Życie jak film
Zdarzyło się w Świdniku...

Mieczysław Kruk - osoba, którą znali wszyscy w naszym mieście i która znała niemal wszystkich. Pierwszy redaktor naczelny Głosu Świdnika, redaktor radiowęzła zakładowego WSK, reporter sportowy, założyciel Robotniczego Dyskusyjnego Klubu Filmowego „Dodek”, animator życia kulturalnego Świdnika. Mimo 84 lat tryska energią. 7 lutego Pan Mieczysław był gościem Strefy Historii, gdzie wraz ze starymi przyjaciółmi opowiadał o pionierskich latach 50. i późniejszych czasach obfitujących w wiele, czasem pełnych dramatyzmu wydarzeń.

Chłopak ze Starówki

Pan Mieczysław Kruk urodził się i wychował na lubelskiej Starówce. Na jej ulicach zdobywał życiowe doświadczenia, spryt, umiejętność radzenia sobie w każdej sytuacji. W czasie wojny, jako młody chłopak przekradał się do żydowskiego fryzjera zamkniętego w getcie po drugiej stronie ulicy, bo na strzyżeniu można było tam zaoszczędzić kilka groszy. Z drugiej strony za takie zuchwalstwo groziła niemiecka kula.
Wspomnienia Pana Mieczysława na temat początków naszego miasta przypominają zapiski zdobywców Dzikiego Zachodu: - Na przełomie 1951 i 1952 roku ciągnęły ludzi do Świdnika przede wszystkim pieniądze. Wiadomo było, że można tu zarobić dużo więcej niż w innych zakładach.
Transportu, nawet z pobliskiego Lublina, nie było, więc po dwóch pieszych wędrówkach wzdłuż torów, zostałem przyjęty jako młodszy planista na wydział ślusarsko-spawalniczy. Otrzymałem numer kontrolny 00474 i jako jeden z niespełna tysiąca pracowników rozpocząłem pracę w WSK.
Lubelskie Eldorado, bo tak wtedy nazywano Świdnik przypominało raczej kupę błota, po której poruszały się rozklekotane samochody wożące stal, drewno, cement, piasek i wszystko, co było jeszcze potrzebne do budowy. Dyżurny ubiór, w dni robocze, niedziele i święta stanowiły płaszcz od deszczu i gumowe buty, bez których nie sposób było się poruszać. Budowniczowie Świdnika mieszkali w kilkunastu barakach, umiejscowionych między dzisiejszymi ulicami Sportową i aleją Lotników Polskich, naprędce zbudowanych dwóch hotelach przy ulicy Tuwima i kilku blokach na rogu dzisiejszej Okulickiego i Lotników Polskich. Wyżywienie zapewniał ogromny barak – stołówka, stojący na terenach kompleksu sportowo-rekreacyjnego. Kilka barów mlecznych i sklepów gospodarczych stanowiło sieć handlową. Wszystko brało się, bo trudno nazwać to kupowaniem, na talony. W ten sposób ludzie dorabiali się garnków, pościeli ... Zdobycie radia Pionier było trudnym do spełnienia marzeniem.

