Czuwała nade mną Opatrzność

Andrzej Kniaź przyjechał do Świdnika jako młody ksiądz, któremu powierzono arcytrudne zadanie. Miał wybudować drugi w naszym mieście kościół. Przykładając do tego dzisiejszą miarę, zapyta ktoś dlaczego aż tak trudne? Starszym czytelnikom wystarczy przypomnieć, że był to początek lat 80. Młodym trzeba dłużej tłumaczyć – rządy komunistyczne, trwał jeszcze stan wojenny, a więc z pewnością nie był to czas łatwy do budowania świątyń.
Ksiądz kanonik Andrzej Kniaź, dziekan dekanatu świdnickiego, wybudował kościół, stworzył parafię i teraz, po 32 latach stania na jej czele, odchodzi na emeryturę. O swoim kapłaństwie, latach spędzonych w Świdniku opowiada na łamach naszej gazety (wspomnienia ks. Andrzeja Kniazia dostępne są również w zakładce Filmy).

- Co sprawiło, że licealista pomyślał o służbie Bogu?

- Stało się to kilka lat wcześniej. Jako 9-letni chłopak ciężko zachorowałem na skazę krwotoczną. Wtedy nie było na nią ratunku. Może jedna osoba na tysiąc wychodziła z życiem z tej choroby. Zdawałem sobie sprawę z powagi sytuacji. Otrzymałem namaszczenie chorych i... czekano na moją śmierć. Pomyślałem sobie wtedy – jeżeli przeżyję, pójdę do seminarium. Wróciłem do zdrowia i pamiętałem o złożonym przyrzeczeniu. Na pewno, w podjęciu takiej decyzji, pomogła mi atmosfera panująca w rodzinnym domu. Chodziliśmy do kościoła, wspólnie modliliśmy się – rodzice i czterech synów. Każdego wieczora odmawialiśmy różaniec. Codziennie rano służyłem do mszy w zamojskiej kolegiacie. Po ukończeniu liceum ogólnokształcącego trafiłem do seminarium duchownego w Lublinie. To był 1966 rok. Szczególny, bo miało miejsce nawiedzenie Lubelszczyzny przez kopię cudownego obrazu Matki Bożej Jasnogórskiej. Po dwóch tygodniach pobytu w seminarium nastąpił kryzys. Z dala od rodziny, bez możliwości wyjścia do miasta, poczułem się jak w więzieniu. Szybko jednak przyszła refleksja – znalazłem się tu, bo sam chciałem i złożyłem przyrzeczenie Bogu. Muszę więc wypełnić wszystkie wynikające z tego obowiązki. To była trudna droga, ale wytrwałem. Pan Bóg nade mną czuwał.
Dzisiaj jest inaczej. Świat się bardzo zmienił. Nie można nawet porównywać z tamtymi latami. Młodym ludziom trudniej znaleźć w sobie powołanie. Święcenia diakonatu przyjmuje 8 osób w diecezji, a nas, w 1966 roku było 44. Seminarium ukończyło 26. Obserwuję ministrantów, lektorów. Mamy ich w parafii około 40. Wielu z nich podziwiam za wiarę, zaangażowanie. Jest, na przykład chłopak, który do tej pory służy do mszy, mimo iż skończył studia, pracuje, wkrótce się żeni.

- Cofnijmy się teraz do sierpnia 1982 roku. Przyjeżdża ksiądz do Świdnika i od razu trudne zadanie stanęło przed młodym kapłanem...

