Bohaterowie drugiego planu

Kolejnym rocznicom powstania Solidarności, wprowadzenia stanu wojennego czy rozpoczęcia lipcowych strajków towarzyszą zwykle wspomnienia ludzi, którzy czynnie włączyli się w nowo powstający ruch związkowy, strajkowali w WSK - Świdnik, uczestniczyli w tworzeniu komitetów strajkowych lub w pracach podziemnej Solidarności. Rzadko jednak pamięta się o rodzinach tych ludzi. O żonach z drżeniem w sercach czekających na powrót mężów, o dzieciach przestraszonych niekończącymi się rewizjami. O rodzinie z trwogą oczekującą, co przyniosą najbliższe godziny, spokój czy znów łomotanie do drzwi.
O przeżyciach z tamtych lat opowiadają – Włodzimierz Radek, Anna i Agnieszka Jarosz oraz Celina Wocior.

Dwa inne światy

Włodzimierz Radek kończył 14 lat, gdy wprowadzono stan wojenny. Zdawał sobie sprawę, co się dzieje w kraju, bo w domu słuchano Radia Wolna Europa, a poza tym rodzice pracowali w WSK – Świdnik, brali udział w lipcowych strajkach i nie kryli przed dziećmi, Włodkiem i starszym Andrzejem, o co walczą.
- Pamiętam, że po wprowadzeniu stanu wojennego trzeba było się pilnować i nie mówić w szkole o wszystkim, co się działo w domu – mówi Włodzimierz Radek. – To były dwa inne światy, zewnętrzny stanu wojennego i podziemnej działalności w domu.
Właśnie moment wprowadzenia stanu wojennego utkwił mi szczególnie w pamięci. Późnym wieczorem, w sobotę, przyszli do rodziców Leszek Świderski i Bronisław Sołek, zaniepokojeni aresztowaniem Zbigniewa Puczka i Zofii Bartkiewicz. Nikt nie wiedział, co się dzieje, czy kryje się za tym prowokacja milicji i służby bezpieczeństwa, czy może jest to próba zastraszenia. Panowie zostali u nas na noc. Nikt oczywiście nie kładł się spać. Na stole rozłożone były karty, by w razie najścia milicji jakoś wytłumaczyć obecność w mieszkaniu obcych mężczyzn. Dopiero o godz. 5 usłyszeliśmy pierwszy komunikat o wprowadzeniu stanu wojennego. Tato zaraz poszedł do zakładu.
Rodzice działali w podziemiu i siłą rzeczy obaj z bratem poszliśmy w ich ślady. Jako kilkunastoletniemu chłopakowi, pod pozorem pożyczenia od kolegi zeszytu, czy szkolnej lektury, łatwiej było mi chodzić do innych domów i przenosić informacje lub podziemną prasę. Gdy byłem trochę starszy, działałem w Solidarności Młodych. Roznosiliśmy ulotki, czytaliśmy literaturę z drugiego obiegu, uczestniczyliśmy w organizowanych w domach lub w kościele, spotkaniach z historykami, artystami.
W naszym mieszkaniu wielokrotnie pojawiała się milicja i służba bezpieczeństwa. Czasem wchodzili, gdy byłem sam. Wypytywali o nazwiska kolegów z Solidarności Młodych. Podobnie postępowano z innymi osobami z SM, ale byliśmy dobrze zorganizowani i nigdy nie doszło do większych wpadek. Pytano mnie też o rodziców i brata, wówczas studenta KUL i działacza Niezależnego Związku Studentów. Interesowała się nim służba bezpieczeństwa więc rzadko bywał w domu. W końcu jednak musiał się zgłosić na milicji i zaraz znajoma mieszkająca w tym samym bloku, w którym znajdował się komisariat, zadzwoniła do mamy, że wyprowadzają Andrzeja zakutego w kajdanki i gdzieś wywożą. To było tuż przed świętami, w grudniu 1981 roku. Strasznie to przeżywaliśmy , tym bardziej, że wiedzieliśmy, że nie wiedzieliśmy, gdzie go zabrali. Podobnie zresztą, jak nadal nie wiadomo było, co dzieje się z internowanymi 13 grudnia.
Mama pojechała do Lublina i usiłowała odnaleźć brata lub przynajmniej dowiedzieć się czegoś w tamtejszej komendzie Wprawdzie zwolnili go po 48 godzinach i wrócił do domu w nocy, przed Pasterką, ale do dzisiaj pamiętam to okropne uczucie strachu o niego. Święta mieliśmy dzięki dobrym sercom ludzi, którzy podzielili się z nami ciastem i świątecznymi potrawami, bo my nie byliśmy w stanie tego zrobić.
Któregoś dnia milicja i panowie w cywilu wpadli do mieszkania wczesnym rankiem, o godz. 6. Zrobili dokładną rewizję. Wywalali książki, pościel, sprawdzali torebki z mąka i cukrem. Szukali ulotek i wydawanych w podziemiu książek. Akurat w domu były ulotki, które mamie udało się wepchnąć do zewnętrznej przegródki w mojej teczce. Zrozumiałem, że powinienem szybko wyjść do szkoły. Niestety, jeden z funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa zatrzymał mnie i zaczął sprawdzać teczkę. Chyba nie do końca zdawałem sobie sprawę z grożących mi konsekwencji. Zauważyłem tylko jak mama zbladła i spojrzała na wiszący na ścianie obrazek Matki Boskiej. Jak mi później powiedziała, błagała Ją, by nic mi się nie stało. Mijały sekundy, ale nam wydawało się, że wszystko dzieje się jakby w zwolnionym tempie. Mężczyzna przejrzał teczkę i nie zauważył tej jednej kieszonki. Byłem uratowany. Gdy wychodziłem z mieszkania trzęsły mi się ręce i nogi. Niestety, część ulotek wpadła jednak w ręce milicji.
Takie wydarzenia na zawsze pozostawiają ślady w ludzkiej pamięci. Jeszcze po kilku latach od rewizji i aresztowań, odgłos każdego podjeżdżającego na pobliski parking samochodu, kojarzył się Włodzimierzowi Radkowi z milicyjnymi nyskami i stanem wojennym. Podobnie, jak wielu jego rówieśników, czuje, że zabrano mu kilka lat życia, czasu, który normalnie poświęciłby swojemu hobby – muzyce i filmowi. Zajęciom typowym dla młodych ludzi. Ale wydarzenia w kraju, w naszym mieście i w rodzinie sprawiły, że musiał szybciej dorosnąć, zająć się trudnymi i niebezpiecznymi spawami.
- Nie żałuję tego, nie mogłem zachować się inaczej, dobry przykład dali mi rodzice i brat – podsumowuje Włodzimierz Radek.

