To były dobre lata
Stanisław Skrok-pierwszy burmistrz Świdnika

Kilkanaście dni temu świętowaliśmy 60.rocznicę uzyskania przez Świdnik praw miejskich. W minionych latach miało miejsce wiele znaczących wydarzeń. Z przyfabrycznego osiedla staliśmy się nowoczesną stolicą powiatu, z lotniskiem, siedzibą sądu i prokuratury. Bohaterem jednego z istotnych momentów w życiu miasta jest Stanisław Skrok, radny miejski pięciu kadencji, wieloletni nauczyciel matematyki w świdnickich szkołach, jeden z inicjatorów powstania nauczycielskiej Solidarności.

- W 1990 roku został Pan pierwszym burmistrzem naszego miasta. Jak do tego doszło?

- Dowiedziałem się o spotkaniu organizowanym u ks. Jana Hryniewicza, przez działaczy Solidarności - Andrzeja Sokołowskiego i Andrzeja Borysa. Poszedłem na nie z ciekawości, gdyż utożsamiałem się z tym ruchem. Wcześniej działałem w nauczycielskiej Solidarności. Powołano na nim kilkuosobowy zarząd Komitetu Obywatelskiego, na czele którego stanął właśnie A. Sokołowski, ja zaś zostałem sekretarzem. O ile dobrze pamiętam, zgłosił mnie Jerzy Wanarski, nauczyciel historii. Zająłem się sprawami organizacyjnymi, między innymi pozyskaniem siedziby dla Komitetu, ewidencjonowaniem zgłaszanych przez świdniczan potrzeb i problemów utrudniających im codzienne życie. Wiosną 1990 roku, przed zapowiedzianymi na maj wyborami samorządowymi, KO przekształcił się w Komitet Wyborczy. Tworzyliśmy listę kandydatów na radnych i A. Sokołowski poprosił mnie, abym kandydował na stanowisko burmistrza. Zastanawiałem się, co zrobić, tym bardziej, że miałem propozycję zostania dyrektorem Zespołu Szkół Technicznych, czyli obecnego PCEZ. Oferta pracy w oświacie pociągała mnie. Wcześniej byłem zastępcą dyrektora Zespołu Szkół Zawodowych nr 1 (dzisiaj ZS nr 1, przyp. red.), więc znałem czekające mnie obowiązki. Uległem jednak naciskom, przychodzono w tej sprawie nawet do mojej żony, i zgodziłem się kandydować na burmistrza. Pomyślałem, że dobiorę sobie fachowców, z którymi łatwiej będzie tworzyć nowy samorząd. 27 maja odbyły się wybory, które zakończyły się pełnym zwycięstwem. Do rady weszły wszystkie osoby kandydujące z naszych list. Na pierwszym posiedzeniu Rady Miasta, jednogłośnie wybrany zostałem na stanowisko burmistrza Świdnika. Pamiętam ogromne zaskoczenie ówczesnego naczelnika miasta, że tak szybko doszliśmy do porozumienia. Przypomnę jeszcze, że w tych czasach siedziba władz miasta mieściła się przy ul. Niepodległości, w miejscu obecnie zajmowanym przez bibliotekę.

- 3 dni po wyborze, udzielił Pan pierwszego wywiadu naszej gazecie. Czytamy w nim, że pierwszy dzień urzędowania był raczej optymistyczny, ale szybko zaczęły się problemy. Można je określić jednym zdaniem – skąd wziąć pieniądze?