- Dostałem nominację do Świdnika, z konkretnym zadaniem budowy kościoła. Zamieszkałem na plebani u księdza Jana Hryniewicza. Ówczesne władze zgodziły się na powstanie nowej świątyni. Rozpocząłem więc starania o plac, na którym mogłaby ona stanąć. Najpierw musiałem poznać miasto, by znaleźć dobre miejsce. Pierwsza lokalizacja była przy targu, gdzie obecnie jest boisko sportowe, później przy ul. Struga, naprzeciwko szpitala. Jednak władze miejskie nie wyraziły zgody. - Co sobie ksiądz wyobraża, ludzie idą do zakładu i będą patrzeć na budowę kościoła? Głupi jest ksiądz, czy co? - denerwował się urzędnik. Szukałem więc dalej. Zaproponowałem miejsce, gdzie obecnie jest szkoła muzyczna. Bardzo mi odradzał, tłumacząc, że to za mały teren i wskazał róg między obecnymi ulicami Okulickiego i Kosynierów. Tam stały już garaże, ale urzędnik chciał je wyburzyć. Użyłem całej siły perswazji, by go od tego odwieść. Nie chciałem budować kościoła czyimś kosztem. Ostatecznie stanęło na miejscu, w którym obecnie się znajdujemy. Pierwotnie przeznaczone było pod budowę kolejnego, obok Kłosa i Ziarenka, pawilonu handlowego. Zorganizowaliśmy uroczyste poświęcenie placu. Dokonał tego, 3 czerwca 1983 roku biskup Bolesław Pylak. Ogrodziliśmy teren i stanęła prowizoryczna, drewniana kaplica, a właściwie zadaszona wiata, bez ścian. Oczywiście nie mieliśmy na to pozwolenia. Można było już jednak odprawiać niedzielne msze. Musiałem równocześnie pomyśleć o czymś solidniejszym, gdzie moglibyśmy się gromadzić także zimą. W międzyczasie szukałem architekta, który zaprojektuje kościół i dom parafialny. Podjęli się tego zadania Ewa i Józef Kołodziejczykowie. Dałem im wolną rękę. Chciałem jedynie, by nie było drewnianego stropu.
Najpierw jednak budowaliśmy murowaną kaplicę z mieszkaniami dla księży i salami do nauki religii, która wtedy odbywała się przy kościołach. Robiliśmy to bez wymaganych pozwoleń. Musiały powstać szybko, a ówcześni decydenci, z pewnością robiliby wszystko, by nam utrudnić działanie. Komuś się to nie spodobało i doniósł na nas do władz miasta. 13 października zamknięto budowę. Skończyło się na dużej awanturze, po czym prace budowlane były kontynuowane.

- Które momenty z powstawania świątyni utkwiły księdzu proboszczowi najbardziej w pamięci?

- Jest ich kilka. Związane są z problemami finansowymi. Pewnego dnia, kiedy mury miały około 1/3 wysokości, zabrakło pieniędzy. Cegła się kończyła, nie było cementu. Wiedziałem, że więcej nie przywiozą, bo już zalegałem z zapłatą. Trzech murarzy miało jeszcze na 1-2 godziny roboty i koniec. Stoimy. Siadłem załamany i brudny na stosie belek, przy ulicy. Ale nie byłem w stanie nic wymyślić. W pewnym momencie podszedł do mnie człowiek i mówi: - Co ksiądz tak siedzi? Nie chciało mi się nawet odpowiadać. Nie miałem nastroju na pogawędki. Posiedział trochę ze mną. W końcu wyjął z kieszeni kopertę, wręczył mi ją ze słowami – proszę, to na kościół. Zaglądam, a w środku 500 tys. zł. To mniej więcej równowartość kilku samochodów cegły! Nie chciał powiedzieć, jak się nazywa i do dzisiaj tego nie wiem. Takich przypadków było jeszcze kilka. Gdy zdawało się, że budowę trzeba będzie definitywnie przerwać, stawało się coś niepojętego i byliśmy uratowani. Opatrzność boska czuwała nad nami.
Zdarzyło się też tak, że lubelscy księża, między innymi ks. Ryszard Jurak, pomogli mi zdobyć blachę na pokrycie dachu i marmur na prezbiterium. To były dwie faktury na 18 mln zł, oczywiście starych, przed denominacją. Ja jednak tych pieniędzy nie miałem. Wtedy pierwszy raz poprosiłem parafian o wsparcie. W ciągu tygodnia przynieśli 46 mln zł!

- Jak ksiądz przekonał do siebie świdniczan? Ludzie chętnie pracowali przy budowie, wspierali ją finansowo...

