Zaczynaliśmy od zera

Rozmowa z Szymonem Arasimowiczem, przewodniczącym prezydium Miejskiej Rady Narodowej i naczelnikiem miasta w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych.

- Od jak dawna związany jest Pan ze Świdnikiem?

- Od 1953 roku. Jako nastolatek uczęszczałem do trzyletniej szkoły zawodowej we Włodawie. Po wojnie przemysł potrzebował rąk do pracy i z tego powodu skrócono nam naukę do dwóch lat. Kiedyś przybył do Włodawy przewodniczący Rady Miejskiej w Świdniku, Leon Nazaruk, który zwerbował nas do pracy w tym mieście. Przyjechaliśmy wtedy 86-osobową grupą, zastając szczere pole, na którym pulsował potężny plac budowy. Krzątała się na nim zbieranina ludzi z całej Polski. Tylko w jednym dniu przyjęto do pracy ponad 200 osób. Skierowano nas do hotelu robotniczego nr 56, późniejszego „Juranda”. Mieszkaliśmy po 3-4 osoby w pokoju. W zakładzie początkowo wysłano nas na wydział szkoleniowy W-31. Uczyliśmy się tam nitowania. Po miesiącu przeniesiono nas na wydział 52, do inżyniera Zbyszko Kodłubaja. Produkowano tam klapy podwozia i dolne pokrycia skrzydeł odrzutowca Mig 15. Chociaż byliśmy młodocianymi robotnikami pracowaliśmy na dwie zmiany, po 12 godzin na dobę, co było niezwykle męczące. Jednak szybko zaczęliśmy wykonywać gotowy produkt. O trudności pracy może świadczyć fakt, że w jednym tylko pokryciu trzeba było przytwierdzić ponad 7000 nitów.

- Długo trwała pańska przygoda z WSK?

- 19 lat, do momentu, gdy zostałem wybrany przewodniczącym prezydium Miejskiej Rady Narodowej. Wówczas funkcja ta łączyła jednocześnie obowiązki przewodniczącego prezydium jak i przewodniczącego MRN. Oznacza to, że musiałem podołać obowiązkom organu wykonawczo-zarządzającego.

- Czy ówczesna Rada przypominała tę dzisiejszą?

- Praca rady opierała się przede wszystkim na planie rocznym. Zasiadało w niej zwykle 31 osób. Spośród radnych, reprezentujących organizacje społeczne, wybierało się prezydium rady. Wybory odbywały się w głosowaniu tajnym. Jak wiadomo, w tamtym okresie rolę przewodnią sprawowała PZPR, ale byli też reprezentanci Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, związków zawodowych. Ja byłem przedstawicielem Konferencji Samorządu Robotniczego i szefem „młodzieżówki”. W radzie zasiadałem dwie kadencje. W 1973 roku zostałem wybrany naczelnikiem miasta. Funkcję tę pełniłem 2 lata. Później zostałem wicedyrektorem świdnickiego przedsiębiorstwa komunalnego. Zajmowałem się mieszkaniówką, zakładem oczyszczania, zakładem remontowym i zielenią miejską.

- Z jakimi problemami musiał Pan się zmierzyć jako młody włodarz równie młodego miasta?

