Piracka rozgłośnia
Historia Radia Solidarność (III)

Kolejne audycje świdnickiego Radia Solidarność pojawiły się na UKF-ie w dniach 5 i 6 lipca 1983 roku, a okazją do ich nadania był trzecia rocznica strajku w WSK. Do końca tego roku Radio odzywało się jeszcze kilka razy. Ile? Trudno dziś uzyskać dokładną i jednoznaczną odpowiedź na to pytanie – nie każda przygotowana audycja docierała do słuchaczy, bo zdarzały się i nieudane próby emisji. Na pewno jednak wyemitowano w roku 1983 ponad dziesięć audycji. Ich schemat był dosyć określony. Zawierał najczęściej komunikaty Komisji Zakładowej, krótkie informacje, tekst publicystyczny nawiązujący do konkretnej rocznicy czy święta, które stanowiło przyczynę ich nadania. Za ilustrację muzyczną służył na ogół fragment jakiejś niezależnej pieśni. Czas trwania w porównaniu z pierwszą audycją uległ wyraźnemu skróceniu. O ile bowiem za pierwszym razem można było liczyć na efekt zaskoczenia, o tyle później trzeba już było brać pod uwagę techniczne i operacyjne możliwości Służby Bezpieczeństwa.

Wszystkie kolejne emisje stanowiły niezaprzeczalne wydarzenie w życiu miasta, były szeroko komentowane, stanowiły dla mieszkańców powód do radości, satysfakcji i dumy. Informacje o nich zamieszczał „Informator” Regionu Środkowo-Wschodniego, ale nie tylko, bo również niejednokrotnie centralna prasa podziemna, tj. „Tygodnik Mazowsze”, „KOS”, „CDN”, itp., co niewątpliwie świadczyło o propagandowej randze zjawiska. Oto na przykład jedna z notatek, zamieszczona w 79 numerze „Informatora” z dnia 15 grudnia 1983 roku: „Świdnik. 4 i 8.XII., o godz. 20.00 nadano kolejne pięciominutowe audycje Radia Solidarność Świdnik. Mówiono w nich o skazanych i aresztowanych za działalność związkową, przypominano pamiętne dni grudnia 1981, które rozpoczęły obecny okres naszej działalności, informowano o bieżących działaniach „Solidarności” w Świdniku. Grudzień 1970 roku przypomniała ballada o Janku Wiśniewskim”.
Fakt nadawania audycji utrwalał dobre imię społeczności naszego miasta w całym kraju, ale też w sposób niewątpliwy mobilizował SB do wzmożenia wysiłków w celu rozpracowania podziemnych struktur Związku. Nie uprzedzajmy jednak faktów. Tymczasem bowiem ekipa naszego Radia przygotowywała kolejną bombę.

Otóż dzięki kontaktom WOJCIECHA SAMOLIŃSKIEGO jeszcze latem 1983 roku udało się uzyskać dla naszego Regionu trzy nowe nadajniki. Były to urządzenia skonstruowane i wyprodukowane we Francji, dzięki staraniom tamtejszej najświeższej emigracji. Pochodziły z krótkiej serii piętnastu aparatów, których przeznaczeniem miało stać się właśnie wzmocnienie niewielkich dotychczas szans na nadawanie własnych audycji przez „Solidarność” w kraju. W tym miejscu wypada wymienić nazwisko kierowcy ciężarówki, dzięki którego poświęceniu i odwadze cała ta operacja została sfinalizowana, tym bardziej, że wpadł on przy kolejnej próbie przemycenia do Polski transportu jakże wówczas potrzebnych nam urządzeń. Był nim wielki przyjaciel „Solidarności” i Polski, JACQUES CHALOT. Dla naszej sprawy narażał się na poważne ryzyko i poniósł dla niej ofiary. Również bez jego udziału rozwój Radia nie byłby tak dynamicznym. Nie powinniśmy o tym zapomnieć.

Kiedy pierwszy z tych trzech nadajników trafił do rąk Ireneusza Haczewskiego, ten błyskawicznie zorientował się w możliwościach, jakie dzięki niemu się otwierają. Przede wszystkim aparat ten dysponował nieporównywalnie większą mocą, niż ten użytkowany w Świdniku dotychczas, bo wynosiła ona 40 W. Dzięki nieustannym wysiłkom tego konstruktora, moc wyjściową nadajnika udało mu się w późniejszym czasie zwiększyć w rezultacie aż do 62 W, co jest naprawdę sporym osiągnięciem technicznym. Ale było coś, co przyciągnęło uwagę Haczewskiego w jeszcze większym stopniu. Otóż nadajniki te posiadały częstotliwość zbliżoną do tej, którą posługuje się telewizja przekazując dźwięk w swym drugim programie. Dzięki odpowiednim przeróbkom urządzenie to mogło więc posłużyć do „pirackiego” wejścia na tę falę.

