„Strogow” raz jeszcze
Historia Radia Solidarność (I)

Hasło „Strogow” dla mieszkańców Świdnika to nie tylko imię bohatera filmu „Kurier carski”, co przede wszystkim sygnał tak bliskiego wielu sercom miejscowego radia „Solidarność”. Działało ono z powodzeniem od 1983 do 1988 roku i stanowiło niepowtarzalny w skali kraju (czy tylko?) fenomen. W czasie pięciu lat, mimo nieustających wysiłków wyspecjalizowanego aparatu Służby Bezpieczeństwa, wyemitowało ono w eter z tak niewielkiego terenu ponad czterdzieści audycji. Większość z nich – dla zachowania tradycji – rozpoczynała się tym samym fragmentem filmowej melodii, co audycje „Solidarności” puszczane przez radiowęzeł WSK w okresie legalnego istnienia Związku przed 13 grudnia 1981 roku.

Kilka pierwszych audycji, z uwagi na niewielką moc specjalnie do tego skonstruowanego nadajnika (5-6 Watów) udało się nadać na falach radiowych UKF-u. Ale efekty nie zadowalały ambicji miejscowych radiowców. Postarano się więc sprowadzić do Świdnika nadajnik dużo większej mocy (ok. 0,5 Kilowata), umożliwiający po przestrojeniu wejście na ścieżkę dźwiękową drugiego programu telewizji. I od tej pory audycje radia „Solidarność” pojawiały się na antenie w odstępach jednego czy dwóch miesięcy. Trwały początkowo, ze względów bezpieczeństwa, nie dłużej niż kilka minut.
Jaką satysfakcję mieli ci, którzy oglądając w telewizji relację z pogrzebu Andropowa, zamiast przemówienia Czernienki usłyszeli pierwszą „telewizyjną” audycję świdnickiego radia. Ale nie tylko o satysfakcję tutaj chodziło. Sens i cel działań przyświecający całej grupie ludzi, którzy borykając się z wieloma trudnościami poświęcali swój czas i nerwy, bezpieczeństwo własne i rodziny, był inny, głębszy. Chodziło im bowiem, przede wszystkim o podtrzymanie w społeczeństwie woli oporu, utrwalenie więzi międzyludzkich, wskazanie właściwej, choć niewątpliwie trudnej postawy życiowej, udzielenie pomocy umożliwiającej przetrwanie wielu ciężkich chwil z godnością.
Od początku praca w radiu przebiegała według pewnego podziału. Jedni pisali teksty, inni je nagrywali, jeszcze inni emitowali. Zgodnie z elementarnymi zasadami „BHP” ludzie ci nie wiedzieli niczego o sobie i kontaktowali się jedynie przez łączników. Trudno było szczególnie o spikerów. Lęk przed identyfikacją głosu okazywał się często silniejszy od chęci zaangażowania. Jednak z czasem udało się znaleźć ludzi, którzy przezwyciężyli barierę strachu. Ostatecznie swojego głosu użyczyło do nagrań ok. dziesięciu osób. Dużej odporności psychicznej, z uwagi na wielkie ryzyko osobiste i poczucie odpowiedzialności za sprzęt, wymagało przede wszystkim nadawanie audycji. Zazwyczaj odbywało się ono przy udziale dwóch osób: uprzedzając operowanie konkretami już teraz napiszemy, że przez pierwsze lata operatorami byli HENRYK GONARZ i FRANCISZEK ZAWADA. Jeden z nich zajmował się ustawianiem anteny, która mierzyła aż trzy i pół metra, drugi transmisją. Wprawdzie było możliwe, żeby dokonała tego wszystkiego jedna osoba, ale zdarzało się to w sytuacjach wyjątkowych. Obecność drugiej osoby stanowiła niezastąpione psychiczne oparcie w ciągu owych, trwających jakby całą wieczność, kilku minut na antenie…
Miejsca emisji bywały różne, czasami z terenu otwartego, innym razem z mieszkań prywatnych. Dwie najlepiej słyszalne audycje wyemitowano z budynku sąsiadującego z milicją… Audycje z terenu otwartego wymagały dodatkowych przygotowań: dokładnej lustracji terenu, znalezienia skrytki na sprzęt, a także odrębnej kryjówki dla operatorów na wypadek ich zagrożenia. Z uwagi na ogromną wrażliwość nadajnika, przez okres około godziny przed uruchomieniem należało go poddawać suszeniu. W warunkach domowych dokonywano tego zabiegu przy pomocy zwykłej suszarki do włosów. W terenie było to sporym utrudnieniem.
Jak się okazało w praktyce, dokładne rozpoznanie terenu i umiejętność poruszania się w nim po zapadnięciu zmroku były niezmiernie ważną sprawą. Wprawdzie od pewnego momentu dni i godziny emisji były ścisłą tajemnicą, znaną wyłącznie nadającym, ale przecież występowały nieuniknione prawidłowości. Wskazówkami dla odbiorców, jak i dla SB, były różne okazje i rocznice, z racji których można było spodziewać się audycji. Było to igranie z ogniem, swoista gra „w dziada”, w której z jednej strony brała udział garstka radiowców, a z drugiej cała armia agentów, konfidentów i pracowników SB, milicji i ORMO-wców. Ta prestiżowo przez obie strony traktowana „gra” toczyła się przez ładnych parę lat, a „kibicami” była w niej cała społeczność miasta i – dzięki niezależnemu obiegowi informacji – regionu. Trudno tutaj wstrzymać się od wyrażenia podziwu dla ofiarności i poświęcenia radiowców, którzy nie zważając na rosnące stale zagrożenie, nie pominęli przez ten czas żadnej ważniejszej okazji, by swą audycją udowodnić miastu, że „Solidarność” istnieje, żyje i nie zamierza ulec ani poddać się przemocy.
Pewnego razu, w kwadrans po audycji, pojawił się na terenie wokół (blaszanych garaży) spory zastęp ORMO-wców. Operatorzy, siedząc w swym ukryciu, słyszeli nawet wyraźnie ich rozmowy i uwagi wymieniane w trakcie poszukiwań. Spodziewali się, że lada moment zostaną ujęci, że tak szeroko zakrojona obława musi zakończyć się dla nich niepomyślnie. Na szczęście sprzęt był już bezpieczny. Ale jeszcze i tym razem udało się, chociaż tak niewiele brakowało.

Anna Waszczuk-Listowska

Głos Świdnika nr 10/1990