Mama nas chroniła

Wydarzenia pierwszej połowy lat 80. Siostrom Agnieszce i Annie Jarosz kojarzą się przede wszystkim z pacyfikacją WSK – Świdnik. Pamiętają tę noc, wybuchy i ludzi idących w stronę zakładu, wśród których była także ich mama. Wystraszone stały w oknie mieszkania. Uczucie grozy pogłębiały jeszcze przynoszone przez zapłakaną sąsiadkę wieści o strzelaninie i pobitych ludziach na targu. – Nie do końca rozumiałyśmy, co się dzieje, bo miałyśmy wtedy 13 i 14 lat – wspominają dzisiaj. – Mama nie wtajemniczała nas w to, co robiła i co działo się w zakładzie. Więcej dowiadywałyśmy się od rówieśników. Kolegowałyśmy się z Krzyśkiem Sokołowskim, Agnieszką Jurak, Mariuszem Węsem, Andrzejem i Darkiem Mańką, Zbyszkiem Białym. Wiedziałyśmy, że w domu są podziemne wydawnictwa, przeglądałyśmy je, ale mama nie tłumaczyła nam, dlaczego je przynosi. Czytałyśmy książki wydawane w podziemnych wydawnictwach, słuchałyśmy piosenek Jacka Kaczmarskiego, oglądałyśmy filmy na kasetach wideo. Szczególne wrażenie zrobił na nas „Gułag”. Wiedziałyśmy, oczywiście, że są to rzeczy zakazane.
Później, gdy byłyśmy trochę starsze roznosiłyśmy ulotki, brałyśmy udział w podziemnym życiu kulturalnym, które toczyło się w domach lub w kościele. To, że do obcego domu, z jasełkami, wchodziło się podając hasło, było ekscytującym przeżyciem. Wraz z innymi dziećmi, liczyłyśmy osoby idące głosować. Mozolnie rysowałyśmy kreseczki oznaczające ludzi biorących udział w wyborach. Nasza praca pozwalała sprawdzić, czy ówczesna władza nie fałszowała frekwencji.
Tamte lata nie pozostały w naszej pamięci, jako okres tragiczny, pełen strachu. Mama nie dzieliła się z nami swoimi tajemnicami. Starała się nas chronić. Nie zdawałyśmy sobie sprawy z niebezpieczeństwa, w domu nie było rewizji. Tak, naprawdę, dopiero, gdy byłyśmy na studiach, dowiedziałyśmy się , że mama jest zaangażowana w podziemną działalność i pomyślałyśmy o konsekwencjach, jakie to ze sobą niosło. Ale wiedziałyśmy też, że ona ma w genach zapisaną pomoc innym ludziom. Tak było zawsze i trwa. Teraz w Komitecie Pomocy SOS Solidarność.
Ludzie w tamtych czasach walczyli o wolność, o to, by można było czytać prawdziwe książki i gazety, by poznać niezafałszowaną historię naszego kraju. Chcieli wyjeżdżać za granicę, poznać, jak żyją ludzie w innych krajach. I teraz to wszystko mamy.

