Nazwisko zostaje w orkiestrze

Na początku maja, Henryk Maruszak, dyrygent Helicopters Brass Orchestra obchodził 60-lecie pracy twórczej. Uroczysty koncert na orkiestrę i dwa chóry, był jednocześnie symbolicznym pożegnaniem dyrygenta. Pan Henryk, przechodząc na artystyczną emeryturę, przekazał batutę swojemu bratankowi – Rafałowi Maruszakowi. Po koncercie, owacjach na stojąco i niekończących się życzeniach od melomanów udało się nam namówić szefa HBO na rozmowę.

• Jak zaczęła się Pana przygoda z muzyką?

- Pochodzę z Bielin koło Kielc. Muzyka towarzyszyła mi, odkąd sięgam pamięcią. Na pewno za sprawę muzykalnych rodziców, którzy śpiewali w rozlicznych chórach i zespołach folklorystycznych. Ojciec był muzykiem-amatorem, grał na klarnecie i perkusji. W domu były również skrzypce. Próbowałem z nich wydobyć jakieś dźwięki. Jednak najbardziej fascynował mnie akordeon. Gdy byłem w piątej klasie szkoły podstawowej, ojciec kupił okazyjnie instrument od milicjanta. Ten przywiózł go ze Związku Radzieckiego. Rozpocząłem naukę gry na akordeonie i fortepianie w szkole muzycznej. Później, w średniej szkole muzycznej pierwszego stopnia, przymierzyłem się do gry na puzonie. Po skończeniu szkoły, trafiłem do reprezentacyjnego zespołu pieśni i tańca marynarki wojennej w Gdyni. Po jego rozwiązaniu, znalazłem się w słynnym zespole estradowym „Flotylla”. Założyłem także własną orkiestrę, która grała w klubie oficerskim.

• A jak trafił Pan do Świdnika?

- W międzyczasie ożeniłem się, a moja żona źle znosiła morski klimat. Lekarz zarekomendował jej wyjazd do Lublina lub okolic, znanych w Polsce z dobroczynnego mikroklimatu. Ponieważ brat pracował już w Filharmonii Lubelskiej, szybko stanąłem na nogach. W orkiestrze brakowało akurat tubisty. Przećwiczyłem grę na tym instrumencie, zdałem egzamin i przyjęli mnie do orkiestry. Okazało się jednak, że płacili mało, a widoki na własne mieszkanie były praktycznie zerowe. Szukałem pracy w Poniatowej, w Kraśniku i innych fabrycznych miastach, aż trafiłem do Świdnika, gdzie znalazłem pracę w ognisku muzycznym. W 1971 roku, kolega, który prowadził orkiestrę poszedł do wojska, a mnie zaproponowano jego miejsce. To „zastępstwo” trwa do dziś. Kiedyś była to orkiestra czysto amatorska, czego dzisiaj nie można o niej tego powiedzieć.

• Jak pracowało się z amatorską orkiestrą?

- To były zupełnie inne czasy. Wspierały nas finansowo związki zawodowe i zakład. W latach siedemdziesiątych każda świetlica prowadziła jakiś zespół muzyczny lub śpiewaczy, zarówno dla dorosłych, jak i dla dzieci. Ówczesny dom kultury tętnił życiem od rana do wieczora. Ludzie garnęli się do muzyki, bo nie mieli innych pokus. Początkowo muzycy traktowali swoje obowiązki z dużą nonszalancją. Przynosili na przykład na próby piwo, stawiając butelki obok partytury. Nie mogłem tego nawyku wytępić, ale w końcu się udało. Zrezygnowałem też z muzyków, którzy przeszkadzali orkiestrze. Ucząc w ognisku, namawiałem młodzież do nauki gry na instrumentach dętych: klarnetach, saksofonach, rogach, trąbkach, puzonach, czyli tych, które decydują o brzmieniu zespołu. Wszystko z myślą o budowie jego zaplecza. Początkowo proponowałem co trzecią lekcję w miesiącu na instrumencie dętym. Po pewnym czasie zadowoleni z wyników uczniowie sami zapragnęli częstszych ćwiczeń z „dęciakami”. Wypracowałem sobie sprawdzoną i kompetentną muzycznie ekipę. Wtedy zespół pełnił bardzo ważną funkcję. Nie było wydarzenia, którego nie uświetnialiśmy - pochody pierwszomajowe, uroczystości państwowe, pogrzeby czy zwykłe koncerty dla mieszkańców.

• Szybko okazało się, że fabryczna orkiestra z małego miasta, pod Pana batutą, może zmierzyć się bez kompleksów z najlepszymi zespołami w kraju i za granicą.