- Do końca 1990 roku obowiązywały stare zasady finansowania, polegające na dotowaniu gmin przez wojewodę. Przekazywane środki ledwo wystarczały na pokrycie wydatków bieżących. A „odziedziczyliśmy” niedokończone inwestycje – przychodnię zdrowia z apteką w osiedlu Brzeziny, salę gimnastyczną i basen przy SP nr 5, trzy przedszkola, siedzibę Urzędu Miasta. Ich wykonawcy upominali się o pieniądze za realizowane budowy. Nie mogliśmy zapłacić, bo nie mieliśmy na to ani grosza. Szukaliśmy różnych wyjść z tej sytuacji, na przykład, by mieć pieniądze na dokończenie urzędu, sprzedaliśmy część obiektu bankowi i w ten sposób uzyskaliśmy potrzebne środki. Pozbyliśmy się też budynku, przeznaczonego na aptekę w osiedlu Brzeziny.
Pojawiły się również inne problemy. Konieczna była natychmiastowa weryfikacja kadr. Urząd liczył kilkanaście wydziałów, a po reorganizacji zostało ich kilka. Oczywiście, nie zajmowałem się tym wszystkim sam. Zgodnie z wcześniejszymi zamiarami, dobrałem sobie najbliższych współpracowników. Jednym z nich był Henryk Lewczuk, młody człowiek pracujący przedtem w Izbie Skarbowej, a więc znający się na finansach. Z WSK przyszedł Stanisław Szkołut, inżynier z doświadczeniem zawodowym i życiowym. Do zarządu miasta wszedł jeszcze Tadeusz Kalita, związkowiec z zakładowej Solidarności i Krzysztof Domański, specjalista organizacji i zarządzania, także z WSK.
Następny budżet, na 1991 rok, przygotowaliśmy już sami, w oparciu o ustawę o samorządzie terytorialnym. Dawała nam możliwość kreowania skromnego budżetu, ale „krojonego” według naszych potrzeb. Ustawa gwarantowała gminom udział w podatkach PIT, CIT i od nieruchomości oraz możliwość pozyskiwania środków, na przykład z dzierżawy lub sprzedaży lokali i gruntów. Najpierw jednak trzeba było przeprowadzić komunalizację mienia. Budżet zasilany był również dotacjami na realizację zadań zleconych i powierzonych. Posiłkowaliśmy się też, częściowo umarzanymi pożyczkami z Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska. Teraz, gdy o tym opowiadam, brzmi to tak gładko. W rzeczywistości przeżywaliśmy chwile trudne, pełne rozterek. Tak naprawdę zaczynały się nowe czasy, inna niż do tej pory rzeczywistość. A my musieliśmy się tego wszystkiego szybko nauczyć. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nasze ewentualne błędy oznaczały konsekwencje dla całego miasta. Żyłem w dużym napięciu. Jako przykład trudnych decyzji, nerwowych dyskusji, przypomnę atmosferę towarzyszącą prywatyzacji świdnickiego handlu. Ludzi to bardzo bulwersowało. Pamiętam jedną z sesji Rady Miejskiej. Obrady odbywały się w sali na parterze, a pod otwartymi oknami manifestowali pracownicy sklepów PSS, WPHW. W efekcie część radnych wycofała swoje poparcie dla sprzedaży sklepów. Jednak większość głosowała za prywatyzacją. Czas pokazał, że się raczej nie mylili.

- Pierwsza kadencja samorządu to ważne inwestycje dla miasta.

- Skonstruowaliśmy pierwszy samodzielny budżet. Czas było pomyśleć nie tylko o dokończeniu rozpoczętych przez poprzednią władzę inwestycjach, ale również o nowych przedsięwzięciach. Należało zbudować ledwo rozpoczęty kolektor sanitarny. Pilną sprawą stało się znalezienie miejsca pod nowe wysypisko śmieci. Brakowało utwardzonych dróg. Lista potrzeb to był prawdziwy tasiemiec, a środki mieliśmy mocno ograniczone. Któregoś dnia jechaliśmy z Krzyśkiem Domańskim do Warszawy i kolejny raz analizowaliśmy ten spis. Biorąc pod uwagę możliwości finansowe gminy, po kolei wykreślaliśmy poszczególne pozycje, aż pozostała jedna inwestycja – kolektor sanitarny. Smród w tamtej części miasta był niesamowity. Przestarzała oczyszczalnia ścieków, a w sąsiedztwie przepełnione wysypisko śmieci. Skąd jednak wziąć pieniądze na tak kosztowne przedsięwzięcie? Nasz ówczesny budżet to około 30 mld zł, a skalkulowany koszt kolektora wynosił 27 mld zł. Z własnych środków wykroiliśmy 7,5 mld zł, 3,5 mld przekazał nam wojewoda, 10 mld kredytu z Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska załatwiła nam Zyta Gilowska, wtedy wiceprzewodnicząca sejmiku wojewódzkiego i świdnicka radna. Postawiono nam warunek. Jeżeli ukończymy budowę w ciągu roku, umorzą nam 5 mld zł. Szalejąca inflacja spowodowała, że pod koniec roku zabrakło pieniędzy nawet na materiały. Pożyczyliśmy więc jeszcze 5 mld zł w Banku Ochrony Środowiska. Kolektor powstał, ale kosztował ponad 30 mld zł. Rozpoczęło się spłacanie zadłużenia. Sytuacja finansowa gminy nie była najlepsza. WSK, nasz największy podatnik, też przeżywał kłopoty. Przestał płacić podatek od nieruchomości do miejskiej kasy. Prowadziliśmy rozmowy z dyrekcją i w końcu znaleźliśmy rozwiązanie. Zakład miał płacić bieżące zobowiązania, a uregulowanie zaległych, wraz z rosnącymi odsetkami, czekało na lepsze czasy. Problemy WSK, załamanie się rynku zbytu helikopterów, restrukturyzacja firmy, a w związku z tym zwolnienia grupowe pracowników, znacznie zwiększyły wskaźnik bezrobocia w gminie. To był kolejny problem, z którym należało się uporać.
Podczas tej kadencji rozpoczęliśmy budowę Szkoły Podstawowej nr 7. Wyż demograficzny sprawił, że szkoły były przepełnione. Dzieci uczyły się na zmiany, więc powstanie "Siódemki" stało się konieczne. Wykonaliśmy też drugą nitkę zasilenia w gaz, niezbędną dla rozbudowującego się miasta. Wiele zainwestowaliśmy w infrastrukturę, niewidoczną gołym okiem. Miliardy złotych „poszły" pod ziemię. Mieszkańcy tego nie widzieli, więc czasem narzekali, że nic nie robimy.
Nie mniej ważną niż inwestycje była reforma świdnickiej oświaty. Największe zasługi miał tu Krzysiek Domański, mój zastępca. Jako jedni z pierwszych przejęliśmy placówki oświatowe. Na naszych rozwiązaniach, szczególnie dotyczących podziału środków na szkoły, wzorowały się inne samorządy.

