Bohaterowie drugiego planu

Kolejnym rocznicom powstania Solidarności, wprowadzenia stanu wojennego czy rozpoczęcia lipcowych strajków towarzyszą zwykle wspomnienia ludzi, którzy czynnie włączyli się w nowo powstający ruch związkowy, strajkowali w WSK - Świdnik, uczestniczyli w tworzeniu komitetów strajkowych lub w pracach podziemnej Solidarności. Rzadko jednak pamięta się o rodzinach tych ludzi. O żonach z drżeniem w sercach czekających na powrót mężów, o dzieciach przestraszonych niekończącymi się rewizjami. O rodzinie z trwogą oczekującą, co przyniosą najbliższe godziny, spokój czy znów łomotanie do drzwi.
O przeżyciach z tamtych lat opowiadają Elżbieta i Bogusława Gontarz.

Dziecko to wojna

Siedemnastoletnia wtedy Elżbieta Gontarz doskonale pamięta wprowadzenie stanu wojennego. 13 grudnia zapisał się w jej pamięci, jako dzień strachu. Nocowała u babci w Bychawie i rano obudziły ją zaniepokojone głosy dochodzące ze znajdującej się na parterze kuchni. – Otworzyłam oczy i do dzisiaj pamiętam widok zza okna, właśnie tego dnia spadł pierwszy śnieg – wspomina Elżbieta Gontarz. – Zaraz wbiegła bardzo zdenerwowana babcia, krzycząc: dziecko, to wojna, wojna. Byłam w szoku. Nie wiedziałam jak to rozumieć i jak zareagować. Włączyłyśmy telewizor, a tam już mówił generał Jaruzelski. Słowa – wojna, stan wojenny nic mi nie mówiły. Poczułam jednak, że natychmiast muszę wrócić do Świdnika. Mimo protestów babci, która chciała mnie zatrzymać, wybiegłam na przystanek PKS. W południe byłam już w domu, w którym zastałam wystraszonego 13-letniego brata Wojtka. Wiedziałam, że mama była w Ustce, na przysiędze u swojego brata, ale zaniepokoiła mnie nieobecność taty. Brat, gdy tylko się trochę uspokoił, opowiedział o nocnym telefonie do taty i jego szybkim wyjściu do zakładu. Od koleżanki dowiedziałam się, że wszyscy mężczyźni poszli do WSK, bo tam jest bunt przeciw władzy komunistycznej. Kto może, powinien im zanieść śpiwory, materace, koce, bo oni zostaną na noc. Spakowaliśmy koc i poduszkę, wzięliśmy też termos z herbatą, kanapki i tabletki, bo tatuś chorował na żołądek. Przed bramą zobaczyliśmy wielki tłum. Kobiety, dzieci, mężczyźni, a na bramie kwiaty i transparent z napisem – strajk okupacyjny. Nie wiedzieliśmy, co dalej robić i jak znaleźć tatę. Panował wielki zamęt. Ludzie gdzieś biegali, krzyczeli, bardzo się spieszyli. Próbowałam dzwonić na wydział, ale tam też niczego się nie dowiedziałam.

Czekaliśmy długo, zaczęło się już ściemniać, gdy usłyszałam, że tatuś mnie woła. Nie mogliśmy się znaleźć w tym ścisku, więc nawoływaliśmy się tak, jak się robi, gdy ktoś zginie w lesie. Przytulił nas mocno, jakbyśmy się nie widzieli kilka lat. Przypomniał, żebyśmy ukryli ulotki, które były w domu.
Mama wróciła w nocy i rozpoczęło się oczekiwanie na powrót taty. Następnego wieczoru zobaczyliśmy przez okno wybuchy, dymy unoszące się nad zakładem. Zaczęliśmy się modlić. W końcu podjęłam decyzję, że mimo godziny policyjnej, muszę iść na plac, dowiedzieć się, co się dzieje. Pamiętam duży mróz i przekradanie się uliczkami tak, by nie natknąć się na milicyjny patrol. Im bliżej centrum, tym więcej spotykałam ludzi. Widziałam płaczących robotników, wracających z zakładu. Dopiero później okazało się, że to efekt użycia przez wojsko gazów łzawiących. Środkiem ul. Sławińskiego (dzisiejsza Niepodległości – dop. red.) szła grupa zomowców, którą świdniczanie obrzucali wyzwiskami.
Pytałam robotników, czy nie widzą, co z moim ojcem, ale nikt nie umiał mi odpowiedzieć.

