzy relacjonowali na żywo wydarzenia. Proszę sobie wyobrazić wrażenie, jakie miałem zamknięty w radiowęźle, słysząc wybuchy, strzały i słowa Gienia Popkiewicza w krótkofalówce: - Czołg rozbija mur! Odwraca lufę! Kończę!...
Przewidując, że w wypadku ataku na zakład opór zostanie w końcu przełamany, nagrałem wcześniej gazetę z apelem do załogi, piosenkami Jana Pietrzaka, przemówieniem generała Boruty-Spiechowicza wygłoszonego do żołnierzy w czasie I Zjazdu „Solidarności”. Kiedy ZOMO zaczęło opanowywać biurowiec, włączyłem kasetę i wyszedłem z reżyserni. Przed wyjściem po wewnętrznej stronie drzwi ustawiliśmy metalową belkę, która po ich zamknięciu zadziałała jak zapadka. Zomowcy nie mogli jej sforsować i jeszcze długo po zakończeniu kasety słyszałem w głośnikach szum pracujących wzmacniaczy. Myślę, że radiowęzeł był wtedy jednym z najważniejszych punktów oporu. Dlatego z taką zaciekłością starali się go zdobyć, a on trwał, dopóki nad ranem nie wdarli się do środka.
Kiedy ludzie wychodzili ze zdobytego, zagazowanego, spałowanego zakładu, na bramie stali ubrani po cywilnemu esbecy, którzy wyławiali „prowodyrów” strajku. Zdecydowaliśmy, że niektórzy z nas muszą zniknąć. Drogą w kierunku kuźni doszliśmy do magazynku acetylenowni, który wcześniej wybrał na kryjówkę dla mnie Henio Gontarz. Tam koledzy mnie zamknęli i tam spędziłem kolejne cztery dni. Nie bardzo wiedziałem, co się dzieje na zewnątrz. Pod okienkiem krzyżowała się trasa zomowskich patroli. Nie miałem kontaktu ze światem.

Koniec nadziei

- Trudno było zorientować się w sytuacji – mówi o ostatnich minutach obrony zakładu Henryk Gontarz. – Próbowałem nawoływać do kontrataku. Było jednak ciemno, spadł śnieg, chwycił mróz i nie można było znaleźć nawet kamienia, by walić w ZOMO. Atakujący okrążyli nas. Zrozumiałem, że nie mamy szans. Dotarłem do swojego warsztatu. Zbliżała się właśnie godz. 3 nad ranem.
Dowiedziałem się, że nikt z członków RKS nie został aresztowany. Ale co robić dalej? Wojciechowski, Blajerski i Krzyżanowski zdecydowali się na opuszczenie zakładu. Zatrzymaliśmy grupę ludzi, by wzięła w środek tę trójkę i pomogła wyjść na zewnątrz. Żegnaliśmy się ze łzami w oczach.
Anna Pol, mimo wcześniejszych obietnic, nie ukryła się. W efekcie przepadły dokumenty Komitetu, które miała ze sobą. Kryjówka Barbary Haczewskiej była w zmiękczalni wody w hali nr 1. Gdy atak ZOMO zbliżał się do „jedynki”, pracownicy ukryli Haczewską na górce, w studni ujęcia wody. W ciemnościach, tracąc poczucie upływającego czasu, przebywała wiele godzin. Bała się, że nikt po nią nie przyjdzie. Sama nie mogła wyjść, bo pokrywa zamykająca studnię przykręcona była z góry śrubami. Uwolnić mógł ją tylko ktoś z zewnątrz. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło i pani Barbara, korzystając z fałszywej przepustki, po kilku dniach wyszła z WSK.
Pan Henryk zdecydował się na pozostanie w zakładzie. Miał nadzieję, że uda mu się coś schować, zatrzeć ślady: - W halach kręcili się jednak esbecy, więc w końcu postanowiłem odpocząć i zapadłem w kamienny sen – mówi bardzo poruszony wspomnieniami, jakby to działo się wczoraj, a nie ponad 20 lat temu. – Obudziłem się po kilku godzinach i o godz. 15.00 opuściłem zakład w kilkuosobowej grupie dyżurnych z utrzymania ruchu. Pierwszy przybyłem do zakładu z wiadomością o zaczynającym się strajku i opuściłem go ostatni ze smutną wieścią o zdobyciu i zmilitaryzowaniu WSK.