- W lutym 1992 roku rozpoczęły się starania o utworzenie powiatu świdnickiego.

- Powstanie powiatów było następnym etapem reformy samorządowej. Zabiegi o powiat świdnicki trwały dłuższy czas. Nigdy wcześniej Świdnik nie był miastem powiatowym. Mieliśmy jednak ambicje, wierzyliśmy w potencjał miasta, jego mieszkańców, firm i instytucji tu działających. Stąd pomysł, by zaczynać walkę o powiat. Różne były koncepcje na temat, jakie gminy wejdą w jego skład. Ostatecznie Fajsławice zdecydowały się na dołączenie do powiatu krasnostawskiego. U nas pozostało pięć gmin - Świdnik, Mełgiew, Piaski, Trawniki i Rybczewice. Ale to już historia następnych lat.

- Podczas pierwszej kadencji władz miasta podejmowane były również decyzje w sprawach innego kalibru.

- Powiększyliśmy miejskie targowisko, powstała hala targowa. Rozpoczęła funkcjonowanie Straż Miejska. Przyczyniliśmy się do telefonizacji miasta, dzięki kontaktom z firmą Telekom, późniejszą Netią. Niełatwo było przełamać monopol Polskiej Poczty, jednak kto chciałby u nas inwestować, gdyby nawet nie mógł założyć telefonu? Mieszkańcy również ich potrzebowali, bo przypomnę, że były to czasy zanim wprowadzono aparaty komórkowe.
Zapoczątkowaliśmy zmiany nazw ulic, na przykład ul. Przodowników Pracy stała się al. Lotników Polskich, Kasprzaka to obecnie Leśmiana, a Gromadzka to Olimpijczyków.
Miasto zyskało sztandar, flagę, nową wersję herbu. Ustanowiono wyróżnienia – „Honorowy Obywatel Miasta Świdnika" i „Zasłużony dla Miasta Świdnika". Pierwszymi osobami, którym je przyznano, w 1993 roku, byli: Holender Rob Jan Inja i ks. Jan Hryniewicz, proboszcz parafii pw. NMP Matki Kościoła.

- Pana kadencja to także nawiązanie współpracy z zagranicą.

- Kontakty z holenderską gminą Aalten rozpoczęliśmy dzięki zespołowi ludowemu Leszczyniacy. Fundacja De Woonplats sfinansowała budowę pawilonu w Domu Pomocy Społecznej, w Kazimierzówce. Delegacje kierownictwa i pracowników UM przyglądały się w Aalten, jak funkcjonuje tamtejsza gmina. Przywieźliśmy wiele ciekawych materiałów, dotyczących gospodarki finansami, organizacji urzędu miejskiego, itp. Opracowaliśmy je tak, by odpowiadały polskim warunkom. Korzystali z nich później samorządowcy w wielu polskich miejscowościach. Była też wymiana młodzieży. Staraliśmy się również o pozyskanie zagranicznych inwestorów, między innymi z Rhode Island w USA. Nawiązaliśmy kontakty z firmą Coca Cola, która nawet kupiła w Świdniku tereny. Jednak po zmianie pełnomocnika na Polskę, z pochodzenia naszego rodaka, zaniechano budowy filii firmy w naszym mieście.

- Jak Pan dzisiaj patrzy na tamte cztery lata?

- To były jednak dobre lata. Pojawiały się problemy, wiele trudnych spraw do załatwienia, ale rozłożyło się to w czasie, więc łatwiej można było się z nimi uporać. Oczywiście ważny był zapał i chęć do pracy ludzi - radnych, urzędników, członków zarządu miasta. Chciałbym podkreślić, że osiągnięcia gminy w tym czasie były możliwe dzięki zaangażowaniu i zapałowi osób wywodzących się z Komitetu Obywatelskiego: radnych, z Krzysztofem Żukiem na czele, Zyty Gilowskiej, wiceprzewodniczącej sejmiku wojewódzkiego, Krzysztofa Domańskiego, mojego zastępcy oraz pracowników UM z Kazimierzem Sidorem na czele.
Z punktu widzenia gospodarczego i politycznego, najbardziej udaną rzeczą mojej kadencji było zawarcie porozumienia z Leszkiem Bobrzykiem, ówczesnym prezydentem Lublina, w sprawie wspólnych inwestycji. Mam tu na myśli udział Świdnika w rozbudowie cmentarza na Majdanku, wtedy nie mieliśmy jeszcze swojej nekropolii, a także w budowie wysypiska śmieci w Rokitnie oraz oczyszczalni ścieków w Hajdowie.

- Dziękuję za rozmowę.

Anna Konopka

Głos Świdnika nr 39/2014