- To były inne czasy. Dzisiaj w ten sposób już nie można byłoby budować. 80 procent kosztów robocizny przy stawianiu kościoła to była społeczna praca. Wystarczyło zapewnić materiały. Ludzie przychodzili pomagać całymi klatkami lub blokami. Tak naprawdę zatrudniałem tylko zbrojarza, cieślę i trzech murarzy. Reszta pracowała społecznie. Był nawet taki dzień, że do pomocy przyszło 100 osób. Trzeba też pamiętać, że ludzie mieli pracę, a więc i pieniądze, a kupić można było tylko ocet. Dlatego dawali tyle na budowę kościoła. Rozpoczęliśmy ją w 1987 roku, a 5 lat później, 20 grudnia 1992 roku świątynia pod wezwaniem Chrystusa Odkupiciela została konsekrowana. Wcześniej jednak musieliśmy rozwiązać jeszcze inny problem. W dwóch salach istniejących w tymczasowej kaplicy, uczyliśmy religii dzieci ze 156 klas. Lekcje odbywały się od godziny 8.00 do 20.00, a uczniowie oczekiwali na swoją kolej stojąc na dworze. Trzeba było jak najszybciej to zmienić. Dlatego też, również bez zezwolenia, rozpoczęliśmy budowę plebanii, w której dzieci miałyby lepsze warunki do nauki.
Pierwszym wikariuszem parafii był śp. ks. Ryszard Ciostek. W nauce religii wspomagała nas katechetka Agata Werszczyńska. Powoli rodziła się parafialna społeczność. Powstawały grupy modlitewne, duszpasterstwo młodych, Akcja Katolicka. To nasza parafia, jako pierwsza w Świdniku poprowadziła, w 1984 roku procesję Bożego Ciała ulicami miasta. Zrobiliśmy ją po południu, bo nie mieliśmy potrzebnych insygniów, chorągwi, baldachimu i musieliśmy pożyczyć je z kościoła w Kazimierzówce. To my również wyszliśmy do miasta z Drogą Krzyżową.

- Pierwszą wspólnotę stworzyli kolejarze, do dzisiaj niezwykle związani z kościołem „przy torach”.

- W tym czasie było 240 rodzin kolejarskich. Mieszkali w pobliskich blokach. W pierwszym spotkaniu opłatkowym uczestniczyło ich około 500. Bardzo aktywnie włączyli się w budowę kościoła. Pracując w turach, a nie od 7.00 do 15.00, byli dyspozycyjni. Stawiali się na każde wezwanie. Wystarczyło powiedzieć jednej osobie, że, na przykład przywieziono cegłę, a wkrótce przychodziło kilkanaście osób do rozładunku. Kolejarze zrobili też społecznie instalację elektryczną w kościele.

- W Świdniku spędził ksiądz ponad 30 lat. …

- Miasto bardzo zmieniło się przez te lata. Gdy przyjechałem tu pierwszy raz, ulicą Kosynierów jechały samochody ciężarowe z motocyklami produkowanymi w WSK. Teraz nie wszyscy nawet o tym pamiętają. Świdnik rozwija się, ale ludzie nie mają pracy, wyjeżdżają w poszukiwaniu zarobku. Miasto i parafia starzeją się. W 1984 roku mieliśmy ponad 350 chrztów, a dzisiaj mamy 100.
Gdy wybudowaliśmy obszerny dom parafialny, jak na ironię, lekcje religii przeniesiono do szkół. Budynek nigdy jednak nie był pusty. Użyczaliśmy go szkołom, mającym trudne warunki lokalowe. Obecnie wszystkie sale zapełniają działające przy parafii wspólnoty modlitewne, Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży, Akcja Katolicka, chór. Cieszy mnie to, że kościół żyje i parafianie mają tu swoje miejsce.

- Od kilku dni jest ksiądz na emeryturze. Co to oznacza w przypadku kapłana?

- Księdzem jestem do śmierci, ale nie będą wypełniał obowiązków proboszcza. Na pozostałe lata życia muszę sobie wymyślić program. Może będę głosił rekolekcje, pomogę w spowiedzi. Zostaję w Świdniku, więc może uzupełnię kronikę parafialną. Kiedyś lubiłem jazdę konną. Niestety, stan zdrowia nie pozwala mi na takie hobby. Pozostał mi tylko album ze zdjęciami tych szlachetnych zwierząt.

- Słyszałem, że ksiądz jest kibicem piłkarskim. Jak więc ksiądz typuje, kto wygra mistrzostwa?

- Stawiam na Brazylię, której kibicuje od dawna. To dobra technicznie drużyna, mieszanka młodości i doświadczenia. Na pewno będą chcieli zdobyć Puchar Świata, tym bardziej, że grają przed własną publicznością.

- Dziękuję za rozmowę.

Anna Konopka

Głos Świdnika nr 25/2014