Eldorado

Wkrótce Eldorado zmieniło nazwę na Meksyk. Zbieranina ludzi przybyłych ze wszystkich stron Polski, czujących się obco w owym miejscu, nie przebierała w środkach rozwiązując swoje problemy. Z czasem jednak, gdy ruszyła produkcja pierwszych elementów samolotów myśliwskich, sytuacja zaczęła się uspokajać.
- Moja pierwsza wypłata, to 460 złotych. W tym czasie ludzie starali się o coraz to lepiej płatną pracę. Zdobywali wiedzę, uzupełniali wykształcenie. Dziwnym zbiegiem okoliczności trafiłem do radiowęzła zakładowego. Podobno miałem predyspozycje, ale też nieco dziennikarskiego doświadczenia, ponieważ redagowałem ścienne gazetki wydziałowe. Pamiętam, w radiowęźle były wtedy cztery płyty. Jedna z utworami Marty Mirskiej, hymn, Międzynarodówka i …kolejnej nie pamiętam. W audycji rozrywkowej leciały w kółko te same piosenki. Pamiętam swoją pierwszą audycję. Stanąłem przy mikrofonie i dawaj do niego krzyczeć. Wpada na to technik, na nazwisko miał Ciszewski i mówi: ciszej, do tego mikrofonu się szepcze, a nie wydziera. Ludziom kwiatki z parapetów pospadają… I tak rozpocząłem życie gadającego reportera, piszącego dziennikarza, spikera, konferansjera i Bóg wie kogo jeszcze. W 1956 roku, kiedy w efekcie październikowej odwilży politycznej utworzono zakładową gazetę Głos Świdnika, na cztery lata zostałem jej redaktorem naczelnym. Miałem też dwie pasje: sport i film, którym poświęcałem każdą wolną chwilę.
Świdnik rósł szybko. Działo się w nim coraz więcej. Cieszyłem się z tego, bo mogłem realizować swoje pasje. Sukcesy sportowców przyciągały na boisko stali, potem Avii, coraz większe grupy kibiców. Na początku nie było mikrofonów. Na meczu bokserskim wychodziło się na środek ringu, uciszało publikę ręką, co nie było takie łatwe i krzyczało: cicho! powiem wam kto wygrał, kto przegrał. Po trzech walkach byłem już całkiem zachrypnięty. Pamiętam mecz I ligi bokserskiej pomiędzy drużynami Avii i Legii Warszawa. Kiedy dowiedzieliśmy się, że w zarządzie Legii zasiada ośmiu generałów, wszyscy machnęli ręką, sądząc, że Avia dostanie niezłe baty. Tymczasem na ringu zaczęły dziać się cuda. Po dwóch walkach było już 4:0 dla Avii. Za chwilę Kluziński podwyższa na 6:0, Lewandowski… i jest 8:0. Po zwycięstwie Petka wiedzieliśmy, że Avia tego meczu już nie przegra. Sitkowski zremisował, ale co to był za remis! Sędziowie po prostu wydali stronniczy werdykt na korzyść legionisty. Wygraliśmy wtedy 11:9, a ludzie długo nie opuszczali hali lubelskiego Koziołka, fetując bokserów Avii.

Złote czasy Avii

W latach 60. powstała wspaniała hala sportowa. Miałem przyjemność komentowania meczów siatkarskich, rozgrywanych na najwyższym światowym poziomie, kiedy Avia zdobywała brązowe medale mistrzostw Polski. Nie musiałem się wspinać po piorunochronie, jak wielu kibiców, żeby obejrzeć niezapomniane spotkania, na przykład z Płomieniem Milowice, w których Avia, dzięki takim asom, jak Tomek Wójtowicz, przegrywając w ostatnim, piątym secie, potrafiła jednak przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Sportowcem wszech czasów był jednak dla mnie Bogdan Jaświłko. Uprawiał chyba z dziesięć dyscyplin sportu i w każdej był dobry. Pamiętam mecz piłkarski z Hetmanem, w Zamościu, w czasie którego kontuzji uległ bramkarz Avii. Między słupki wszedł wtedy Jaświłko i bronił jak Szymkowiak. Obronił nawet karnego. Chyba w ciągu tych z górą dwudziestu lat ludzie zdążyli się do mnie przyzwyczaić, skoro wieżę komentatorską na stadionie piłkarskim nazywano „krukówką”. Mam też satysfakcję, że komentowałem wydarzenia sportowe w 10 najlepszych latach FKS, kiedy niezależnie od dyscypliny – czy to piłka nożna, siatkówka, boks, rajdy motorowe, czy pływanie można było liczyć na ogromne emocje i najwyższy sportowy poziom.

