Powstańcze losy

Andrzej Żubr, pseudonim Jędruś. Kapitan Wojska Polskiego. Warszawiak, rocznik 1927. Od 15 roku życia harcerz Szarych Szeregów. Przyrzeczenie złożył 2 maja 1942 roku, w wigilię rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 maja. Od 1 sierpnia 1944, w 17 roku życia, żołnierz Powstania Warszawskiego. Powstanie skończyło się dla niego po kapitulacji Warszawy. Ciężko rannego, wyciągnęli go z piwnicy Niemcy. Nie wiedzieli, że pod gipsem chroniącym rozwalony łokieć, ma konspiracyjną bibułę z rozkazem potwierdzającym odznaczenie Krzyżem Walecznych. Razem z nią, po odczytaniu rozkazu, już po kapitulacji powstania, dostał od swojego dowódcy złotą monetę – ostatni żołd. Od wczesnych lat 50., Andrzej Żubr jest mieszkańcem Świdnika. Ściągnęła go tu żona Maria.

- W powstaniu byłem żołnierzem oddziału łączności specjalnej (kanały), którego zadaniem było utrzymywanie kontaktu między Komendą Główną Armii Krajowej, a oddziałami walczącymi w powstaniu. Naszym dowódcą była kobieta w stopniu majora, o pseudonimie Karaś. Głównymi szlakami komunikacyjnymi były kanały. Większość z nich miała 80 centymetrów wysokości. W porównaniu z nimi kanał pod Krakowskim Przedmieściem wyglądał jak promenada. W dodatku miały one eliptyczny kształt. Wystarczyło oprzeć się o śliską ścianę i lądowało się w cuchnącym rynsztoku. Nie ma co ukrywać, że służba była śmierdząca. Z powodu ciasnoty w kanałach, chętnie wyznaczano do zadań łącznościowych takich niskich kajtków, jak ja. Nie mieliśmy stałego miejsca stacjonowania. Przemieszczaliśmy się po Warszawie za Komendą Główną. Czasem pełniliśmy rolę przewodników dla osób przedzierających się kanałami. Nie byli to ludzie przypadkowi. W podziemnym ruchu panował porządek. Zawsze mieliśmy pisemny rozkaz określający kogo i dokąd mamy przeprowadzić. Z czasem, coraz większą część z nich stanowili ranni. Proszę sobie wyobrazić transportowanie krwawiących ludzi w szambie…

- W dniu wybuchu powstania, mimo młodego wieku, był Pan już wyszkolonym żołnierzem.

- Mieliśmy regularne szkolenia, w Kampinosie i w warunkach terenowych miasta. Byliśmy zaznajomieni z zasadami posługiwania się bronią i żołnierskim życiem w polu. Wykonywaliśmy zadania sabotażu, jeszcze przed wybuchem powstania. Niszczyliśmy wnętrza tramwajów oznaczonych tabliczkami Nur fur Deutsche, przebrani w mundury Hitlerjugend. Siedzących w kinie Niemców częstowaliśmy gazem powodującym rozstrój żołądka. Wiedzieliśmy, że godzina „W” zostanie ogłoszona. Nie wiedzieliśmy tylko kiedy.

- W jakich warunkach odniósł Pan rany?

- W ostatnich dniach powstania cofaliśmy się przed nacierającymi Niemcami. Dostałem serię postrzałów. W miednicę, głowę i łokieć. Poczułem słodycz w ustach i pogrążyłem się w różowej poświacie. Widziałem ją, czułem jej zapach i smak. Nie czułem cierpienia. Nagle sanitariuszki upuściły moje nosze na ulicę i poczułem okropny ból.

- Z co został Pan odznaczony Krzyżem Walecznych?

- Za akcję odblokowania kanałów dla powstańców wycofujących się ze Starego Miasta. Przez niemieckie pozycje przedarliśmy się do kanałów i przeszliśmy nimi do skrzyżowania ulic Nowy Świat i Aleje Jerozolimskie. Tam otworzyliśmy zawór, którym ścieki spłynęły do Wisły, umożliwiając ewakuację.

- Pańskie losy po upadku powstawia nie były łatwe…

- Trafiłem do jenieckiego obozu Stalag XI A w Altengrabow pod Magdeburgiem. Dostałem numer 47577. Byłem ciężko ranny. Pamiętam, że w obozie przetaczano mi krew bezpośrednio od francuskiego żołnierza - jeńca wojennego. Warunki życia były fatalne, ale jeńcy rosyjscy mieli jeszcze gorzej. W ostatnich dniach powstania, Niemcy uznali oddziały Armii Krajowej za regularne wojsko. To zapewniło nam prawa kombatanckie, które respektowali, łącznie w wysłaniem danych pojmanych żołnierzy do siedziby Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Genewie. Pobyt w stalagu miał też inne oblicza. Poznałem w nim Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, który od września 1939 roku był sanitariuszem w szpitalnej części obozu i dla którego robiłem ilustracje do „Matki Boskiej Stalagów”. W obozie przebywał również francuski jeniec Fernandel, znany później jako aktor komediowy. Po wyzwoleniu obozu administrowała nim dywizja generała Maczka. Zostałem przewieziony do Anglii, gdzie poddano mnie operacji. Niestety bez powodzenia. Do tej pory nie mam lewego stawu łokciowego. Wróciłem więc do Altengrabow. Pozytywnym aspektem tej sytuacji była możliwość zdobycia matury w obozowej szkole, z której skorzystałem.

W Świdniku mieszkam od 1952 roku. Pracowałem jako pierwszy kierownik domu kultury. Niestety UB szybko dowiedział się o mojej przeszłości. Pamiętam sytuację, kiedy wraz z grupą pracowników WSK zapisałem się na studia w nowo powstałej Wyższej Szkole Inżynierskiej. W czasie któregoś z wykładów, profesor powiedział mi: niech pan już więcej na wykłady nie przychodzi. Wkrótce zostałem zwolniony z pracy i osadzony w więzieniu na Zamku Lubelskim. Wysiłki śledczych zmierzały głównie do zwerbowania mnie do pracy w służbach. Z więzienia wyszedłem z kartką umożliwiającą przejazd do Świdnika, po dojściu do władzy przez Władysława Gomułkę. Ale pracy nie mogłem znaleźć. Żeby przeżyć, jako absolwent gimnazjum plastycznego, wykonywałem plastyczną szmirę, którą handlowałem. Po wielu latach wygrałem sprawę w sądzie. O dziwo dopomógł mi radca prawny WSK, pan Jaroszyński, który reprezentował stronę pozwaną. Powiedział, że nie wie, z jakiego powodu zostałem wyrzucony z pracy. Byłem tą postawą bardzo zaskoczony, ponieważ jego zeznania były dla mnie bardzo korzystne. Dopiero potem dowiedziałem się, że on również w czasie wojny służył w Armii Krajowej.

Z WSK odszedłem w 1982 roku, w wieku 55 lat, korzystając z uprawnień inwalidy wojennego. Zakładałem świdnickie koło Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Zostało nas trzech pamiętających czasy wojny.

Jan Mazur

Głos Świdnika nr 32/2014
Fot. Jan Mazur