- Byliśmy pierwszą orkiestrą z obszaru tzw. krajów demokracji ludowej, która zagrała na Zachodzie. Mam na myśli występ na międzynarodowym konkursie orkiestr dętych w zachodnioniemieckim Rastede. Nie było łatwo tam się znaleźć. Początkowo, w latach siedemdziesiątych, wyjechałem do RFN, z zespołem pieśni tańca „Gracja” z Lublina, którego byłem kierownikiem muzycznym. Udało się zainteresować niemieckich oficjeli od kultury naszą orkiestrą i szybko przysłali zaproszenie. Wystarczył jeden wyjazd, aby wstrzelić się w rynek. Niemcy odwiedziliśmy sześć razy, ale przy okazji nawiązaliśmy kontakty z innymi krajami, z Holandią, Belgią, Danią i Norwegią. Warto dodać, że nasz pierwszy wyjazd był prawie w całości sfinansowany przez gospodarzy. Oprócz nas wystąpiło blisko 100 orkiestr z całego świata. Pozostawiliśmy rywali w tyle, w kategorii orkiestr koncertujących. Później, w Husum, też w międzynarodowym towarzystwie, zgarnęliśmy nagrody we wszystkich możliwych kategoriach. Podczas kolejnych występów zagranicznych nigdy nie schodziliśmy poniżej trzeciego miejsca. Niestety, nie mogliśmy kontynuować tej passy z powodu braku środków finansowych.

• Mówi Pan o czasach, kiedy egzystencja orkiestry wisiała na włosku?

- Tak, zmiany polityczno-ekonomiczne przełomu lat 80. i 90. dotknęły boleśnie również orkiestrę. Zakład przestał nas utrzymywać, zostaliśmy zawieszeni w próżni, bo nawet nie mieliśmy miejsca na próby. Pracowaliśmy w ciężkich warunkach, w starym baraku – dawnym domu kultury. Stamtąd przenieśliśmy się do kolejnego baraku przy ul. Kolejowej. Przygniatały nas, dosłownie i w przenośni, rachunki. Był nawet okres, kiedy próby odbywały się w siedzibie PEC, tam gdzie mieści się dziś Telewizja Kablowa Świdnik. Nie załamaliśmy się jednak. Najwytrwalsi muzycy przyjeżdżali grać na swój koszt. To fanatycy muzyki, dzięki którym udało się przetrwać najgorszy okres. Umorzono nam zaległe rachunki. Z czasem przenieśliśmy się do Galerii Venus, a następnie do Centrum Kultury. Żyjemy wprawdzie bez dotacji, ale pomagają nam miejskie instytucje. Gmina zakupiła nam na przykład stroje, a melomani nadal chcą nas słuchać.

• Rzeczywiście, widać to było podczas Pańskiego benefisu, na którym brakowało miejsc dla fanów HBO.

- Byłem bardzo podbudowany ich reakcjami. Autentycznie chłonęli płynącą ze sceny muzykę i żywo reagowali na wszelkie jej zwroty. Jestem niezmiernie wdzięczny, bo trudno o lepszy prezent dla dyrygenta. To również dowód, że przyszłość dla orkiestr dętych nie maluje się w ciemnych barwach.

• Co Pan czuł podczas benefisu, który de facto był pożegnaniem z orkiestrą?

- Wzruszenie i emocje, których nie sposób udźwignąć. Jednak czasu nie da się oszukać. Mam już 80 lat i jest to wystarczający powód, by przekazać batutę młodszemu dyrygentowi. Chociaż nie żegnam się definitywnie z orkiestrą. Będę jej nadal służył pomocą i radą. To w końcu moje dziecko. Batutę zostawiam bratankowi – Rafałowi Maruszakowi. Nie mam wątpliwości, że to właściwy wybór, a co istotne, nazwisko nadal zostaje w orkiestrze. Rafał prowadzi też orkiestrę w Mełgwi, jest wojskowym muzykiem zawodowym, wiąże się z tym mnóstwo obowiązków, więc muszę mu pomóc. Chcemy także utrzymać festiwal orkiestr dętych, który już na stałe zadomowił się w Świdniku.

• Jakimi cechami charakteru musi dysponować dobry dyrygent?

- Nigdy nie zastanawiałem się nad tym. Na pewno musi być wychowawcą, przyjacielem, ojcem, kolegą, opiekunem i fachowcem. Praca w orkiestrze nigdy nie była dla mnie ciężka czy niewdzięczna. Mam dar przekonywania. Jeżeli ktoś, na przykład, odstawał poziomem gry, to po moich uwagach, zawsze stawiał sobie za punkt honoru wspiąć się na wyżyny swoich możliwości.

• Czego życzyłby Pan swojej orkiestrze na kolejne dziesięciolecia?

- Tak wysokiego poziomu, jaki prezentuje obecnie. Chciałbym, aby nadal istniała, bo z tym może być różnie. Kiedyś słyszałem głosy: „- po co nam orkiestra, skoro jej utrzymanie tyle kosztuje. Taniej będzie wynająć jakąś, w razie konieczności”. To krótkowzroczne spojrzenie. Na Lubelszczyźnie nie zostało ich zbyt wiele. Poza tym, nikt nie zdaje sobie sprawy, że rozwiązanie orkiestry, to proces nieodwracalny. Bardzo chciałbym, aby w Świdniku powstała orkiestra młodzieżowa. Szkoła muzyczna byłaby kuźnią dostarczającą jej muzyków. Na całym świecie, przy orkiestrach, działają szkoły muzyczne, które przyuczają do gry w zespole. Taka formuła istnieje niedaleko, choćby w Lubartowie czy Bychawie. Dziś w Świdniku jest to mało możliwe, ze względu na koszt przedsięwzięcia. Jednak nie przekreślajmy takiej wizji. Mamy mnóstwo utalentowanej młodzieży, która często nawet nie zdaje sobie sprawy ze swoich ogromnych możliwości. Dajmy im szansę!

Dziękuję za rozmowę.
Sławomir Socha

Fot. Sławomir Socha