„Dodek” - wielka miłość

Rywalizacja dotyczyła nie tylko sportu. Byłem założycielem Robotniczego Dyskusyjnego Klubu Filmowego „Dodek”. Kinowego bakcyla złapałem jeszcze przed wojną. Mieszkający przez ścianę sąsiad, Jan Pasternak, był kierownikiem kina Apollo. Polubił mnie do tego stopnia, że mówił do mnie – synku. Dzięki niemu obejrzałem za darmo wiele przedwojennych filmowych hitów. Zazdrościli mi tego wszyscy na podwórku, ponieważ bilet do kina kosztował 25 groszy. Działalność „Dodka”, zainicjowana w 1956 roku, stanowiła konkurencję dla kina „Lot”. Istniały już wtedy kluby przy UMCS i FSC, którym kierował Władek Grzyb, mój szkolny kolega, a dzisiaj lubelski klikon. Dzięki niemu uzyskałem kontakty w Warszawie, pozwalające na ściąganie obrazów niewyświetlanych wówczas w zwykłych kinach. Moim debiutem była „Dama Kameliowa” z Robertem Taylorem i Gretą Garbo. Po zakończeniu projekcji publiczność zaczęła klaskać. Po raz pierwszy w życiu usłyszałem wtedy brawa w kinie. Prześcigaliśmy się w sprowadzaniu najciekawszych filmów, podczas gdy w „Locie” wyświetlano tak zwane produkcyjniaki bądź radzieckie filmy wojenne. Pamiętam, jak pewnego grudniowego wieczora wieźliśmy do Świdnika taśmy z „Gorączką Złota” z Charlie Chaplinem. Była taka zawierucha, że taksówkarz dowiózł nas tylko do Krzyżówek i dalej nie chciał jechać. Razem z Kaziem Sulewskim złamaliśmy więc dębową gałąź, zawiesiliśmy na niej puszkę z filmem i dalejże przez śnieg, na piechotę. A że Kazio był mizernej postury, to w końcu niosłem i film, i jego. Spóźniliśmy się godzinę, ale ludzie czekali, i film wyświetliliśmy.
Początki kultury w Świdniku – 1952 rok - to potańcówki w pobliskim parku, a właściwie na leśnej polanie, na której można było też zbierać grzyby i maliny. Kierownik stolarni, pan Słoniec, zbudował drewniany podest służący za parkiet. Pierwsza orkiestra dęta była ubrana w szare mundury. Gdzie im było do dzisiejszych Maruszaków, wystrojonych jak arystokracja. Tańczono boso, w skarpetach, w dowolnym ubraniu. Kiedy orkiestra się zmęczyła, puszczaliśmy płyty, a ja prowadziłem koncert życzeń. Potem pojawiła się w domu kultury primadonna świdnickiej piosenki, Gienia Chyćko. Zaczęły się tworzyć zespoły, które, z czasem, jak Amore, Tramp, a szczególnie Ikersi, zdobywały popularność w całym kraju.

Uroki bycia dziennikarzem

Naturalnie praca w gazecie i radiowęźle nie była jedynie pasmem problemów. Wiązała się z nią możliwość wyjazdów, także zagranicznych. Pamiętam delegację do NRD, albo wycieczkę do Bułgarii, w czasie której mieliśmy okazję podziwiać orszak Fidela Castro – przywódcy Kuby.
Każdy etap rozwoju Świdnika, tak jak historia całej powojennej Polski, miał swój klimat. Lata 50. - początki zakładu i miasta. Następna dekada – czas gomułkowskiego oszczędzania, zastoju i biedy. Pamiętam wizytę marszałka Spychalskiego na Lubelszczyźnie. Ponieważ nie zamierzał wstąpić do Świdnika, cała miejska władza administracyjna i polityczna wyjechała na Krzyżówki, żeby pozdrowić marszałka, jadącego bodajże do Zamościa. Miałem i ja w tym udział dźwigając stary wojskowy magnetofon, by nagrać wizytę marszałka.
Rozmach Gierka symbolizowały szybko rosnące osiedla mieszkalne, kolejne pawilony handlowe, żłobki, przedszkola i szkoły. Najbardziej przykro wspominam czasy stanu wojennego 81 roku. Po Świdnickim Lipcu i powstaniu „Solidarności” w radiowęźle przeważały materiały związkowe. Po wprowadzeniu stanu wojennego ogłoszono mnie ekstremistą, więc pół roku woziłem buty jako zaopatrzeniowiec. Były to również trudne czasy dla „Głosu Świdnika”, którego wydawanie zostało zawieszone. Inne zakręty historii nie były dla nas aż tak ciężkie.

***

Pan Mieczysław odszedł na emeryturę w 1989 roku. Dzisiaj mówi: - Świdnik był zawsze moją wielką miłością. Wielu ludzi ziściło tu swoje plany i marzenia, doświadczyło czegoś, co kiedyś nazywano awansem społecznym. Myślę, że i dzisiaj Świdnik jest miejscem, które ma wiele do zaoferowania.

Jan Mazur

Głos Świdnika nr 6/2014