Kobieta - partyzant
Każdego roku w kwietniu wracamy myślą i pamięcią do przeżytych tragedii i składamy hołd tym, którzy polegli w walkach lub zginęli zamordowani w kaźniach hitlerowskich (...). Pragniemy powrócić do tamtych czasów, posłuchać, co mówią ludzie, którzy uczestniczyli w walkach, partyzanci i żołnierze, co mówią ludzie, którzy przeżyli obozy koncentracyjne, lochy, gestapo – którzy mieli po prostu łut szczęścia, że nie dosięgła ich śmierć chociaż tak blisko się o nią otarli. Jako pierwsze zaprezentujemy wspomnienia mieszkanki Świdnika, Pauliny Majewskiej – kobiety-partyzanta.
W czasie okupacji hitlerowskiej mieszkałam na terenie Białorusi w Baranowicach. Tam właśnie zaczęłam współpracować z ruchem oporu. Organizowała się wówczas partyzantka, a zadaniem moim było dostarczenie leków partyzantom, które otrzymywałam od innej osoby. Prawdopodobnie pochodziły one z niemieckiej apteki i trzeba było płacić za nie słoniną. Słoninę otrzymywałam od partyzantów, gdyż trudno było płacić z własnego, tak ubogiego dobytku.
Zanim jednak zaczęłam ściśle współpracować z partyzantami, zajmowałam się przerzutem żołnierzy radzieckich z obozu hitlerowskiego do lasu. Litość ściskała za gardło, gdy się zobaczyło jeńca… Był to człowiek brudny, głodny, przypominał zmorę wieczorną. Mundur, a raczej łachman z napisem „Kriegsgefangen”, trzeba było zmienić na cywilne ubranie. Widać było, że ten człowiek dawno nie jadł, a więc należało go nakarmić. W czasie rozmowy dowiadywałam się o warunkach, w jakich jeńcy przebywali. Wszystko, co słyszałam, wydawało mi się piekłem. W wiele z tego, co mówili, trudno było uwierzyć. Gdy kiedyś jeden z jeńców pokazał mi obierki ziemniaczane, które przechowywał w puszcze po konserwie, to wszystko stało się dla mnie jasne.
Niemcy namawiali, aby dobrowolnie oddawać się do niewoli, że będą traktować ludzi jak przypadło traktować jeńców wojennych. Okazało się to jednak wielką ułudą, gdyż mordowali mężczyzn w sile wieku bez żadnej litości. Jeniec, który uciekał, wiele ryzykował, nie tylko sama ucieczką, również musiał podejmować decyzję do kogo się udać. Jeżeli trafił na dobrego człowieka, to otrzymał oczekiwaną pomoc.
Na spotkania z partyzantami jeździłam furmanką, którą przysyłali do miasta. Droga nie była łatwa, gdyż odległość do lasu wynosiła około 100 kilometrów, a co pewien czas natrafiałam na hitlerowskie patrole. Wiele ryzykowałam , lecz było to konieczne. Trzeba było utrzymywać kontakt. W partyzantce byłam zawsze mile widziana. Rozmawiałam z dowódcą o sytuacji w mieście, poznałam warunki życia i położenie oddziałów. Wieczorem słuchaliśmy wiadomości radiowych i trzeba było wracać do domu, bo czekała na mnie rodzina. Miałam czworo dzieci: córkę i trzech synów, najstarszy syn miał 19 lat, a córka najmłodsza lat jedenaście.
O mojej współpracy z partyzantami początkowo wiedzieli dwaj starsi synowie, młodszego syna i córkę wtajemniczyłam później. Gdy się tylko dowiedzieli, zaczęli mi pomagać. Właśnie to oni zakopywali ubrania zbiegłych jeńców. Często chodzili w okolice obozu i dostarczali jeńcom chleb i cebulę. Taka sytuacja utrzymywała się do 1943 roku. Wtedy to najstarszy syn odszedł do oddziału. W dwa dni później dostałam wiadomość, że Niemcy wpadli na mój ślad – zostałam „spalona”. Jedyne wyjście, jakie pozostało – to ucieczka. W nocy, wraz z trojgiem dzieci, niespostrzeżenie wymknęłam się z miasta. I tu kłopot. Gdzie się udać? Najbardziej pewnym wyjściem jest partyzantka, lecz gdzie się w tej chwili znajduje? Udałam się do rodziny, która również sympatyzowała z partyzantami. W tamtych czasach groziło to w razie „wpadki” śmiercią. Dostałam informację, w której okolicy ostatnio oddział przebywał. Ruszyłam w dalszą drogę i w następnej wsi spotkałam ludzi z oddziału. Średni syn przyłączył się do nich, a ja z dwojgiem najmłodszych dzieci skierowana zostałam do pewnego gospodarza na odpoczynek. Gdy tylko zdążyłam wejść do stodoły, usłyszałam pierwsze strzały. Niemcy natrafili na ślad partyzantów i w tej właśnie wiosce doszło do starcia. Siedziałam wraz z dziećmi w stodole i słyszałam, że odgłosy strzałów są coraz bliższe. Pomyślałam wtedy, że to już koniec, że z tego kotła się nie wydostaniemy. Strzały oznaczały zbliżanie się Niemców, a zajęcie wioski przez hitlerowców oznaczało śmierć. Żal mi było tylko dzieci, były bardzo młode.
