Kibic
W 25-tysięcznym mieście Świdniku znają go chyba wszyscy (art. z 1975 roku - przyp. red.). Posiada „Złotą Odznakę Wzorowego Kierowcy”. Zatrudniony od przeszło 20 lat w dziale transportu, bardzo rzetelnie wykonuje swoją pracę. Prowadzi wybornie autobus zakładowy. Zawsze pogodny, uśmiechnięty i nadzwyczaj uprzejmy, posiada rzadko spotykany dar szybkiego nawiązywania bliskich i serdecznych kontaktów z ludźmi. Ma w naszym środowisku wielu kolegów i przyjaciół. A zwłaszcza wśród sportowców.
- Ze sportowcami naszej Avii zjeździłem już kawał świata – opowiada pan Henryk Kurek (na zdjęciu drugi z lewej). Jego to właśnie sylwetkę, sylwetkę niejako kibica doskonałego chcemy pokazać bliżej sympatykom sportu, zamieszczając w sportowej kolumnie Głosu garść wspomnień świdnickiego weterana szos. A oto ciąg dalszy jego opowiadania:
- Moje związki ze sportem i klubem w Świdniku datują się od początku istnienia zakładu. Dużo wcześniej natomiast, już jako młody chłopiec, lubiłem grać w piłkę nożną i siatkówkę. Klasa, do której uczęszczałem w Szkole Podstawowej nr 22 na Bronowicach w Lublinie należała do najlepszych w sporcie. Wracam jednak do lat 50., jak również do pierwszych lat 60., tj. do początku mego życiowego startu w WSK. W tym okresie, jak pamiętamy, sport w Świdniku cieszył się dużą popularnością i wypełniał życie załogi, dla której brakowało rozrywki. Barak zwany szumnie domem kultury i kino – prowizorka, w którym terkotał bez przerwy ustawiony na widowni aparat wąskotaśmowy nie rozwiązywały problemu rozrywek na niedziele i święta. W sporcie natomiast było o wiele łatwiej. Na tym polu pracowała już wówczas prężna grupa działaczy – weźmy dla przykładu takich, jak: PAWEŁ DROŻDŻYŃSKI, mgr ZBIGNIEW JAROSZEWICZ, WACŁAW KOSZ, STEFAN SOCHA, WOJCIECH TYCZYŃSKI, STANISŁAW DUMA, WITOLD DYBŻYŃSKI, ZDZISŁAW SKOWROŃSKI, nieco później BOLESŁAW SZAŁACH, BOLESŁAW KLIMAŃSKI i wielu, wielu innych. Oni to dokładali starań, aby o sporcie świdnickim słychać było głośno i daleko… Największą popularnością cieszyły się w tym czasie oczywiście – piłka i boks. Na mecze piłkarskie uczęszczaliśmy my transportowcy gremialnie. Jako jedni z pierwszych zaczęliśmy także opłacać składki klubowe. Każdy z nas miał swojego ulubieńca. Moimi byli: Żeńka – Bondarenko i Bogdan Jaświłko. Do dziś pamiętam piłkarską hecę w meczu z Lublinianką, po której zamknięto boisko w Świdniku. Była to niepowetowana strata. Najwięcej radości mieliśmy jednak z okazji zwycięstw naszej jedenastki w Pucharach Polski. Do Świdnika przyjeżdżały wtedy sławne I ligowe drużyny, takie choćby jak ŁKS, Stal Rzeszów czy Legia. Drużyna nasza nawiązywała z nimi niekiedy równorzędną walkę. Bo na przykład z zespołami z II Ligii kłopoty były mniejsze. Do dziś pamiętam występ piłkarzy Avii w Gliwicach, w meczu z Piastem. Kiedy drużyna nasza wybiegła na ośnieżone i oblodzone boisko, nie wróżono jej sukcesów. Co bardziej zgryźliwi i zbyt pewni siebie miejscowi kibice unosili do góry ręce i pokazywali 5 palców… Dostaniecie piątkę! – wykrzykiwali. Do zera! Rzeczywistość okazała się jednak zupełnie inna. Świetnie zgrana ze sobą para Bondarenko – Pawlikowski pokrzyżowała szyki trenerowi, drużynie i kibicom II ligowego Piasta. Ani spostrzegli się nawet, jak w ich bramce piłka wylądowała dwa razy. A kiedy sędzia odgwizdał mecz, radości i wiwatów w naszym obozie było co nie miara.
Mijały lata, odchodzili starzy piłkarze, przychodzili nowi gracze. Każda świdnicka jedenastka, w moim przekonaniu, była zawsze zwartym kolektywem. Kiedy jechaliśmy, na przykład z Kaziem Szwedko do Szklarskiej Poręby na obóz z piłkarzami, utknęliśmy niespodziewanie w zaspach. Do domu wczasowego, w którym mieliśmy zamieszkać był jeszcze dobry kilometr. Za łopaty chwycili wtedy wszyscy piłkarze. Kostaniak, Kostrzewa, Kleszczyński i inni. A przecież równie dobrze mogli sobie pójść piechotą do miejsca przeznaczenia, a nas, kierowców, zostawić samych.
