Złoty Tomek i krzepki Waldek
Przy końcu starego roku staramy się zawsze, aby na szpaltach świątecznej gazety nie zabrakło wspomnień o dawnych wielkich gwiazdach świdnickiego sportu. Ta lektura ma licznych zwolenników, zwłaszcza wśród młodzieży. I chyba nie bez kozery. Świdnickim chłopcom, a i dziewczętom także marzy się często wielka kariera sportowa, która jak wiadomo jest oknem na świat.
O znaczących sukcesach w sporcie marzyli również ponad dwadzieścia lat temu legendarny już dziś Tomasz Wójtowicz i Waldemar Kowalski.
Pierwszy, jak pamiętamy, był gigantem światowej siatkówki, drugi mistrzem skórzanych rękawic. Rozmawiałem z nimi przed kilkoma tygodniami.
Na „złotego Tomka” natknąłem się niespodziewanie w Lublinie w początkach listopada. Poniżej przedstawiam ciekawsze fragmenty rozmowy.
- Którą wielką przygodę sportową wspomina Pan najbardziej?
- Bez wątpienia występ siatkarzy polskich w Montrealu. Tam wywalczyliśmy w wielkim stylu olimpijskie złoto. Tam też grałem jak z nut. Tuż po zdobyciu decydującego punktu w piątym secie trzygodzinnego pojedynku finałowego z drużyną Związku Radzieckiego, wyzwoliła się w nas wszystkich szalona radość. Ten wielki taniec zwycięstwa pamiętam do dziś. Całowaliśmy się wzajemnie, płacząc na przemian jak bobry. A później był Mazurek Dąbrowskiego, złote medale na szyi i ponownie łzy szczęścia. A wszystko to wśród niemilknących braw publiczności…
Olimpiada w Montrealu otworzyła nową kartę w dziejach światowej siatkówki. Ta gra zachwyciła niebawem szczególnie w Brazylii. Na stadionie Maracana w Rio dwa mecze Brazylii z ZSRR oglądało w strugach deszczu 100 tysięcy widzów. Siatkówka wdarła się przebojem do Peru, Japonii i Włoch.
- Po występach w Montrealu znalazł się Pan na pierwszym miejscu w rankingu na najlepszych atakujących świata.
- W wielu zagranicznych ilustrowanych magazynach sportowych i wielkich dziennikach dostrzegałem liczne zdjęcia z moją podobizną. Na niektórych „wisiałem” w górze ponad siatką, na innych pokazywano ewolucje jakie wykonywałem w parterze. Na zdjęciach widziałem także w akcji Edwarda Skorka. Sława popularnego „Szabli” poszła również w świat. Obaj rozdaliśmy tysiące autografów!
- Później przyszła kusząca oferta z Japonii?
- Jeden z czołowych klubów z Kraju Kwitnącej Wiśni zapragnął mieć mnie u siebie. Do tego kontraktu nie doszło. Z kilku ważnych przyczyn!
- Twórcą sukcesów polskiej siatkówki był w latach siedemdziesiątych Hubert Wagner. Jego nazwisko miało siłę magnetyczną w kraju. O żelaznych metodach treningowych stosowanych przez tego szkoleniowca mówiło się w pewnym okresie wiele. W telewizji pokazywano o nim film pod wymownym tytułem – „Kat”.
- Był to rzeczywiście trener, który w pewnych sytuacjach nie znał sentymentów. Jeśli przy realizacji swoich wielkich planów nie widział „mokrej siatki”, nie dawał nigdy spokoju ani sobie, ani innym. Treningi prowadzone przez tego wybitnego szkoleniowca wyglądały być może na tortury, ale wszyscy wykonywaliśmy jego polecenia bez zmrużenia oczu. No i jakby nie patrzeć wychodziło to nam na dobre.
- Swego czasu doznał Pan kontuzji grzbietu…
- Rozumiem do czego pan zmierza! Dlatego też odpowiem krótko. Znałem ludzi, którzy nie uprawiali sportu i mieli również podobne urazy.
- Wróćmy do początków Pana kariery sportowej…
- Wybrałem siatkówkę, gdyż ta dyscyplina sportu była mocno zakorzeniona w rodzinie. Matka i ojciec znani byli dobrze w sportowym światku Lubelszczyzny i nie tylko. Zacząłem rej wodzić w tej grze w lubelskiej „Budowlance”. Później był MKS, następnie II ligowa drużyna lubelskich akademików, no i Avia. W Świdniku w bardzo krótkim czasie udało się stworzyć solidny team siatkarski, który zaczął dobierać się do skóry – najlepszym! Na naszym parkiecie „pękały” z czasem Resovia i olsztyński AZS – wielokrotni mistrzowie Polski. Zasługa to niewątpliwie również znakomitego duetu trenerów – Jerzego Welcza i Kazimierza Wójtowicza.
- Później była „wielka” Legia, a w latach osiemdziesiątych występy we włoskich klubach zawodowych…
- We Włoszech grałem siedem lat. W I i II ligowych zespołach. Z Parmą zdobyłem Klubowy Puchar Europy.
- A obecnie?
