Zaczynałem od bombowców
62 lata Aeroklubu Świdnik

62 lata temu, 11 października 1952 roku, w Warszawie, oficjalnie zarejestrowano Aeroklub Fabryczny, który dziś nosi nazwę Aeroklub Świdnik. O jego historii oraz ludziach z nim związanych przypomni nam materiał Mieczysława Kruka, pierwszego redaktora naczelnego Głosu Świdnika.

Jubileusze są okazją do wspomnień. W przypadku ludzi lotnictwa szczególna to gratka dla reportera. Ludzie ci mają bowiem wiele ciekawych przeżyć. O swej przygodzie z lotnictwem opowiedział mi długoletni szef grupy mechaników lotniczych świdnickiego Aeroklubu – Marian Puszka.

- Na początku był Zamość. Półroczny pobyt w Technicznej Szkole Wojsk Lotniczych. Ponieważ zdecydowałem się zostać mechanikiem samolotowym, dano mi któregoś dnia złożyć i rozebrać silnik bombowca P-2. Wywiązałem się z tego zadania należycie i tak się zaczęło. Po odbyciu służby wojskowej, podjąłem pracę w świdnickim Aeroklubie, zakasując z miejsca rękawy. Roboty bowiem było sporo. „Dłubałem” początkowo przy Kukuruźnikach, Junakach, Żukach, był Piper i trzy niemieckie Storchy.

- Z biegiem lat na lotnisku pojawiły się nowsze samoloty…

- Nadeszły Jaki, Zliny, dostaliśmy AN-2… W sumie przez moje ręce przeszło ponad 20 typów samolotów.

- Z jakimi były największe kłopoty?

- Z Jakami-18, w których pękały często przewody instalacji powietrza, a przede wszystkim ze Zlinami 526 AFS. Dwa takie samoloty mieliśmy na początku lat siedemdziesiątych. Podstawiono je nocą pod hangar i nazajutrz rano – rób człowieku z nimi co chcesz… Ja pierwszy wziąłem za rogi jednego z tych…kozłów. Po kilku tygodniach dopiąłem swego. Maszyna przestała być dla mnie tajemnicą. Nie kryjąc satysfakcji, zacząłem udzielać porad kolegom. A było już wtedy w Aeroklubie dziesięciu mechaników.

- Jako mechanik latał Pan również na zawody z pilotami?

- Przede wszystkim z rodziną Kasperków. Z Ryszardem, Stanisławem, i Januszem. Towarzyszyłem im podczas Samolotowych Mistrzostw Akrobacyjnych Państw Socjalistycznych – tak to się kiedyś nazywało, dalej w mistrzostwach Europy, w zawodach o mistrzostwo Polski. Byłem z nimi w Wilnie, Magdeburgu, w Danii i Holandii, na Węgrzech. Zabierali mnie ze sobą prawie wszędzie, bo wiedzieli, że gdy im w górze zacznie nagle „barachlić” silnik, moje ucho to usłyszy, a i ręce zrobią swoje.

- Pracując czterdzieści lat w Aeroklubie, był Pan świadkiem wielu zdarzeń…

- O tak! Pamiętam jak jeden z naszych pilotów, wracając z Rosji pobłądził na trasie i lądował samolotem obok peronów na stacji kolejowej w Chełmie. Ze Świdnika wysłano natychmiast ekipę ratunkową, która ściągała maszynę. Na to by poderwała się sama do góry, nie było szans! Pewnego dnia Rysiowi Kasperkowi urwało się nad lotniskiem śmigło, z powodu pęknięcia kołnierza. Wylądował szczęśliwie na martwym silniku. Ściągaliśmy samolot pod hangar zza miedzy w dwudziestu chłopa…
Swego czasu odebraliśmy z Warszawy beczki z paliwem. Było ich kilkanaście. Tuż przed startem jeden z pilotów zaczął tankować płyn zgodnie ze zwyczajem przez irchę. Ta miękka skórka dziwnie nie chciała przepuszczać paliwa do wnętrza zbiornika. Zdenerwowany pilot spiesząc się z odlotem zatankował paliwo wprost z beczki, uniósł się z maszyną w górę i po kilku minutach lądował tuż za lotniskiem. Okazało się, że leciał na wodzie. Paliwo było dobrze „ochrzczone”. Najwięcej ostrożności zachowywałem zawsze przy rozruchu silnika za pomocą śmigła. Kiedyś dostałem bowiem solidnie po palcach. Innym razem łopatka, która uruchamiała śmigło „przejechała” mnie tak ostro po żołądku, że przez kilka ładnych dni nie mogłem się wyprostować.

- Solidnie pracowali świdniccy mechanicy podczas Zimowych Zawodów Samolotowych…

- To prawda. Rozruch maszyn przed startem wymagał często wielkiego wysiłku i hartu. Bywały dni, że źle przygotowane do lotu samoloty naszych rywali zmuszone były lądować z daleka od lotniska podczas śnieżnych zawiei. Szukaliśmy na miejscu usterek, stercząc w śniegu po pachy!

- Były dalekie wyprawy z pilotami Agro?

- Latałem do Libii i Sudanu, dwukrotnie do Egiptu. Tam wiadomo – loty w gorącym słońcu pustyni, nad piramidami, karawanami wielbłądów i nad Nilem pełnym żarłocznych krokodyli.

- Za dwa miesiące odchodzi Pan na emeryturę?

- Idę śladem swoich dawnych kolegów, Stanisława Porębskiego i Stefana Głąba. Taka to już kolej losu. Zostawiam jednak godnych następców. Są nimi ludzie młodzi i pełni zapału. Henryk Widzki, Witold Omiotek i Janusz Rozwód to już dziś trójka mechaników co się zowie! Zastąpią godnie „starego” Puszkę. Daję za to głowę!

Rozmawiał Mieczysław Kruk

Głos Świdnika nr 36/1992