Nie zapomnimy

21-22 kwietnia 1942 roku, na terenie lasu krępieckiego funkcjonariusze niemieckiej Służby Bezpieczeństwa (SD) rozstrzelali ok. 2800 Żydów z getta, znajdującego się w osiedlu Majdan Tatarski. Latem i jesienią tego samego roku, kiedy na Majdanku nie działały jeszcze komory gazowe, Niemcy rozstrzeliwali tu kilkusetosobowe grupy więźniów chorych na tyfus. Na przełomie 1942 i 1943 roku, w lesie palono ciała osób zamordowanych w obozowych komorach gazowych. Nie jest znana dokładna liczba ofiar. Ponad 40 lat temu, w miejscu kaźni wzniesiono pomnik z tablicą memoratywną i napisem: "W latach 1941-1944 w lesie krępieckim hitlerowcy wymordowali około 30.000 Polaków, Żydów, Rosjan i obywateli innych narodowości, których przywożono tu z Lublina i obozu zagłady na Majdanku".

Chociaż od tragicznych wydarzeń II wojny światowej minęło już wiele dziesięcioleci, są jeszcze ludzie, którzy pamiętają to, o czym tak naprawdę woleliby zapomnieć. Ze świadkami historii – Stanisławą Wartacz i Stanisławą Zając oraz Marią Winiarską, której dziadkowie mieszkali wówczas niedaleko miejsca hitlerowskich egzekucji, spotkałam się właśnie w krępieckim lesie. Dzisiaj to spokojny zakątek, gdzie można pospacerować, pojeździć rowerem, odetchnąć od zgiełku miasta, poszukać schronienia przed wiosennym lub letnim słońcem. Trudno uwierzyć w to, co działo się w nim 72 lata temu.

Ostatnia droga

- Pamiętam, jak przywozili ludzi z Majdanka – zaczyna opowieść Stanisława Zając, która w tamtym czasie była kilkuletnim dzieckiem. - Wieźli ich traktorami z przyczepami albo w samochodach ciężarowych. Zawsze były wyładowane po brzegi. Siedziały w nich całe rodziny, różnych narodowości.
- Mówili im, że jadą do pracy do majątków rolnych, więc na początku ludzie byli spokojni – dodaje Stanisława Rodak, pokazując ledwo już widoczną ścieżkę, prowadzącą od szosy w głąb lasu, którą kilkadziesiąt lat temu przemierzali więźniowie Majdanka. – Wieźli ze sobą cały dobytek, walizki, tobołki. Żydzi mieli przyszytą gwiazdę Dawida, po tym można ich było rozpoznać. Ale byli też Polacy, nawet Francuzi. Jeden uciekł z Majdanka i dostał się do Wilczopola. Przyszedł do mojego dziadka i cioci, którzy tam mieszkali. Dali mu jeść, umył się, przebrał. Pasiaki zaraz spalili. Został i ożenił się z moją cioteczną siostrą. Po wojnie wyjechali do Francji.
- Kiedy traktor czy samochody skręciły już w las, Niemcy kazali ludziom wysiadać i rozbierać się do naga – wraca do przerwanej opowieści pani Zając. - Przy drodze leżało wtedy mnóstwo chleba i innej żywności, wielkie sterty ubrań, które później jakiś mężczyzna ładował na furę i gdzieś wywoził. Dopiero wtedy tłum orientował się, że coś jest nie tak, że przyjechali po śmierć. Słychać było straszne krzyki, piski. Pamiętam też przypadek, że grupa ludzi szła z Majdanka do Piask. Pilnowali ich Niemcy. Z tej kolumny udało się uciec dziewczynie, nie wiem jakiej narodowości, ale nie była to Polka. Schowała się pod spódnicę jednej ze stojących na poboczu kobiet ze wsi. Płakała, żeby jej nie wydać. Uratowały ją, chociaż mogły za to zginąć.