Wracam myślami

Pani Celina Wocior zdawała sobie sprawę, co grozi jej mężowi za działalność podziemną. Wiedziała też, co dzieje się w WSK w grudniowe dni 1981 roku. Jednak te wszystkie sprawy przesłaniała jej osobista tragedia. Miesiąc wcześniej tragicznie zginęła jedyna córka. Samochód staranował ją na chodniku, na oczach bezradnej matki. Została dwuletnia wnuczka.
- Mąż był odważnym i stanowczym człowiekiem i jeżeli coś postanowił, to bez względu na okoliczności wypełnił – wspomina pani Celina. – Całym sercem i duszą oddany był Solidarności. Już wcześniej krytykował panujący w Polsce ustrój, czego nie omieszkał zaznaczyć przy każdej okazji. Czasem dochodziło do kłótni, gdy ktoś miał inne zdanie.
Bardzo przeżywałam śmierć córki, więc Stasio nie dokładał mi zmartwień i nie opowiadał szczegółowo o swoich poczynaniach. Wystarczyło, że musiałam przetrwać rewizje i jego aresztowania. Bardzo pomogli mi w ciężkich chwilach, duchowo i materialnie, sąsiedzi i pani Urszulka Radek. Nawet dzisiaj pamiętam beznadzieję i rozpacz tamtych dni. Któregoś dnia wpadło pięciu ubeków. Nie pozwolili nawet mężowi dokończyć obiadu i zabrali go jak bandytę. Wcześniej wyrzucili wszystko z szafy i półek. Poszli z nim do piwnicy, a ja na górze truchlałam ze strachu, bo Stasio był trochę narwany i bałam się, że złapie kawałek drewna i rzuci się na nich. Wiedziałam, że miał różne skrytki i przechowywał w nich ulotki. Niektóre z nich znalazłam porządkując piwnicę już po jego śmierci.
Ciężko przeżyłam noc pacyfikacji zakładu. Gdyby nie sąsiadka, to chyba postradałabym zmysły. Widziałam czołgi, wojsko, łuny nad WSK. Myślałam, że to już koniec.
Teraz mieszkam sama. Mąż zmarł. Rodzina mieszka daleko i nie bardzo mam już siły, by ją odwiedzać. Często czuje się samotna, myślami wracam do tamtych czasów. Pociechą są telefony od wnuczki, która mieszka na Śląsku. Rzadko przyjeżdża, ale pamięta i co kilka dni do mnie dzwoni.
Pani Celina Wocior nadal przechowuje książeczkę do nabożeństwa, którą mąż miał ze sobą podczas internowania we Włodawie. Są w niej podpisy współwięźniów, między innymi, Ryszarda Kucia, Antoniego Grzegorczyka, Zbigniewa Puczka, Bronisława Sołka, Leszka Świderskiego, Tadeusza Zimy.

Anna Konopka

Głos Świdnika nr 19/2005