***

- Na początku pobytu w magazynku acetylenowni doznałem szoku – mówi Alfred Bondos. – Po miesiącach przeżytych na najwyższych obrotach, trzech dniach ostatniego strajku i huku bitwy o zakład, nagle zapadła rozbijająca mózg cisza. Słychać było tylko własne myśli: koniec nadziei, co dalej, co z najbliższymi, kolegami…?
Po czterech dniach Janek Borysiuk. Który potem na całe miesiące miał się stać moim jedynym łącznikiem ze światem, powiedział, że musimy zmienić miejsce ukrycia, bo SB przeszukuje cały zakład. Nocą przeszliśmy kilkaset metrów i Janek kazał mi schodzić do kanału. Jak się okazało, pisane mi było spędzić w nim cztery kolejne miesiące – ze świeczką, latarką, zimnem, w jednych waciakach, z krótkimi listami od rodziny i strachem po usłyszeniu każdego hałasu w pobliżu. Przyznaję, że miewałem wtedy myśli samobójcze. Pomógł mi różaniec. Postanowiłem, że nie wolno mi tak ze sobą skończyć…
Po czterech miesiącach po raz pierwszy zobaczyłem światło dzienne. Koledzy wywieźli mnie z zakładu samochodem głównego dyspozytora, o czym on oczywiście nie wiedział. Z wypożyczoną przepustką, przewieźli przez dwa posterunki: wojskowy i straży przemysłowej. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem swoją zarośniętą, wychudłą twarz – rozpłakałem się…
Potem były miesiące ukrywania się na wsi pod Łęczną i w Lublinie. Było już trochę lżej. Widywałem rodzinę, trafiłem na uczciwych ludzi. Chociaż niektórzy okoliczni mieszkańcy zauważyli moją obecność i rozpoznali mnie, nikt nie zdradził. Na lubelskim LSM-ie, dzięki mojemu przyjacielowi Tomkowi Siudymowi, zamieszkałem u starszej pani, która prowadziła bardzo aktywne życie kulturalno-towarzyskie. Schodzili się do niej liczni znajomi, podobnie jak ona w podeszłym wieku, odbywały się koncerty fortepianowe. Jako lokator często uczestniczyłem w tych spotkaniach, nie wiedząc, że wszyscy doskonale orientują się w mojej sytuacji.
Po roku życia w ukryciu, ujawniłem się. W 1984 roku, za podziemną działalność związkową, trafiłem na pół roku do więzienia. Kolejne lata spędziłem na utarczkach z „ludową władzą”, która robiła wiele, żeby uprzykrzyć mi życie. Ostatni raz byłem aresztowany w 1987 roku, w czasie wizyty Ojca Świętego.
Są ludzie, którzy w najtrudniejszych chwilach początku stanu wojennego zasłużyli na moją dozgonną wdzięczność – mówi Alfred Bondos. – Należy do nich Janek Borysiuk – niepozorny człowiek w kufajce, z torbą hydraulika pod pachą. Jego obecność w zakładzie, o każdej porze dnia i nocy, nie budziła czujności SB, a jego pomysłowość i poświęcenie pozwoliły mi uniknąć aresztowania. Przez wiele miesięcy był dla mnie jedynym kontaktem z rodziną i światem. Pewnie nie uda mi się nigdy podziękować – każdemu z osobna – wszystkim wspaniałym ludziom wspólnej walki o niepodległą Polskę. Chciałbym jednak, żeby wiedzieli, jak cenię ich za to, że w tym tragicznym czasie potrafiliśmy być razem: solidarni, niezłomni i w końcu zwycięzcy.
- Z tamtych dni pamiętam też wspaniałą postawę świdniczan, życzliwość i pomoc, jakiej wszyscy sobie udzielali – dodaje Urszula Radek. – To było bardzo ważne dla wszystkich, którzy osobiście doświadczyli gehenny tamtych dni, pomogło przetrwać więzienia, prześladowania i upokorzenia, jakich doświadczyli.

***

- Od tragicznych grudniowych dni 1981 roku w Polsce zmieniło się wiele – mówi Alfred Bondos. – Niektórzy narzekają, że nie o taką walczyli. Czasem zdarza się, że ci, którzy przeżyli wtedy najmniej, dziś formułują najbardziej radykalne sądy. Jestem dumny z tego, że udało nam się wtedy uniknąć ofiar, że scementowaliśmy całą społeczność miasta, która aż do upadku komunistycznego systemu była dla Polski symbolem wolności. Echa wydarzeń sprzed ćwierć wieku tkwią w niej do dzisiaj, tworząc to, co nazywamy tożsamością. Jestem przekonany, że cztery grudniowe dni 1981 roku oraz późniejsza walka podziemna zrobiły dla budowy tej tożsamości więcej niż całe dziesięciolecia.

Anna Konopka
Irena Wierzchoś
Jan Mazur

Głos Świdnika nr 47/2005