Miejsce pamięci

Kierujemy się w stronę pomnika. Moje rozmówczynie opowiadają, że po obu stronach leśnej ścieżki ciągnęły się rowy. Miały uniemożliwiać ewentualną ucieczkę więźniów. Panie pokazują też maleńką polankę, na której niemieccy żołnierze urządzili kuchnię polową. Jedzenie gotował im zazwyczaj jakiś więzień. Kilka metrów dalej, wśród wysokiej trawy, otoczony metalowym ogrodzeniem, stoi pomnik. Co roku, w ostatnią niedzielę maja, odprawiane jest przy nim nabożeństwo majowe i msza św. w intencji pomordowanych.
- Widzi pani, że w tym miejscu nie ma drzew? – zwraca się do mnie Stanisława Zając, pokazując niedużą polankę naprzeciwko pomnika. – Czasami Niemcy układali tutaj ciała pomordowanych. Były zakonnice w habitach, księża, dzieci. Uważam, że to miejsce tak nasiąkło łzami i krwią, że nic już tutaj nie urośnie. Za każdym razem, kiedy patrzę na pomnik, widzę ofiary. Nie Żydów, nie osoby innych narodowości, tylko właśnie ofiary, zamordowane w bestialski sposób.

Przelana krew

Idziemy dalej. Po kilkuset metrach skręcamy w prawo, w las. Przedzieramy się między drzewami, zwisającymi gałęziami. Wśród bujnej roślinności trudno znaleźć miejsce, w którym rozgrywał się dramat setek ludzi. Nagle jednak moje rozmówczynie pokazują, że to właśnie tu znajdowało się kilka ogromnych dołów.
- Nad nimi leżały ścięte sosny – opowiada Stanisława Rodak. - Ludzie musieli stawać na tych sosnach, a Niemcy strzelali z karabinów maszynowych. Ciała wpadały do dołów, później posypywano je chlorem. Kiedyś poszłam z tatą i stryjem na grzyby. Zobaczyliśmy, że ktoś próbuje się wydostać z dołu. To była żydowska para, mieli rany na nogach. Tata ze stryjkiem wyciągnęli ich, otrzepali z chloru i wyprowadzili z lasu. Poszli w stronę Głuska. Niemcy ich jednak złapali i zabili. Jak przyszło nasze wojsko, wykopywali pozostawione przez Niemców ciała. Widziałam, jak wyciągnęli ciało matki, która przytulała do siebie maleńkie dziecko. Tego nie da się zapomnieć.
- Mama mi opowiadała, że ludzie nie zawsze od razu ginęli. Jak przysypali doły ziemią, to ziemia się jeszcze ruszała. Ludzie próbowali się wydostać za wszelką cenę. Trudno sobie wyobrazić, ile osób znalazło tu miejsce swojego ostatniego spoczynku, ile krwi zostało przelanej – dodaje Maria Winiarska.
W milczeniu wracamy na ścieżkę.

W szczerym polu…

Po prawej stronie mijamy pole obsiane zbożem. Nie zawsze tak było.
- Stały tu dwa czy trzy piece, w których palili zwłoki – wyjaśnia Stanisława Rodak. – To były takie ruszty ułożone na samochodowych podwoziach. Nie można było otworzyć okna, gdyż do domu wdzierał się smród palonych ciał. Ciężko było jeść, bo robiło się niedobrze. I wszędzie było siwo od dymu. Ludzie, którzy pracowali przy tych piecach, czasami się buntowali, próbowali uciekać. Biegli przez szosę, na Krępiec albo do Mełgwi. Nikomu chyba jednak nie udało się uciec. Słychać było wtedy strzały. Niemcy zabijali świadków swoich zbrodni.
- Pasłyśmy kiedyś z siostrą krowy w pobliżu i widziałyśmy, jak przywieźli ciała z obozu. Podszedł do nas żołnierz, Polak, i powiedział, żebyśmy szybko stąd uciekały. Nawet zaprowadził nas do domu. Nakazał tacie, żeby nas tam więcej nie puszczał, bo Niemcy mogą nas zabić. I tata nigdy więcej nie pozwalał nam chodzić w pobliże tego miejsca. Nie pamiętam czy śniło mi się to po nocach, ale później bałam się chodzić sama do lasu. Tata koło domu wykopał schron, w którym chowaliśmy się przed Niemcami. To była taka dziura w ziemi, przykryta deskami, zasypanymi ziemią, z malutkim wejściem. Na podłodze leżały rozrzucone wiązki słomy. Jak była jakaś strzelanina, spałyśmy w tym schronie we cztery, z siostrami – wspomina pani Zając.
- Rodzice już nas później tam nie puszczali – dodaje Stanisława Rodak. – Mogliśmy chodzić tylko do ul. Jagodowej. Niemcy chodzili z psami. Najstarszym i najwyższym rangą hitlerowcom jeść gotowała gospodyni Brzeszczycka. Musieli mieć prawdziwy obiad, koniecznie mięso. Gospodynie musiały więc zatroszczyć się o kury, jajka. Ale Niemcy płacili za jedzenie. Mieli dużo złota po zamordowanych Żydach.
- Mama opowiadała, że kiedyś przyszło kilku Niemców i chcieli zjeść obiad – przypomina sobie Maria Winiarska. - Przyprowadzili też kilku więźniów, którzy pracowali przy dołach. Kazali dać im jakieś kartofle gotowane dla świń. Mama dała tym nieszczęśnikom to, co zostało z poprzedniego dnia, jakiś barszcz, chleb. Byli bardzo wychudzeni.

