Kiedyś to były kioski!

Blaszaki i drewniaki. Zielone, żółte, brązowe, czerwone i białe symbole szybkiej sprzedaży. Przyciągające dzieci kolorowymi wystawami, z których uśmiechały się lalki, maskotki, kolorowanki. Dorosłych zaś kusiły polskimi produktami, od szamponów do włosów, po gazety z wiadomościami z Polski i ze świata, z przepisami i plotkami o gwiazdach szklanego ekranu. Dlaczego cieszyły się zainteresowaniem? Kto w nich pracował, a przede wszystkim, dlaczego niemal przestały istnieć? Na te pytania szukałyśmy odpowiedzi wraz z Barbarą Tarkowską, właścicielką kiosku Reks, który prowadzi już od 15 lat.

Urok małych sklepików

- W dobrych czasach do kiosków ustawiały się długie kolejki – wspomina Barbara Tarkowska. – W Świdniku takich sklepików szybkiego handlu było naprawdę dużo. Osiemnaście albo i więcej. Sześć z nich znajdowało się przy ul. Sławińskiego, czyli dzisiejszej ul. Niepodległości, trzy przy targu, pięć przy ul. Racławickiej, jeden przy ul. Kruczkowskiego, jeden obok Urzędu Miasta i przy ul. Kopernika, a jeden nawet obok WSK. Do dziś przetrwało zaledwie cztery.
W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku kioski niemal zastępowały zwykłe sklepy. Zaopatrywane przez jedną hurtownię, miały wszystko to, czego klienci potrzebowali. Gazety, płyny do płukania tkanin, pasty do zębów, farby do włosów, wody toaletowe, proszki do prania, krzyżówki, długopisy, zapałki, papierosy, zabawki, wszystko od polskich producentów. A także produkty na sztuki, takie jak baterie czy żyletki. Poza tym, były zawsze „po drodze”. – Rankiem, kiedy szłam do pracy, kupowałam gazetę w kiosku lub prosiłam o odłożenie. Bardzo popularne były w tamtych czasach tak zwane „teczki”, czyli prenumeraty gazet. Wiele osób z nich korzystało. Nieraz też, gdy wracałam do domu z pracy, mijałam kobiety niosące rolki papieru toaletowego. Czasem łatwiej było go kupić właśnie w kiosku niż w normalnym sklepie. Tak było też z innymi produktami – mówi pani Barbara.

We własnym okienku

Dobrze zaopatrzone kioski były spełnieniem marzeń mieszkańców miast i miasteczek, którzy w nich kupowali. Małe budki sprawiały również radość tym, którzy utrzymywali się z ich działalności. – Kiedy je mijałam, zazdrościłam ekspedientkom wyglądającym z małych okienek. Ich praca wydawała mi się naprawdę lekka i przyjemna. Codziennie rozmawiały z ludźmi, czytały mnóstwo gazet i książek. To było coś, co mi się podobało i co chciałam robić. W 2000 roku udało mi się spełnić marzenie i otworzyłam własny kiosk przy ulicy Leona Kruczkowskiego 6a. Okolica dla tego rodzaju działalności była odpowiednia. Centrum osiedla, w sąsiedztwie bloki i domy jednorodzinne, firmy, ale także duży sklep spożywczo-przemysłowy. Klienci też dopisywali. Kiedy, na przykład, jakieś małżeństwo szło na zakupy do sklepu, mąż przychodził do mnie po gazetę i inne drobiazgi, żona zaś robiła większe zakupy w pobliżu. Kupujący byli mili i grzeczni, zarówno starsi, jak i młodsi. Nieraz ucinałam sobie z nimi pogawędki, a dzieciom, które odwiedzały mnie z rodzicami, pokazywałam jak wygląda kiosk wewnątrz i uczyłam na czym polega praca sprzedawcy – wspomina pani Barbara.

Kioskarska rewolucja

Dzisiejsze realia pracy „w okienku” znacznie różnią się od tych, które pamiętamy z ubiegłego wieku. Zmienił się przede wszystkim dostawca produktów. – Kiedyś wszystkie kioski zaopatrywały się w RUCHu. Obecnie prasę i artykuły pierwszej potrzeby kupuję od innego dostawcy, który przywozi je po złożeniu telefonicznego zamówienia. Ale zamawiam ich o wiele mniej. Kupuję w niewielkich ilościach. Zawsze sprawdzone produkty, o które klienci pytają i po które chętnie sięgają. Gdybym postępowała inaczej, towar po prostu zalegałby na półkach. na co nie mogę sobie pozwolić, zwłaszcza w przypadku gazet. Codziennie muszą pojawiać się nowe numery – opowiada pani Barbara. - Mimo organizacyjnej rewolucji kiosk ma stałą klientelę. To osoby, które od zawsze kupują u mnie. Znamy się i ufamy sobie, dlatego każda ich wizyta bardzo mnie cieszy. To miłe, że mimo upływu tylu lat, oni wciąż kupują swoje ulubione produkty u mnie. Przykro mi jednak, że do kiosku przychodzi coraz mniej nowych twarzy.

Gdzie się podziały

Drewniane kioski straciły jednak swój czar. Z biegiem lat coraz więcej kioskarzy rezygnowało z działalności. Co było tego przyczyną? Wielu z nas myśli, że przedsiębiorstwa nie wytrzymały konkurencji supermarketów, w których dziś można kupić wszystko. Pani Barbara przyczyny doszukuje się zupełnie gdzie indziej. – Duże sklepy to silni rywale, ale to nie ich obecność tak mocno wpłynęła na zły stan kioskarskich biznesów. W większości powodem likwidacji kiosków jest zbyt mała marża na produkty chętnie kupowane, na przykład papierosy, które są jednym z droższych towarów. Przykładowo, jeśli przedsiębiorca kupi kilka kartonów papierosów za 1000 zł, to jego marża wyniesie zaledwie 50 zł. Nie ma możliwości, żeby utrzymać biznes za takie pieniądze – mówi B. Tarkowska. – Drugim towarem, który kiedyś kupowano równie chętnie były gazety. Niestety, ich sprzedaż także spadła. Ludzie nie chcą już czytać poważnej prasy, ponieważ pełno w niej treści, z której kipi złość. Teraz kupuje się po prostu kolorowe pisemka, które nie przekazują żadnych wartości – dodaje. Co dalej? Czy pomimo obecnych kłopotów, świdnickie kioski będą jeszcze działały? Wiele z nich na pewno uda się uratować. Jedne zwiększają asortyment, otwierając się na nowe towary. Inne, po przebudowie, zostaną przekwalifikowane na sklepy spożywcze lub przemysłowe.

Agata Flisiak

Głos Świdnika nr 45/2015