- Najważniejszymi dla Świdnika były sprawy komunalne, związane z infrastrukturą. Przecież miasto wyrastało w szczerym polu. Podstawowymi potrzebami, które należało zaspokoić, było budownictwo mieszkaniowe. Bardzo uboga była również sieć placówek handlowych. W 1970 roku, Świdnik dysponował powierzchnią stu kilkunastu metrów kwadratowych trwałej powierzchni handlowej. Było więc co robić. Poza tym, pierwszą, sztandarową na owe czasy inwestycją była budowa wiaduktu kolejowego, który umożliwiał bezpieczne połączenie miasta z zakładem. Warto dodać, że Świdnik nie dysponował kiedyś budżetem inwestycyjnym. Pieniądze na ten cel pochodziły z funduszu remontów kapitalnych. Nie istniały wtedy również służby komunalne. Ogromny problem stanowił brak autobusowego połączenia Świdnika z Lublinem. Trzeba pamiętać, że wówczas do Świdnika można było dostać się tylko koleją. Zaproponowałem więc, aby wybudować ulicę Lotniczą, która stanowiła, oprócz trasy przez Kalinówkę, drugie połączenie naszego miasta ze stolicą województwa. Ulicę Lotniczą wybudowaliśmy częściowo w ramach czynu społecznego, za co otrzymaliśmy dofinansowanie. Priorytetowym zadaniem była także gazyfikacja. Zaryzykowaliśmy i jako pierwsze miasto w Polsce zastosowaliśmy w instalacjach rury PCV. Dotychczas używano do tego celu wyłącznie rur stalowych. Ryzyko opłaciło się. W 1972 roku, nastąpiło uroczyste otwarcie pierwszej linii gazowej w osiedlu Żwirki i Wigury, z udziałem ówczesnego ministra. Gazyfikacja trwała od 1972 roku do lat osiemdziesiątych. To była ogromna i skomplikowana inwestycja, choćby ze względu na pozyskanie domowych urządzeń gazowych. W Świdniku oddawano wtedy do użytku 500-600 mieszkań rocznie, a zakłady w Radomiu nie nadążały z produkcją kuchenek i piecyków na rynek krajowy, gdyż wtedy większość wyrobów wędrowała do ZSRR. Dzięki moim koleżeńskim kontaktom udało się nam sprowadzić do Świdnika sporą część radomskiej produkcji.

- Skupiliśmy się na problemach komunalnych, a przecież Świdnik w latach siedemdziesiątych był przeżywał również swoje złote lata, choćby w dziedzinie sportu…

- Oczywiście. Przywiązywaliśmy ogromne znaczenie do spraw sportu, zwłaszcza tego przez duże „S”. Wystarczy wspomnieć o takich dyscyplinach jak sporty motorowe, siatkówka, piłka nożna, sporty samolotowe. Ściągaliśmy do Świdnika najlepszych zawodników i zapewnialiśmy im doskonałe warunki rozwoju. Zajmowałem się tym razem z Witoldem Czerniakiem. Z drugiej strony bardzo ważny był dla nas wypoczynek i rekreacja mieszkańców miasta. Dysponowaliśmy ośrodkami wypoczynkowymi w Darłówku, Polańczyku, nad Jeziorem Białym. Każdy mógł wtedy z takiego wypoczynku skorzystać. Tym bardziej, że system socjalny pokrywał koszty wakacyjnych wyjazdów. Świdnik oferował autentycznie przyjazne warunki do nauki, pracy i zamieszkania. W społeczeństwie panował wówczas entuzjazm. Przyjechałem do Świdnika, nie mając niczego. Wszystko zdobyłem dzięki ciężkiej pracy i nauce.

- Jak ocenia Pan pracę swoich następców zarządzających miastem?

- Bardzo się cieszę, że wizja, którą miałem ponad 30 lat temu, jest kontynuowana przez kolejnych włodarzy miasta. Podstawą działania każdej rady jest plan przestrzennego zagospodarowania. Nie realizuje się go w perspektywie miesięcy czy roku. Moja wizja planu rozwoju Świdnika z 1972 roku jest do chwili obecnej realizowana i rozwijana. Na przykład idea komunikacji Świdnik-Lublin. Pamiętam jakie miałem kłopoty, aby przekonać radnych do budowy dwupasmowej ulicy Racławickiej. Mówili wtedy – „co pan sobie ubzdurał, ulicę Marszałkowską w szczerym polu”? A wtedy rzeczywiście rosło tam zboże. Miałem oponenta nawet w osobie architekta wojewódzkiego. Na szczęście dla Świdnika udało mi się wszystkich przekonać. Już wtedy wiedziałem, że ta arteria musi być w Świdniku wybudowana. Podobnie jest z umiejscowieniem strefy przemysłowej na wschodzie miasta. Za mojej kadencji powstał tam przecież Zakład Przemysłu Dziewiarskiego im. M. Fornalskiej, który przez dłuższy czas dynamicznie się rozwijał. W pewnym momencie zatrudniał nawet ponad 2000 osób, głównie kobiety.