Partyzancka zasadzka

Próbujemy jeszcze odszukać drugie miejsce, w którym również znajdowało się kilkanaście dołów, jednak ze ścieżki ich nie widać. Nie wchodzimy głębiej w las, bo nadciąga burza. Słychać odległe grzmoty, spadają pierwsze krople deszczu. Wracamy na ul. Jagodową.
- Przed wojną las sięgał do samej szosy – wyjaśnia mi jeszcze pani Rodak. - Później jednak oddziały partyzanckie zaczęły napadać na niemieckie samochody i Niemcy wycieli pas drzew, by nie można było zorganizować zasadzki. Pamiętam, że duża akcja miała miejsce na moście przed dzisiejszym Domem Pomocy Społecznej. Mieszkały tam wówczas zakonnice. Niemcy jechali z Krzesimowa, z beczkami ze spirytusem. Partyzanci im wszystko zabrali. Baliśmy się, że w odwecie hitlerowcy spalą okoliczne domy. Przez dwa tygodnie ukrywaliśmy się u rodziny w Biskupiu.
- Strzelanina była wtedy okropna – dodaje Stanisława Zając. – Uciekłyśmy z mamą i siostrami do sąsiedniej miejscowości. Tata był wtedy poza domem. Jak wrócił, bardzo się przestraszył, że nas nie ma. Spotkaliśmy się dopiero po kilku dniach.

Po wyzwoleniu

- Kiedy nadeszła armia radziecka, pojechałam z tatą, wujkiem i sąsiadami na Majdanek - mówi Stanisława Rodak. - W obozie było jeszcze wielu więźniów. Leżeli na pryczach, wychudzeni i wyczerpani. Razem z innymi dzieciakami zaglądałam w różne zakamarki. Wszędzie pełno było jedzenia, zostawionego przez Niemców. Weszliśmy do jednego baraku, a tam… Niemiec. Wycelował do nas z karabinu. Na szczęście uratował nas radziecki żołnierz.
- Gdyby nie to, że Niemcy zaczęli uciekać, bo nadchodziła armia radziecka, zginęłoby wielu ludzi mieszkających blisko krępieckiego lasu - kończy opowieść Stanisława Zając. - Hitlerowcy zabijali świadków swoich zbrodni. Niebezpiecznie było coś widzieć i wiedzieć. Dlatego dziś trzeba przekazać młodym pokoleniom, że takie wydarzenia miały miejsce. Już po wojnie przyjeżdżały grupki ludzi, chodzili po lesie, rozgrzebywali ziemię, szukali złota, kosztowności. Nazywaliśmy ich hienami, baliśmy się ich. Dziś wiele się pozmieniało w lesie. Niektóre doły już zarosły i nikt ich nie odnajdzie, inne ledwo widać. Niezmienna pozostała jedynie pamięć o wydarzeniach sprzed lat. Świadków tej tragedii jest jednak coraz mniej. Trzeba zrobić wszystko, by ofiary niemieckiego bestialstwa nie odeszły w mroki zapomnienia.

Agnieszka Wójcik

Głos Świdnika nr 16/2014