Na drugi dzień wieczorem, z ogromnym zdziwieniem zobaczyłam przez okno mamusię, idącą pod rękę z jakimś obcym mężczyzną. Ubrany był w zacieniającą twarz czapkę i daszkiem i długą jesionkę. Dopiero gdy wszedł do mieszkania i podniósł głowę, poznałam, że tym przebranym człowiekiem był tatuś. Niestety, za kilka godzin przyszła po niego milicja i mimo naszych błagań, zabrali go ze sobą.
Przeżywaliśmy ciężkie chwile, bo krążyły plotki o strzelaniu do aresztowanych, więc gdy usłyszeliśmy pracującą koparkę, mama przestraszyła się, że zastrzelili ojca i wraz z innymi aresztantami go zakopują. Strasznie wtedy płakaliśmy.

Po kilkakrotnym aresztowaniu na 48 godzin, uwięziono ojca na dłużej, w Warszawie, przy Rakowieckiej. Prokurator nie chciał się zgodzić na widzenia. Wreszcie przy kolejnej odmowie rozpłakałam się. Krzyczałam, za co go aresztowaliście? Za młodu hitlerowcy więzili go w obozie koncentracyjnym, a teraz jest w więzieniu u swoich, u Polaków? Pytałam prokuratora – czy ma pan dzieci, czy też wychowują się bez ojca? Zmiękło mu chyba serce, bo po raz pierwszy zezwolił na widzenie. Zbliżały się Święta Wielkanocne, więc wzięłyśmy ze sobą ugotowane na twardo jajka i mocną herbatę, bo taką nauczył się pić, podczas kolejnych pobytów w więzieniu. Podczas widzenia podzieliliśmy się jajkiem, poczęstowałam też towarzyszącego nam ubeka, który, ujęty tym gestem, dopiero wtedy zgodził się, by ojcu dać ciepłe skarpety, a w nich schowałyśmy papierosy. Kazał tylko zabrać różaniec, który przy powitaniu zawiesiłam tatusiowi na szyi. Jadąc do Warszawy, zastanawiałam się, jak przekazać wiadomość o kontynuowaniu działalności Radia Solidarność, które przed aresztowaniem ojciec prowadził. W końcu wymyśliłam wiadomość o wizycie cioci Ali i babci z Zamościa, które nadawały aż 3 godz. Tata zrozumiał, co miałam na myśli. Bardzo się ucieszył. Wiedział przecież, że cioci nie było w Polsce, a babcia sporadycznie nas odwiedza.

Pamiętam też moment wyjścia taty z więzienia. Długo czekaliśmy pod bramą. Wreszcie się rozsunęła, tato wyszedł na chodnik. Od razu uniósł dłonie w geście wiktorii i krzyknął – wolność!

Siedemnastoletnia i później nieco starsza Ela zachowywała się bardzo odważnie i odpowiedzialnie. Niejeden dorosły straciłby głowę w takich okolicznościach. Jak sama przyznaje, trudności, niebezpieczeństwo, strach o najbliższych wpływają na nią mobilizująco. Kilka razy przesłuchiwana, niczego nie zdradziła. Przygotowana przez ojca na taką okoliczność, miała jedną odpowiedź – nie wiem, nie pamiętam.

Podczas naszej rozmowy wracają w pamięci tamte chwile, ożywają emocje. Pani Elżbieta przypomina sobie jeszcze jedno wydarzenie: - Tatuś wysłał mnie z wiadomością do Andrzeja Sokołowskiego. Uprzedził, że mogą mnie śledzić, więc żebym najpierw trochę pochodziła po mieście. Aby spacer wyglądał naturalnie, wzięłam ze sobą psa Hermana. W pewnym momencie zauważyłam, że śledzi mnie dwóch mężczyzn. Szłam akurat przez plac zabaw koło Szkoły Podstawowej nr 3. Przyspieszyłam kroku. Oni też. Bardzo się wystraszyłam, bo zdałam sobie sprawę, że chcą mnie złapać. Pies to chyba wyczuł, zaczął uciekać. Ciągnął mnie za sobą, bo miałam rękę zaplątaną w jego smycz.
Poczułam, że brakuje mi sił, nie mogłam złapać oddechu, a serce waliło jak oszalałe. Wreszcie przy końcu ul. Hotelowej odzyskałam jasność umysłu i zaczęłam strasznie krzyczeć. Wzywałam pomocy. Obaj esbecy zwolnili, a później weszli w boczne uliczki przy górce saneczkowej i przedszkolu. Herman uratował mnie z rąk esbeków.