Partyzanci postanowili brawurowo zaatakować. Udało się – szturm okazał się skuteczny, skłonił Niemców do wycofania się. Po tym nastąpiła zbiórka oddziału, do którego postanowiłam się przyłączyć na stałe. Dowódca wydał rozkaz opuszczenia wioski i wycofania się do Puszczy Nalibockiej. Wraz z partyzantami udałam się w oznaczonym kierunku. U celu byliśmy wieczorem. Jak się okazało, przybyliśmy w samą porę, gdyż trzeba było przeprawić się przez rzekę Niemen, a most zbity z drzewa partyzanci kładli tylko nocą. Po dotarciu do oznaczonego miejsca, zarządzono odpoczynek.
Życie w puszczy było bardzo ciężkie. Dotkliwie dawał się we znaki brak jedzenia i okropna wilgoć. Ognia nie można było palić, aby nie zdradzić dymem obozu partyzantów. Odpoczynek nie trwał długo, ponieważ Niemcy wykryli siedzibę i zrobili obławę. Rzucili ogromne siły, aby nas zlikwidować. Rozgorzała straszliwa strzelanina. Grzmiała ciężka broń maszynowa, ziemi dygotała od nieustającej kanonady artylerii strzelającej we wszystkich kierunkach. Na domiar złego przyszło bombardowanie przez niemieckie lotnictwo. Samoloty krążyły nad drzewami, zrzucając niezliczone ilości bomb. Knieje powtarzały echem odgłos wystrzałów, łamiących się starych drzew oraz detonacje pocisków i bomb. Powstała niesamowita wrzawa, nie można było usłyszeć własnych słów ani skupić myśli, ludzie rozbiegali się w kierunku powywracanych drzew, aby tam się ukryć przed grożącym niebezpieczeństwem. Nonsensem było podjęcie walki, dlatego wszyscy kierowali się w tę część puszczy, gdzie były bagna, żeby tylko ukryć się, byleby przetrwać.
Niemcy zrzucali ulotki, które były niby to „przepustką do wolności”. Z treści wynikało, że kto podda się z taka właśnie przepustką, to będzie mu darowane życie. Widziałam nieszczęśnika, który w to uwierzył… Leżał zabity, w reku ściskając kartkę, która była tragicznym oszustwem. W czasie tego zamętu, wraz z córką i synem, straciliśmy kontakt z oddziałem. Kiedy się trochę uspokoiło, zaczęłam szukać ludzi, lecz wszelkie starania okazały się próżne.
Wtedy właśnie zrozumiałam znaczenie puszczy, która ma setki kilometrów i w której znalazłam się pierwszy raz. Nic innego nie pozostało, jak obrać jakiś kierunek i iść przed siebie.
Po przebyciu pewnej odległości, na polanie napotkałam wśród tego potężnego i starego lasu dom z wybitymi szybami w oknach. Przy domu był pies, a w środku staruszka, która mogła mieć około 80 lat. W tej sytuacji miałam nie lada kłopot. Co robić? Zostać czy też iść dalej. Wybrałam tę drugą ewentualność i udałam się w dalszą drogę. Czym dalej się posuwałam, tym bliższe stawały się odgłosy wystrzałów. Syn miał karabin, trochę naboi i granat. Trudno z tym walczyć w pojedynkę z oddziałem dobrze uzbrojonych hitlerowców. Musiałam więc powrócić do poprzednio napotkanego domu.