- Gdy przeszedł Pan do pracy w Przedsiębiorstwie Pegimek, zmieniły się zadania, z którymi musiał się Pan zmierzyć?

- Raczej nie. W dalszym ciągu starałem się usprawniać, to co „kulało” w życiu miasta. Na przykład nowatorskim, jak na owe czasy, było sprowadzenie kontenerów śmieciowych do Świdnika. Powód był prosty. Mieliśmy problem z pracownikami służb oczyszczania. Dziś nawet ludzie z wyższym wykształceniem pracują przy wywozie śmieci. Kiedyś zajmowała się tym raczej nisko wykwalifikowana kadra, przez co trudno było utrzymać dyscyplinę. Kontenery ułatwiły zadanie, a jednocześnie były ewenementem na skalę wojewódzką. Zamówiliśmy kilka w Ełku, bo był to wtedy produkt deficytowy. Zresztą wszystko było wtedy na przydział.

- Czy uważa Pan minione dekady za pomyślne dla miasta?

- Zdecydowanie tak. Były to lata bardzo rozwojowe, chociaż w pewnym momencie tempo rozwoju zostało mocno przyhamowane w procesie przekształceń społeczno-politycznych. Dziś postępujące zmiany nie mają już takiej dynamiki jak kiedyś. Niemniej, Świdnik to nowoczesne, młode miasto, którym możemy bez cienia wstydu chwalić się przed innymi. Mógłbym pomarudzić, że sport nie rozwija się tak jak kiedyś, ale przecież obecnie nie mamy strategicznego sponsora, jakim kiedyś była WSK. Powstały piękne obiekty sportowe - orliki, o których mogliśmy tylko pomarzyć. Nie ma odkrytego basenu, ale sądzę, że to kwestia przyszłości. Świdnik wykorzystał swoją szansę. Obecne władze miasta z powodzeniem kontynuują pomysły swoich poprzedników. Zajmują się tym kompetentni ludzie. Bardzo pozytywne wrażenie robi obecny sekretarz miasta - Artur Soboń. To młody i bardzo kreatywny urzędnik.

- Czego nie udało się dokonać w minionym 60-leciu?

- Wszystko, co najważniejsze już jest. Mógłbym przywołać z pamięci dom kultury w budowie, przedsięwzięcie którego realizacja przerosła nasze możliwości. Niemniej doczekaliśmy się po latach nowoczesnego Centrum Kultury, który w zupełności spełnia oczekiwania świdniczan. Mamy także nowoczesny stadion, chociaż wciąż czekamy na sportowy narybek, który przywróci blask świdnickiemu życiu sportowemu.
Mam satysfakcję, że przez całe swoje życie coś ważnego dla tego miasta robiłem. Ale jednocześnie musimy pamiętać, że dzisiejsza pomyślność Świdnika ma wielu ojców. Nie wolno zapominać o tych wszystkich, którzy wnieśli swoją cegiełkę do rozwoju miasta.

- Czego życzy Pan miastu w przededniu 60. urodzin?

- Dalszego rozwoju. Aby miastem kierowali ludzie mądrzy, zaangażowani, odpowiedzialni, związani ze środowiskiem. Aby znaleźli w nim poparcie dla swoich odważnych idei zapewnienia kolejnym pokoleniom lepszego jutra.

Dziękuję za rozmowę.

Sławomir Socha

Głos Świdnika nr 39/2014