Nie taka Polska

Bogusława Gontarz jeszcze dzisiaj wzdryga się na wspomnienie tamtych strasznych dni. O wprowadzeniu stanu wojennego dowiedziała się na przysiędze swojego brata Leszka, który później był lektorem Radia Solidarność. Przeraziła się, że to oznacza wybuch wojny i niespokojna o rodzinę, jak najszybciej pragnęła wrócić do Świdnika. W domu została dwoje zapłakanych dzieci. – Nie mogłam spać i rano poszłam pod zakład – opowiada poruszona wspomnieniami. – Nie zdołałam się skontaktować z mężem. Ludzie opowiadali straszne rzeczy, więc bałam się, że gdzieś go wywieźli, że powtórzy się Katyń. Po prostu ledwo żyłam z nerwów. Załamana wróciłam do domu. We wtorek weszłam do zakładu i dopiero wtedy spotkałam męża.

Później najgorsze były rewizje. Zwykle przychodzili nad ranem. Łomotali do drzwi, pokazywali kartkę, że są ze służby bezpieczeństwa i zaczynali przeszukanie. Podnosili dywany, szukali w naczyniach, w pralce, w brudnej bieliźnie. Nawet zupę w garnku mieszali, sprawdzając, czy tam czegoś nie ukryliśmy. Zostawili po sobie splądrowane mieszkanie. Nieraz nie nadążałam układać rozrzucanych rzeczy. Wściekałam się na nich, ale do męża nigdy nie miałam pretensji o jego zaangażowanie w działalność solidarnościową. Wiedziałam, że walczy o słuszną sprawę.

Czasem ubecy próbowali mnie podejść albo poróżnić z mężem. Udawali, że mi współczują, pytali, kto ma taki zły wpływ na męża i wciąga go w nielegalną działalność. Prosili o podanie nazwiska, to oni odpowiednio porozmawiają z tą osobą, aby więcej Henia nie kusiła do łamania prawa. Myśleli, że trafili na idiotkę, która da się nabrać na ich gadkę.
Zwykle zachowywałam się grzecznie, ale któregoś razu nerwy mi puściły i wykrzyczałam im, co myślę. Ubecy byli nieugięci. Nękali mnie nawet w pracy. Kiedyś wywołali mnie z wydziału i tak, jak stałam, w roboczym fartuchu zawieźli mnie do domu. Domyślałam się, że chodzi o rewizję, ale skoro mi nie powiedzieli wprost, o co chodzi, to ja nie odzywałam się, że klucze od mieszkania zostały w wydziałowej szatni. Wściekli, zawieźli mnie z powrotem do WSK po klucze. Koniecznie chcieli się dostać do mieszkania, bo podejrzewali, że tam ukrywa się mąż. Rzeczywiście tak było, ale zmuszając ich do ponownej jazdy na zakład, dałam mu czas na ucieczkę. Drzwi do klatki pilnowali. Nie pomyśleli jednak, że wymknie się im z drugiego piętra… przez balkon.

Przeżyłam bardzo trudne, nerwowe chwile. Dzisiaj nie wiem, jak to wytrzymałam. Dłuższy czas śniły mi się w nocy. Zrywałam się zlana potem, nie mogłam zasnąć. Wystarczyło pół roku takich nerwów i włosy miałam zupełnie białe. Zresztą, syn i córka budzili się nad ranem ze strachu, że znowu przyjdą na rewizję. Bałam się o dzieci. Duże wsparcie stanowił dla mnie mąż. Był odważny, umiał mi wiele rzeczy wytłumaczyć, nauczyć. Odetchnęłam dopiero, gdy zaczęły się obrady Okrągłego Stołu. Dzisiaj w dalszym ciągu myślę, że warto było przez to wszystko przechodzić, ale przykro się robi, gdy widzę, co się dzieje dookoła, w polityce, w gospodarce. Nie o taką Polskę walczyli nasi mężowie, dzieci i my z nimi.
Wspomnienia wróciły po emisji filmu „Teczki”. Byliśmy w szoku, gdy wyszło na jaw, kto donosił służbom bezpieczeństwa. To taki miły człowiek, mogę powiedzieć – serdeczny przyjaciel. Nigdy nie posądziłabym go o zdradę. Mąż go przecież szkolił w nadawaniu audycji podziemnego radia. Bardzo często do nas przychodził. Parapety nam zrobił, terakotę ułożył, nalewki się z mężem napił.

Anna Konopka

Głos Świdnika nr 21/2005