O ile się dobrze orientujemy, był to pomysł nowatorski w skali całego kraju. Pionierskie też było jego zastosowanie w Świdniku. Zdając sobie sprawę z tego, że lubelska stacja nadawcza jest dosyć słaba, dokonał Haczewski odpowiednich pomiarów i wyliczeń, z których wynikało niezbicie, że w Świdniku może się to udać. I udało się. Ale, zanim tak się stało, niejeden problem natury technicznej należało jeszcze pokonać. Dla przykładu: moc nadajnik była tak silna, że wytwarzane przezeń pole elektromagnetyczne uniemożliwiało odtworzenie audycji z kasety magnetofonowej. Nie zagłębiając się zbytnio w szczegóły oryginalnych rozwiązań technicznych zastosowanych przez Ireneusza Haczewskiego, trzeba przyznać, że poświęcił on tylko dla tego celu kilka miesięcy żmudnej, mrówczej, a jakże przy tym niebezpiecznej w tych czasach pracy.
Nie skończyła się ona zresztą tak prędko. Nadajnik, który w porównaniu z poprzednim stwarzał nowe, szersze możliwości, okazał się być w praktyce sprzętem niezwykle kapryśnym. Nadmierne reagowanie na wilgoć, częste zwarcia i przepalenia kondensatorów wymagały, mimo wysiłków operatorów, ciągłych kontroli i napraw.

Zdarzało się na przykład, że nadajnik wysiadł w trakcie emisji, a nadający nawet o tym nie wiedzieli. Początkowo nie widziano sposobu na skontrolowanie tego, czy audycja przebiega bez usterek. Konieczne więc było posługiwanie się dodatkowo krótkofalówkami, przy pomocy których informowano operatora, czy audycja w ogóle „idzie”, i czy przebiega sprawnie. Dopiero następny nadajnik udoskonalono pod tym względem i zainstalowano w nim tak zwany podsłuch, który umożliwiał kontrolę nad audycją od razu w miejsce emisji. Zdarzały się przypadki, że dzięki temu urządzeniu niewielką usterkę usuwano na miejscu od ręki i audycja, choć z opóźnieniem, mogła wejść na antenę.

Czy warto było dokładać aż tyle starań, żeby wedrzeć się na fonię programu telewizyjnego? Bezwzględnie tak! Przede wszystkim włączenie się nadajnika w trakcie trwania jakiegoś bardzo atrakcyjnego programu, lub bezpośrednio przed nim, gwarantowało maksymalnie szeroki odbiór audycji. Sprawiała to nieporównywalnie większa popularność telewizji, niż czwartego programu radiowego. Poza tym nie bez znaczenia był fakt, dzięki temu zrezygnowano z każdorazowego uprzedniego informowania o terminie jej nadawania. W dużym stopniu zmniejszało to zagrożenie nadających. Tak zwane „kanały” informacyjne Związku bezpieczne były bowiem tylko do pewnych granic. Zawsze można liczyć się z tym, że wśród zaufanych znajdzie się jakiś konfident SB, a przecież informacja ta, aby być skuteczna, musiała siłą rzeczy rozchodzić się odpowiednio wcześniej i posiadać szeroki zasięg. Albo: czy można było mieć stuprocentową pewność, że ten lub ów bardziej rozmowny nie chlapnie czegoś językiem znajomemu ormowcowi lub bratu milicjantowi? Dzięki takiemu „przeciekowi” SB zyskałaby na czasie, co miało niezwykle duże znaczenie.

Inną zaletą telewizyjnych emisji audycji Radia Solidarność było to, że chcąc nie chcąc, wysłuchiwali ich wszyscy ci, którzy mieli w tym momencie włączony telewizor. Oddziaływanie psychologiczne, już z założenia powinno być wielorakie. Audycje te miały za zadanie nie tylko umacniać aktywnych członków zdezaktualizowanego Związku. Ich celem, może nawet ważniejszym, było także dawanie świadectwa istnienia „Solidarności” stosunkowo szerokim kręgom ludzi z tych czy innych względów nie objętych zasięgiem podziemnych struktur. A przecież to wcale nie oznaczało, że byli oni zwolennikami stanu wojennego. Audycje te miały docierać również i do zdeklarowanych przeciwników „Solidarności”, burząc ich dobre samopoczucie, zakłócając ten z trudem po 13 grudnia 1981 roku odzyskany spokój i wręcz wprawiając w bezsilną wściekłość.

Pierwsze audycje telewizyjne trwały około trzech minut. Dopiero obserwacja zachowań milicji pozwoliła ustalić, że również w ciągu czterech minut nie będzie ona w stanie zlokalizować nadajnika. Zachowania te były typowe, a przy tym niezmiernie groteskowe. Po upływie dwóch minut od rozpoczęcia emisji, z drzwi komisariatu przy ul. Sławińskiego wypadali funkcjonariusze i rzucali się do stojących przed budynkiem radiowozów, które ruszały natychmiast w przeciwnych kierunkach. Zanim dotarły do przeciwległych krańców miasta, mijały następne dwie minuty. A potem krążyły one bez jakiegokolwiek planu po całym Świdniku, histerycznym piskiem opon zdradzając całą bezsilność aparatu…

Wróćmy jednak do podstawowego wątku opowieści, który przerwaliśmy mówiąc o przełomie 1983 i 1984 roku. W tym momencie ciągle jeszcze nasi radiowcy posługiwali się w swej działalności wysłużonym, pierwszym nadajnikiem (ocalał on zresztą i z całą pewnością powinien wzbogacić zbiory któregoś z muzeów). Mimo sporego już doświadczenia, nie udało się wyemitować audycji zaplanowanej na noc sylwestrową. Podziemna „Solidarność” w Świdniku okrzepła i z nadziejami na lepsze czasy witała właśnie Nowy Rok. Nic nie zapowiadało nadciągającego dramatu…

Anna Waszczuk-Listowska

Głos Świdnika nr 12/1990