- Mieszkam w Warszawie, prowadzę mały biznes, a jeśli nadarzy się okazja odwiedzam Lublin. Jest to przecież miasto mojej młodości. Mam w nim wielu dobrych znajomych i przyjaciół. Z wielkim zainteresowaniem śledzę również występy siatkarzy Avii w I lidze. Sentyment do tej drużyny pozostał na zawsze.
- No cóż? Było minęło, wspomnienia pozostały… Są jednak jak żywe…
- Powiem tylko tyle. Kiedy wracam myślą do lat minionych, często w głowie się nie mieści, że to wszystko mogło być prawdą!
***
Kariera sportowa Waldemara Kowalskiego nie była tak błyskotliwa jak Tomka Wójtowicza. On jednak również zapisał się chlubnymi zgłoskami w historii naszego klubu.
Rękawice bokserskie założył na ręce po raz pierwszy na początku lat pięćdziesiątych, w Technikum Kolejowym w Olsztynie. Dyrektorem tej szkoły był znany mecenas sportu, wielki entuzjasta piłki nożnej i boksu – Jan Masztaler.
- On to właśnie – mówi po latach Waldemar Kowalski – jako pierwszy powiedział mi, że jeśli przyłożę się solidnie do pracy na treningach, wyrośnie ze mnie tęgi bokser. W tamtych latach wyglądałem jak chuchro. Byłem chudziutkim chłopcem, zaczynałem walki w ringu od wagi papierowej. Z czasem zacząłem uczęszczać na treningi pięściarzy olsztyńskiej Warmii.
W tym klubie sięgnąłem po brązowy medal na MO juniorów. Z Warmii wyjeżdżałem na obozy kadry do Warszawy i Cetniewa, na których zajęcia prowadził „Papa” Stamm. Pomiędzy linami ringu uwijali się już wtedy tacy późniejsi mistrzowie pięści jak – bracia Olechowie, Gutman, Kulej, sam Władek Komar.
Kolejne moje sukcesy to: brązowy medal zdobyty na ME Federacji „Kolejarzy” w Szczecinie, brązowy medal na MP seniorów w Krakowie i pasmo efektownych zwycięstw w barwach pierwszoligowej Avii (1965-72). Z tego okresu pamiętam najbardziej dwa zwycięstwa nad złotym medalistą z Tokio Marianem Kasprzykiem w meczach o wejście do I ligi z Górnikiem Wesoła oraz błyskawiczne zwycięstwo nad krakowskim bombardierem Skałką na ringu w Lublinie. Dwukrotnie broniłem barw kraju w międzypaństwowych spotkaniach z Anglią i NRD. W tych meczach uległem moim znakomitym przeciwnikom – to prawda, ale tanio skóry nie sprzedałem.
Barwny życiorys sportowy popularnego Waldka (od 13 lat jest kierownikiem Ośrodka Sportowo-Rekreacyjnego WSK) znają w większości miłośnicy pięściarstwa. Wielu z nich nie wie jednak, że droga do jego sportowych sukcesów nie była usłana różami. Jako młody chłopiec poszukiwał wcześnie pracy zarobkowej imając się przeróżnych zajęć. Rodzinie żyło się bowiem nietęgo. Zaczął wreszcie pracować na kolei, na stacji Gągławki, jako dyżurny ruchu.
Z tego okresu miał, jak sam mówi, sporo ciekawych przeżyć. - Praca na kolei – powiada – była niesłychanie odpowiedzialna. Każda chwila nieuwagi mogła kosztować życie wielu istnień ludzkich. Któregoś dnia pomylił się fatalnie mój zmiennik i „wpuścił” na stację w Pasymiu pociąg pospieszny na towarowy! Widziałem na własne oczy skutki tej tragedii. Nie da się jej opisać! Swego czasu na polowanie w lasy olsztyńskie zjechał ze swą świtą sam I sekretarz KPZR Nikita Chruszczow. Tego dnia na stacji zaroiło się od wojska, milicji i … „cichociemnych”. Dostałem z miejsca kilku opiekunów, którzy śledzili każdy mój ruch, każde poruszenie.
Kiedy pociąg zatrzymał się na peronie, ówczesny przywódca Kraju Rad pozdrawiając skinieniem ręki najbliższe otoczenie dreptał w kierunku czarnej limuzyny po… długim czerwonym dywanie.
Nazajutrz do jednego z wagonów specjalnego pociągu zaczęto ładować zastrzelone dziki. Kilkanaście z tych zwierzaków było już bez smakowitych „szynek”. „wycięła” je jakaś niewidzialna ręka (?!)
Później była służba wojskowa w Olsztynie, w czasie której grałem namiętnie w piłkę nożną w III ligowej Gwardii. Trzeci etap mego życiorysu zaczął się od miękkiego lądowania w Świdniku. Podjęcie pracy w WSK ustawiło moje życie rodzinne do dnia dzisiejszego.
Dziś po latach marzy mi się odrodzenie boksu w mieście. I wszystko zaczyna być chyba na … dobrej drodze.
Rozmawiał Mieczysław Kruk
Głos Świdnika nr 44-45/1992