Pedagog Anastazja Sady

Życiorys pani Anastazji Sady (wieloletniej przewodniczącej klubu seniora "Spokojna Przystań" - dop. red.) jest niezwykle bogaty i piękny. Zawiera niemalże całą historię lubelskiego szkolnictwa okresu międzywojennego i wojennego, aż po dzień dzisiejszy. Jej życie wypełniła praca oświatowa i wychowawcza z dziećmi, młodzieżą i dorosłymi, działalność społeczna, wychowywanie własnych dzieci… Praca, praca i jeszcze raz praca na rzecz społeczności i środowisk w jakich wypadło jej przebywać, zamieszkiwać i uczyć w ciągu 50 lat.

Po ukończeniu gimnazjum filologicznego im. Marii Słowikowskiej w Częstochowie, w 1920 roku pani Anastazja objęła posadę nauczycielki w zapadłej wsi Wołoskowola w powiecie włodawskim, którą od powiatowego miasta dzieliła odległość 60 kilometrów. Tam, do inspektora oświaty, jeździło się co miesiąc po nauczycielską pensję. Każda taka wyprawa była wielkim wydarzeniem w życiu młodej nauczycielki i w życiu wioski. Jedynym środkiem lokomocji była chłopska furmanka, a zimą – opatulona w kożuch i grubą wełnianą chustkę jeździła do miasta saniami. Wyprawa do powiatu zajmowała trzy dni. Pani Anastazja zaopatrywała się wtedy w naftę, sól, cukier, herbatę… Obrazek jaki dziś wielu osobom trudno sobie wyobrazić. Wszędzie docierają samochody, wszędzie blisko, Polskę przecinają linie kolejowe i drogi kołowe, biegnące nawet poza granice kraju…

We wsi tej, pani Sady zetknęła się z ludźmi, którzy przeżywszy ponad 70 lat nigdy nie byli w mieście. Zacofana, zabobonna wieś z jej mieszkańcami i młodziutka nauczycielka. Kobieta, której ówczesne życie nieodparcie kojarzy się z postacią Siłaczki z powieści Żeromskiego. Zajmowała się nie tylko nauczaniem, ale i organizowaniem życia społecznego i kulturalnego. Musiała być lekarzem, położną, w wielu sprawach wyrocznią. Była szermierzem oświaty, jedynym światłym człowiekiem na wsi. Ze skaleczoną w sieczkarni ręką – do nauczycielki, pies pogryzł – do nauczycielki, wieś się pali – do nauczycielki. Pomocy nie mogła i nie chciała odmówić, nie mogła zawieść zaufani9a mieszkańców. Tak zdobywała autorytet.

Kolejnym miejscem pracy była szkoła w powiecie łukowskim. Tu spotkała się z przedziwnym konglomeratem narodowościowym. Uczyła dzieci polskie, rosyjskie, ukraińskie, żydowskie i cygańskie. Do miasta miała trochę bliżej, już tylko… 36 kilometrów.

1936 rok – Wzgórze w powiecie lubelskim. W tej miejscowości zastaje panią Sady i jej rodzinę (mąż także nauczyciel) – rok 1939. Czasy ciężkie – przeżyli je jednak dzięki pomocy ludzi, wśród których żyli i pracowali. Mimo zakazów i szalejącego terroru hitlerowskiego, z narażeniem życia prowadziła dalej naukę geografii i historii Polski, zakazaną przez okupanta. Jedynym obowiązującym wtedy źródłem nauczania miał być „Ster”, z którego w zasadzie można było tylko czytać nic nie znaczące teksty i przepisywać je do zeszytów. Niemcy często robili inspekcje, czy w szkołach przestrzegane są ich zalecenia. Na ławkach leżał przebrzydły „Ster”, ale za pazuchami ukryte były fragmenty podręcznika historii czy geografii.

- W dniach, kiedy przerabialiśmy przedmioty zakazane – mówi pani Sady – wystawialiśmy czujki na krańcach wioski, żeby nas w czas ostrzegały o niebezpieczeństwie. Któregoś dnia do klasy wpadł zdyszany Pawełek: Niemcy! Zmotoryzowani, szybsi od Pawełkowych nóg! Jak na komendę, klasa zaczęła gorliwie przepisywać tekst ze „Steru”, ale ja – wspomina pani Sady – nie miałam już czasu na schowanie podręcznika geografii, położyłam go na ławce i przykryłam wełnianym szalem. Gestapowcy wpadli do szkoły. Ich pozdrowieniem było szczeknięcie: Hende hoch! Wysuniętą do przodu dziewczynkę Niemiec uderzył pistoletem w twarz. Z rozciętej wargi popłynęła krew, dziecko wypluło cztery zęby, ale nie uroniło ani łezki, ani słowo skargi nie padło z ust. Dzieci zachowały się dzielnie. Stłoczono nas razem w jednym kącie klasy i zaczęto w naszą stronę zsuwać ławki, żeby zsuwać – ordynarnie nimi rzucali w naszą stronę. Chwila niesamowitej grozy.
Z tego co mówił gestapowiec zrozumiałam , że podejrzewają, że tu w szkole jest zainstalowana radiostacja. Zaczęli zrywać podłogę. W pewnym momencie natrafili szpikulcem na jakiś twardy przedmiot i z namarzeniem pochylili swoje głowy. Był to moment, który błyskawicznie wykorzystałam w obronie gromadki wylęknionych dzieci, siebie i własnej rodziny. Chwyciłam książkę spod szalika i jednym ruchem wpakowałam ją do otwartej teczki Niemca, wypełnionej po brzegi papierzyskami. W odpowiedzi usłyszałam chóralne westchnienie ulgi przestraszonej dziatwy. Niemcy nigdy nie doszli do tego, kto podłożył im książkę, bowiem podobny nalot zrobili tego dnia w pięciu innych szkołach powiatu.

Po wojnie pani Anastazja pracowała po 8, 10 i więcej godzin dziennie, prowadziła lekcje w szkole dziennej i wieczorowej typu wiejskiego, brała udział w akcji zwalczania analfabetyzmu – do odrobienia było wiele zaległości. Ostatnie 17 lat przepracował w Świdniku Małym, gdzie w spokojnych warunkach uczyła, prowadziła działalność społeczną i kulturalną, zorganizowała 60 – osobowy zespół taneczny, wciągnęła do współpracy rodziców, wpłynęła na ożywienie artystyczne środowiska.

Za całokształt długoletniej pracy odznaczona została Złotym Krzyżem Zasługi, Złotą Odznaką Związku Nauczycielstwa Polskiego, odznaką Tysiąclecia Państwa Polskiego. Jeszcze teraz, po przejściu w stan spoczynku, pracuje z dziećmi i młodzieżą. Jest niedzielnym wychowawcą w Państwowym Zakładzie Wychowawczym w Lublinie. Udziela się społecznie w klubie „Spokojna Przystań”. Wiecznie w ruchu, nie narzeka na brak zajęcia, stale coś robi i działa. Pomimo swoich 70. lat i życiowych, nielekkich doświadczeń jest pogodna i życzliwa ludziom. Jej życie, jej zaangażowanie w sprawy społeczne i wychowawcze jest receptą na szczęście i zdobycie ludzkiego szacunku.

Woj.

Głos Świdnika nr 2/1975