Po przybyciu na miejsce, skrzętnie ukryłam wspólnie z dziećmi broń. Syn stanął w oknie bez szyb i patrzył w stronę, z której wróciliśmy. Po pewnym czasie zawołał” „Mamusiu, idą Niemcy” i łagodnie dodał: „Nie trzeba się bać”. Niemcy podeszli bliżej i zawołali syna. Z niepokojem patrzyłam, co będzie dalej. Jeden z hitlerowców trzymał go grożąc pistoletem, a drugi z automatem w rękach dokonywał rewizji; nic nie znaleźli, lecz gdzieś go zabrali. Pomyślałam, że tym razem to już na pewno koniec z nami. Nadsłuchiwałam czy nie będzie strzału… Nie było, ale doleciał mnie głośny krzyk „partisan”. Potworne myśli przechodziły mi do głowy – co oni tam robią? Dlaczego tak długo nie wraca? - a może więcej już go nie zobaczę. Uspokoiło mnie trochę, kiedy sobie przypomniałam, że zna język niemiecki, to może się z nimi dogada – ale czy mu uwierzą? Po chwili zobaczyłam jak wraca – serce mi mocno zabiło z radości, że żyje.
Pocieszył mnie i powiedział „Niemców przekonałem, że tutaj mieszkamy, a ta staruszka, co leży w łóżku, to nasza babcia”. Ledwie syn powiedział, jak należy się tłumaczyć, a już Niemcy byli przy mnie – „proszę dokumenty” krzyknął jeden z nich, potem wypytywał nas. Ponieważ zeznania pokrywały się, Niemcy widocznie w to uwierzyli i dali nam spokój. Przesiedzieliśmy z nimi trzy doby, zanim odeszli. Kamień spadł z serca. Odeszli i zostawili nas żywych, a przecież wiedziałam do czego są zdolni. Ta 80-letnia babcia była nam bardzo wdzięczna, że uratowaliśmy jej Zycie (pomyślałam co za paradoks). Mówiła, że jej rodzona córka zostawiła ją samą, aby jej nie przeszkadzała w ucieczce, i aby spokojnie mogła umrzeć w tej chacie. Po pewnym czasie wrócili partyzanci. Zdziwienie i radość ich była ogromna, gdy zobaczyli nas żywych.
Gdy skończyła się obława – Niemcy myśleli, że udało im się zniszczyć partyzantkę, czego dowodem były obwieszczenia, które zostawiali we wsiach. My jednak w liczbie 500 osób dalej żyliśmy w lesie, wchodząc w skład brygady Budionnego.
W oddziale tym byłam jedyną Polką. Przydzielono mi obowiązki, które wypełniałam z pełnym, zaangażowaniem. Głównym zadaniem kobiet w oddziale było przygotowywanie posiłków – przypadła mi praca przy wypiekaniu chleba, która nie była prosta w tak trudnych warunkach. Ludzie z oddziału za pośrednictwem komendanta składali nam na apelach podziękowania, a było to najmilszą zapłatą za trud jaki wkładałyśmy dla dobra wspólnej sprawy. Pamiętam, że pomimo wojny nie zapomniano o święcie kobiet. W dniu 8 marca 1944 roku zorganizowano apel, na który byłam zaproszona razem z córką. Przy tej okazji wyróżniono zasłużone kobiety i było mi bardzo przyjemnie, kiedy usłyszałam swoje nazwisko wyczytane jako pierwsze. Było to tym większą niespodzianką dla mnie, gdyż w pięciu oddziałach było łącznie 120 Rosjanek, a ja byłam jedną Polką. Podczas pobytu w partyzantce zżyłam się z radzieckimi towarzyszami tak bardzo, że gdy formowano polski oddział i proponowano mi przejście, to postanowiłam pozostać w tym, w którym zaczęłam swą partyzancką dolę. Pamiętam jaka była radość, gdy pewnego dnia zobaczyliśmy radziecki czołg, który był zwiastunek rychłego zakończenia wojny. Ci, którzy przeżyli rzucili się sobie w ramiona, byli szczęśliwi i wiwatowali na cześć czołgistów. Tak, było się z czego cieszyć po tylu latach hitlerowskiej okupacji. Docenić to w pełni mogą ci, którzy ja przeżyli. Najstarszy mój syn poległ przy wypełnianiu bojowego zadania. Pośmiertnie odznaczony został Krzyżem Walecznych za wzorowe wykonywanie patriotycznego obowiązku. Drugi syn zginął w czasie działań wojennych na froncie.
Paulina Majewska
Głos Świdnika nr 8-9/1975