Do piłkarzy naszych mam szczególny sentyment i poszedłbym za nimi w ogień. Ostatnio, na meczu ze Stocznią w Szczecinie, w którym to spotkaniu przegraliśmy 0:1 posprzeczałem się mocno z pewnym szczecinianinem, który krzyknął w pewnym momencie na jednego z naszych zawodników mniej więcej tymi słowy: „Hej, ty stary! Czas już na emeryturę!” Usłyszawszy powyższe słowa, zdenerwowałem się mocno i huknąłem mu nad uchem w odpowiedzi: „A ty to nie będziesz stary w życiu – ty gamoniu! On ma pewne zasługi, grał w reprezentacji, a ty czymś się możesz pochwalić?” Kibic ze Szczecina umilkł i po pewnym czasie przesiadł się w inne miejsce. Obliczył widocznie, że ważę od niego dużo więcej…
Podobnie jak piłkę nożną, lubię także boks i siatkówkę. W boksie podobają mi się najlepiej występy RYSZARDA PETKA. Dawniej moimi ulubieńcami byli: WALDEMAR KOWALSKI, LESZEK PIĄTEK, JUREK WIATER, JANEK KOMENDARSKI no i … WIESIO FURMANKIEWICZ. Wiesiek wyrastał na świetnego pięściarza. Był zresztą mistrzem Polski juniorów, a w finale pokonał nie byle kogo – samego Denderysa. Szczególnie jednej walki naszego pięściarza długo nie zapomnę. Było to na meczu z warszawską Polonią. Wiesiek był bardzo bliski zwycięstwa nad Skoczkiem, który znajdował się w świetniej formie i wygrywał z wieloma sławnymi pięściarzami. Prowadząc wysoko przez dwie rundy na punkty z warszawianinem dał się nieoczekiwanie trafić tuż przed zakończeniem trzeciej rundy mocno w żołądek i przegrał walkę. Mieliśmy jeszcze jednego ulubieńca ringu. Cały transport przepadał za nim i wiązał wielkie nadzieje. Mam tu na myśli ROMKA KOCIUBĘ. To był nasz chłopak… Myśmy go wyszukali i przekazali Avii. Ważył 115 kg! Na oszlifowanie tego diamentu pięściarskiego było niestety za późno. Szkoda, że wcześniej nie założył bokserskich rękawic.
Najdłużej pamiętał będę jednak występ naszych pięściarzy w Pile. W meczu z Sokołem, w którym ważyły się losy „być albo nie być” w II lidze, na 30 km przed miastem mój „San” wlókł się do mety niczym ślimak. Jechałem o trzech tłokach, tłumiąc swój gniew. Mijali nas nawet rowerzyści. Po przybyciu do hotelu cała ekipa ułożyła się do snu, a ja rozebrawszy silnik, przez całą noc dokonywałem jego naprawy. Przez całą chyba dobę nie zmrużyłem ani na chwilę oka, a mimo to jednak udałem się w południe na mecz naszych bokserów. Ich walki oglądałem na pół śpiąco, ciesząc się z ostatecznej wygranej, nie mniej aniżeli wszyscy pozostali.
Tego rodzaju i jeszcze innych kłopotów i przypadków na trasie, a także w miejscach stałego pobytu naszych sportowców, z którymi wyjeżdżałem, miałem o wiele więcej. W Andrychowie podczas pobytu z siatkarzami musiałem na przykład dla odmiany oddalić się daleko autokarem od sali, w której grali mecz nasi siatkarze. Jakaś poczciwa dusza ostrzegła mnie bowiem, że mogę, podobnie jak inni kierowcy, odjechać ze … spuszczonym powietrzem. Na wszelki wypadek zaparkowałem autokar w miejscowej bazie. Późniejsza rzeczywistość zdawała się potwierdzać fakty, które miały nastąpić. Część publiczności w Andrychowie zachowywała się na meczu rzeczywiście okropnie, a dopiero jak nasi siatkarze „wleli” swoim przeciwnikom, wielu z najbardziej krewkich miejscowych entuzjastów siatkówki ucichło zupełnie. W drugim dniu promieniałem z radości i biłem głośno brawa moim ulubieńcom – TOMASZOWI WÓJTOWICZOWI, LECHOWI ŁASKO, MIRKOWI RUSAKIEWICZOWI i KAZIOWI PATRZALE.
Pamiętam jeszcze jedno mocne przeżycie. Było to w drodze z Gdańska do Świdnika, po meczu ze Stoczniowcem. Wlekliśmy się z siatkarzami do domu ładnych kilkanaście godzin, przebijając przez gęstą ścianę mgły. Pogoda była makabryczna. Jak mało kiedy. Szyby pełne błota i nieustannie padający, rzęsisty deszcz utrudniały widoczność. Kilku zawodników siedziało przy mnie i rozglądało się bacznie dokoła, informując o tym wszystkim, co dzieje się na trasie. Mijaliśmy po drodze rozbite samochody, zabieraliśmy zziębniętych ludzi. Sądzę, że tego rodzaju przeżyć i wspomnień mają nie mniej ode mnie, o ile nie więcej, pozostali moi koledzy, pracownicy transportu, tacy jak H. Mościbrodzki, bracia Zielińscy, M. Tkaczyk, J. Prokop, J. Heba, J. Bartosik, J. Stępień i inni. Warto moim zdaniem, aby i oni kiedyś przedstawili je na łamach gazety.
Z naszej strony dodajemy – Henryk Kurek jest ojcem dwóch synów: Sławomira i Dariusza, których oddał pod opiekę trenerom i instruktorom świdnickiej Avii – KRASNOPOLSKIEMU,HERMANOWI i KLESZCZYŃSKIEMU. A wierzy w nich mocno i liczy, że w niedalekiej przyszłości będą dobrymi zawodnikami, godnie reprezentującymi barwy świdnickiej Avii. Osobiście wierzę, że życzą mu tego cała nasza sportowa brać i kibice także.
J.
Głos Świdnika nr 13/1975